Wpisy archiwalne w kategorii

Na popołudnie

Dystans całkowity:14428.20 km (w terenie 2943.00 km; 20.40%)
Czas w ruchu:613:07
Średnia prędkość:23.53 km/h
Liczba aktywności:203
Średnio na aktywność:71.07 km i 3h 01m
Więcej statystyk

Altana

Niedziela, 12 czerwca 2011Przejechane 103.71km w terenie 6.00km

Czas 04:24h średnia 23.57km/h

Temperatura 23.0°C

 

Wczorajsza runda przez puszczę sprawiła mi masę przyjemności i chociaż rano czułem ją w nogach zastanawiałem się czy jej nie powtórzyć. Monotonia nie jest jednak dobra przy jeździe rowerem, dlatego odpuściłem sobie. Czułem jednak moc na większe wyznania niż kolejna wycieczka od Domaniowa, a ponieważ pociąg do Skarżyska już odjechał znów wybrałem się szosowo na Altanę. Co prawda wiatr nie zachęcał do jazdy po otwartym terenie, ale wmówiłem sobie skutecznie, że jazda pod wiatr to najlepsza symulacja podjazdu.
W drodze do Szydłowca dużo tej symulacji nie było. Wiatr kręcił, raz wiało z przodu, raz z tyłu, ale przez większość trasy z boku. Po minięciu Szydłowca droga zaczyna prowadzić przez las i tym samym wiatr znika za to zaczyna się powolny podjazd do wsi Hucisko. Po skręcie na Hucisko i pierwszą wioskę jest jeszcze płasko, ale jak tylko kończą się zabudowania zaczyna się najlepsze. Nie wiem czy jest tam z dwa kilometry, ale z człowieka o razu wychodzi sok. Chociaż jest to masakrujące uczucie, cała okolica słyszy moje dyszenie, sprawia mi dziką satysfakcję. Ostatni odcinek pod Altanę po wystających kamieniach staram się podjechać bokiem po ściółce. Nie telepie tak. Nim się dobrze zsapałem byłem już na górze.

Zjechałem dalej zielonym szlakiem w kierunku Ciechostowic by potem jeszcze raz zaatakować górkę od wschodniej strony korzeniasto-kamienistym podjazdem. Fajny jest, ale jak będzie puszczony tędy maraton mazovii to spacerowicze mogą mocno utrudnić jechanie. Jest tam masa wyrw, luźnych kamieni i optymalny tor prowadzi raz lewą drugi raz prawą stroną a płynna zmiana strony nie zawsze jest możliwa.
Zjazd do Huciska nadal wyrypiasty, ale jest na niego sposób. Trzeba jechać bokiem po igliwiu, a nie środkiem. Wtedy prawie nie ma wystających niespodzianek z ziemi. Minus tego rozwiązania to mijane drzewa czasami na kilka centymetrów. Przy 50kmh mam trochę stracha, żeby się na którymś nie zawinąć.
Dojechałem do końca asfaltu w Hucisku i zrobiłem przerwę na kawałek zabranego ciasta. Po szamaniu zacząłem powrót, który wypruł ze mnie ostatnie siły. Okropnie wiało cały czas prosto w twarz.

 

Puszcza Kozienicka

Sobota, 11 czerwca 2011Przejechane 92.83km w terenie 54.00km

Czas 04:15h średnia 21.84km/h

Temperatura 21.0°C

 

Wyspany i dobrze odżywiony wybrałem się w teren i jechało mi się świetnie. Już zaczynałem się martwić, że coś zez mną jest nie, bo ostatnie wypady terenowe kończyły się zgonem gdzieś po drodze. Tym razem było bez kryzysów, więc zgadza się teza, że odpowiednia ilość snu to podstawa przy wysiłku wytrzymałościowym.
Podczas wycieczki zaliczyłem wszystkie ciekawsze miejsca w puszczy w okolicach Radomia. Kolejno były to: Wielka Góra, Królewskie Źródła, Górki Miłosne, Mysie Górki i na koniec jeszcze raz Wielka Góra. Po wczorajszym deszczu odcinki piaszczyste czy wręcz piaskownice zrobiły się w miarę twarde. O dziwo pomimo tego wczorajszego deszczu po drodze w puszczy zniknęły wszystkie przeprawy wodno-błotne i wróciłem w miarę czystym rowerem. Poza tym spokój, cisza, świeże powietrze, brak wiatru. Tego mi było trzeba.

Wracając przy kładce, tej z dwóch dech w dziurą pomiędzy, która w poprzednim roku została podmyta i jeszcze dzisiaj składała się jednej bujającej się deski, spotkałem faceta, który właśnie skończył częściowo naprawiać tą kładkę. Wciął krzaczory, które już zarastały przeprawę, dodał podporę na środku, więc deska się nie buja i można nawet przejechać po niej rowerem. Powiedział, że doda jeszcze drugą deskę, więc będzie tak jak dawniej. Ciekawe czy będzie nadal szczelina na całej długości akurat o szerokości opony. Trzeba przyznać, że to nadawało smaczku tej kładce.

 

Podjazdy na Altanie

Niedziela, 29 maja 2011Przejechane 111.07km w terenie 13.00km

Czas 04:45h średnia 23.38km/h

Temperatura 21.0°C

 

Nareszcie przestało padać, ale plany na ten weekend wzięły w łeb. W sobotę wieczorem już mnie lekka złość roznosiła, że nie udało się mi nawet wyciągnąć roweru na zewnątrz. W piątek się rozpadało, a nie chciałem jeździć po nocy w deszczu. Łudziłem się wbrew prognozie pogody, że następnego dnia będą lepsze warunki do jazdy. Ale w sobotę rano chciałem trochę pospać, potem inne sprawy, a popołudniu co chwilę padało i to nie był raczej lekki deszczyk. W niedzielę byłem ograniczony czasowo i tym samym odpadło całodniowe włóczenie się z rowerem.
Na sobotę miałem zaplanowany wypad pociągiem w okolice Szydłowca, którego nie udało się zrealizować. Mimo to chciałem choć w jakimś minimalnym stopniu wykonać plan, więc w niedzielę rowerem podjechałem do Szydłowca i zrobiłem rozpoznanie w okolicach Altany. Szczególnie interesował mnie podjazd z Ciechostowic od wschodniej strony. Już podjeżdżając od Huciska zauważyłem, że od ostatniego razu zmieniła się nawierzchnia. Pewnie to przez wczorajsze deszcze pojawił się piach i więcej wystających kamieni z ziemi. Dodatkowo było sporo luźnych kamieni. Wszystkie wilgotne co oznaczało uślizgiwanie się na nich koła. Na zjeździe południową stroną miejscami wymyta ścieżka z luźnymi kamieniami potrafiła mnie zaskoczyć. To samo było na podjeździe z Ciechostowic tyle, że tym razem jechałem pod górę. Chociaż komary zgryzł okrutnie, meszki właziły za kołnierz warto było jechać prawie 90 kilometrów w obie strony. Lubię jak przy podjeżdżaniu trzeba się zastanawiać, którą stronę wybrać, w którym miejscu przejechać wyrwę, a pod kołami są kamienie zamiast piachu.

Czas gonił, więc tylko dwa razy przejechałem się tym podjazdem. Wracając musiał być obowiązkowo zaliczony koniec asfaltu w Hucisku. W tym czasie przy przydrożnej kapliczce odprawiana była majówka, śpiew niósł się po wsi a przede mną najlepsza panorama w okolicach Radomia. Można było poczuć namiastkę gór.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem czy w najbliższy weekend uda mi się wybrać znów w te okolice. Muszę wyjątkowo stawić się do pracy w sobotę wieczorem czy raczej w już w nocy na wdrożenie.

Mapka:

 

Testowanie spodenek Endura MT500

Niedziela, 22 maja 2011Przejechane 83.83km w terenie 11.00km

Czas 03:25h średnia 24.54km/h

Temperatura 29.0°C

 

... a raczej przekonanie się, czy to dobrze wydane pieniądze. O testowaniu można mówić gdy coś zostanie użyte próbnie i dopiero wtedy podejmowana jest decyzja o zakupie. Z ciuchami tak łatwo nie ma i zawsze jest nutka niepewności. Tym bardziej, że znalezienie w sklepach porządnych spodenek oraz tym samym ich przymierzenie jest często bardzo trudne, a i tak prawda wychodzi dopiero podczas jazdy na rowerze. Przy kupowaniu przez internet ryzyko nietrafionego zakupu dodatkowo rośnie, więc decyzję trzeba dokładnie przemyśleć.
Dlaczego zdecydowałem się na wcale nietanie spodenki? W ciągu dwóch lat jazdy w obcisłych kupiłem 4 pary. Każda po mniej więcej 90 złotych a sądzę, że te starczą na dłużej. Początkowo pod uwagę brałem całkiem innych producentów, ale były to propozycje raczej na szosę, a chciałem coś co nie rozerwie się przy pierwszej wywrotce. I w taki sposób poddałem się marketingowi endury, że ta ich propozycja powinna wytrzymać trudy jazdy w terenie. Nastawiłem się ściąganie spodenek z CRC, ale pojawiła się rozmiarówka w polskim sklepie, w którym mam rabat, wysyłka gratis, dlatego uznałem, że warto skorzystać.
Angielskojęzyczne recenzje rozpływają się w zachwytach nad tymi spodenkami. Polskie również chwalą produkt endury, ale zwracają uwagę na kilka niedociągnięć. Przy pierwszym kontakcie materiał wydaje się być 'mięsisty'. Nie jest to zwykła lycra z jaką miałem dotychczas do czynienia. Nie świeci się tak w słońcu, ale i nie jest tak elastyczna. Trzeba dobrze trafić w rozmiar, ale tutaj rozmiarówka jest jak najbardziej normalna. Nogawki mają odpowiednią szerokość, ponieważ do tej pory zawsze jeśli w pasie wszystko mi pasowało to nogawki były lekko za wąskie. Przy MT500 jest dla mnie idealnie. Z drugiej strony trzeba przyznać, że nogawki są krótsze niż przy innych modelach. Producent chwali się najwyższą jakością wykonania, ale w moim egzemplarzu trafiły się odstające tu i tam nitki. Poza tym od strony materiałów nie ma się do czego przyczepić.

Kliknij w zdjęcie, aby zobaczyć więcej.

Po założeniu tych moich pierwszych spodenek na szelkach ujawnia się pierwszy i jedyny na razie zauważony przeze mnie minus a opisywany także na sieci problem. Mianowicie wkładka podczas chodzenia odstaje od tyłka. Trochę jest to denerwujące. Jednak po wskoczeniu na rower ten mankament znika. Spodenki idealnie układają się do ciała. Zaskakuje mnie brak gumki w pasie i związane z tym uczucie lekkości. Dotychczas tego nie zauważałem, ale jednak gumka w pasie trochę uwiera. Szelek na ramionach w ogóle nie czuję, ale może związane jest to z ubieraniem zawsze plecaka. Siatka na plecach sprawdza się bardzo dobrze, jedynie dziwne uczucie mam na brzuchu, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia.
Na rower wyszedłem gdy w słońcu było około 30 stopnie. Chociaż materiał MT500 sprawia wrażenie grubego nie było mi za ciepło. Było dokładnie tak samo jak przy zwykłych spodenkach. Początkowo nie byłem zachwycony komfortem wkładki, ale to przez zapewne przez wczorajszy wypad. Potem z kolejnymi kilometrami było coraz lepiej.
W drodze powrotnej złapała mnie burza. Temperatura spadła o ponad 10 stopni, ale nadal było mi ciepło. Tutaj pokazała się duża zaleta tych spodenek. Poniżej 20 stopni niechętnie zakładałem krótkie, bo najzwyczajniej zawsze marzłem. Teraz będę mógł zejść do 18 stopni. Ponieważ trochę ulało szybko całe ubranie przemokło, ale nadal nie czułem dyskomfortu zimna. Plecy od spodenek chronią od zimna okolice nerek, co jest kolejną zaletą spodenek na szelkach.
Podsumowując jestem zadowolony z zakupu spodenek MT500. Dzisiaj sprawdziłem je głównie jadąc asfaltem. Za tydzień spróbuję zobaczyć jak sprawują się podczas bardziej terenowej jazdy.

 

Po mieście

Czwartek, 19 maja 2011Przejechane 58.75km w terenie 6.00km

Czas 02:53h średnia 20.38km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po powrocie z pracy wyskoczyłem na rower, aby przypomnieć sobie drogę do Konstancina. Było tak samo jak w poprzednim roku, nic się zmieniło, jedynie przed Kabatami został położony asfalt na kostce wzdłuż ulicy KEN. Z racji, że niemal cały czas jechałem ścieżką prędkość była dostosowana do warunków ruchu miejskiego. Większa mogła skończyć się krzywdą dla mnie lub dla kogoś. A ruch o 19 na warszawskich ścieżkach naprawdę spory. Dużo rowerzystów, ale tak na moje oko połowa nie potrafi jeździć po tym ścieżkach. Jadąc czułem się dużo bardziej niepewnie niż podczas maratonu siedząc komuś na kole. Chociaż jechałem bardzo ostrożnie to nie raz musiałem ostro hamować.
I tak pierwszy wkurzający typ rowerzystów na ścieżkach to ściganci. Rozumiem, że ktoś trenuje, ale chyba ścieżka to nie jest dobre miejsce do treningu. Wydaje mi się, że lepiej wybrać się do np. lasu i tam poszaleć. Wiem, że o las w stolicy ciężko, ale wyprzedzanie, co by nie stracić tempa, w ostatniej chwili nie jest bezpieczne. Ściganci istnieją, ponieważ po ścieżkach jeździ drugi typ wkurzający, czyli spacerowicze. Zazwyczaj ten typ jedzie środkiem, wolno, z niestabilnym torem jazdy. Do tej kategorii zaliczam także dzieciaki. W sumie najmniej denerwujący gatunek, bo niektórzy uczą się jeździć, każdy też jeździ swoim tempem, więc rozumiem. Trzeci najgorszy typ to dyskutanci. Ja wiem, że fajnie jechać i rozmawiać z osobą obok, ale jak na razie ścieżki rowerowe nie są szerokości autostrady, tylko miejsca jest tyle aby bezpiecznie się minąć. A dyskutant ma dodatkowo tendencję do nie patrzenia przed siebie. Jedzie się z naprzeciwka, jest się coraz bliżej i nie wiadomo:
- widział, ale myśli że jestem jeszcze daleko,
- nie widział i w ostatniej chwili będzie uciekał, ale nie wiadomo w którą stronę,
- nie widział i dopiero połapie się o co chodzi jak w niego wjedziesz.
Nie wiadomo jak z takimi się obchodzić: hamować, uciekać w trawnik czy jechać na czołówkę. Osobna kategoria to jeźdźcy bez żadnego oświetlenia po zmroku. Może ja już stary i ślepy jestem, ale zazdroszczę ludziom tego noktowizora w oczach.
No i jeszcze miałem sytuację, że mogę mówić o szczęściu. Jechałem przyblokowany trochę przez rolkarza gdy nagle między nim a mną postanowić przelecieć przez ścieżkę mały brzdąc. Wyrwał się jakoś matce i wprost mi pod koło. Wolno jechałem, ale rower postawiło mi dęba.

 

Na mysie górki

Niedziela, 8 maja 2011Przejechane 55.06km w terenie 31.50km

Czas 02:32h średnia 21.73km/h

Temperatura 18.0°C

 

Po wczorajszej wywrotce lewa łapa trochę mnie bolała, ale karuzela musi się kręcić, tym bardziej, że za tydzień Legionowo. Pojechałem w stronę puszczy, co by więcej kilometrów po wybojach przemielić. Na dojeździe przez Starą Wolę Gołębiowską spróbowałem przycisnąć za autobusem, ale omal nie skończyło się to lotem przez kierownicę. Niestety powoli stary napęd przestaje nadawać się do użytku, łańcuch przepuszcza przy stawaniu na pedałach, co jest niebezpieczne. Jego przebieg szacuje na około 12000 km, więc jest to w miarę przyzwoity wynik.
W samej puszczy było miejscami błoto po nocnych opadach deszczu. Mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie. Na mysich górkach kręciło się kilkunastu pieszych przez co nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł. Po dojechaniu do torów zatrzymałem się na zszamanie banana i powrót do domu mniej więcej tą samą trasą, ale już nie przez Wielką Górę, bo czas mnie gonił.

 

Trochę dalsza okolica

Sobota, 7 maja 2011Przejechane 55.78km w terenie 13.00km

Czas 02:20h średnia 23.91km/h

Temperatura 11.0°C

 

Po małym piątkowym pijaństwie nie chciało mi się do południa robić cokolwiek, nawet wyjść na rower. Prognoza na popołudnie była jednoznaczna, miało padać, ale także to nie było w stanie wyciągnęło mnie na zewnątrz. Dopiero po 16 chęć wróciła, chociaż warunki były już gorsze. Wychodząc zaczęło powoli kapać, ale po paru chwilach przestało.
Nie mając większego pomysłu dokąd się wybrać pojechałem nad Radomkę po polnych ścieżkach. Po drodze był głównie piach i trawa, na dodatek pod wiatr, ale o dziwo nie zmęczyło mnie to bardzo. Pod przeprawieniu się kładką za Radomkę wjechałem na asfalt i szosą pognałem w kierunku Sukowa by dalej dojechać do Przytyka. Po drodze zaczęło już regularnie padać.
W Przytyku zarzuciłem plan jechania do Domaniowa i wróciłem się do Radomia. W lesie na mokrej nawierzchni przez własną głupotę sprawdziłem po raz pierwszy w tym roku twardość asfaltu. Uczucie zawsze mam to samo: kurdę, jakie to twarde, całkiem inaczej niż gleba w piach. Efekt mojego bratania się z matką ziemią to siniak na lewej dłoni i ramieniu plus zdarte kolano. Oczywiście spodnie na kolanie rozdarte.
Z ujmą na honorze zebrałem się z jezdni i jadę do Zakrzewa, dalej do Gustawowa by wrócić do Radomia.

 

Na spokojnie do Domaniowa

Niedziela, 1 maja 2011Przejechane 63.70km w terenie 0.00km

Czas 02:33h średnia 24.98km/h

Temperatura 12.0°C

 

Po wczorajszym wypadzie w trochę dalsze tereny dzisiaj nogi miałem z waty przy najmniej na początku. Daleko szarpać się nie zamierzałem, bo pogoda zdecydowanie siadła i po drodze żałowałem, że nie założyłem grubszych spodni. Myślałem, że już spokojnie przeleżą na dnie szafki do jesieni, ale chyba w najbliższe dni będę się musiał z nimi przeprosić. Ponieważ nie miało być daleko, w terenie też nie, to wybrałem się co by zaliczyć zaporę w Domaniowie. Jak to zwykle bywa nie pojechałem prosto nad zalew, ale w Krzyszkowicach skręciłem na Przytyk i dopiero stamtąd dotarłem do Domaniowa.
Podsumowując wypad przyjemny, mały ruch na drodze, trawa zielona jak należy, kwitnące mlecze tylko jakby nie patrzeć to zimno jak na maj, zaryzykuję stwierdzenie, najlepszy miesiąc na rower.

 

Pętla na Królewskie Źródła

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011Przejechane 91.72km w terenie 50.00km

Czas 04:07h średnia 22.28km/h

Temperatura 20.0°C

 

Ostatnio było po asfalcie, dlatego dzisiaj dla równowagi musiała być terenowa jazda. Nadal katuje najbliższą okolicę, więc innego wyboru jak puszcza nie było.
Trasa do Augustowa była taka sama jak w poprzednią niedzielę, czyli na początku przez Las Kapturski, który zapchany był spacerowiczami, do Aleksandrowicza, dalej przez Starą Wolę Gołębiowską do Kozłowa i wjazd do puszczy. W sumie 17 kilometrów dojazdu. W samej puszczy coraj bardziej sucho. Błotne przeprawy obsychają, kałużę, którą omijałem poprzednim razem krzakami, teraz dało się przejechać. Co prawda ktoś wysypał do niej trochę gruzu to i zrobiła się po tym płytka, że widać było co jest na dnie.
W Augustowie wjechałem na szosę i kawałek trzeba było dojechać do zjazdu na Królewskie Źródła. A tam na miejscu ludzi ogrom. Jedno wielkie grilowanie. Co by na kogoś nie wjechać jak i nie wzbudzać sensacji wśród tłumu, przystanąłem na boku zjadłem kawałek przywiezionego z domu sernika, poprawiłem sztycę i leśną drogą pojechałem do Pionek.
W Pionkach myslałem, że złapie mnie deszcz, bo już nawet zaczęło lekko kropić, ale na szczęście się rozeszło. Ulicą Radomską pojechałem w kierunku miejscowości Sokoły. Tutaj musiało dobrze popadać, ponieważ na asfalcie stała woda. Przez cały asfalt aż do końca drogi przy transformatorze mokro. Za to już na mysich górkach sucho.

Przeciąłem szosę na Kozienice na przeciwko ośrodka edukacji ekologicznej i zielonym szlakiem pojechałem na Wielką Górę, aby drugi raz tego dnia zaliczyć tamtejszy singielek. Po drodze znów zrobiło się mokro, ale nie błotniście. Widać i tam musiało popadać. Za to zapach i krajobraz po takim deszczu w puszczy bym oszałamiający.


Po minięciu wieży obserwacyjnej kierowałem się na Kozłów w przeciwnym kierunku jak na początku. Jednak po dojechaniu nie wracałem asfaltem, tylko chciałem zaliczyć rozwaloną kładkę na Pacynce i wrócić przez Rajec do ulicy Podleśnej. Tam także bardziej sucho niż tydzień temu, chociaż nadal był to najbardziej błotnisty kawałek.

 

Świątecznie do Iłży

Sobota, 23 kwietnia 2011Przejechane 87.80km w terenie 12.00km

Czas 03:45h średnia 23.41km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po odrobieniu wszystkich stałych elementów przy Wielkiej Sobocie zostało wolne całe prawie już świąteczne popołudnie. Co by nie masakrować się przy świątecznym klimacie i nie znosić do domu następnego kilograma piachu wybrałem lajtowy wypadzik do Iłży. Droga w większości jest asfaltowa, więc dopołudniowe oskrobywanie roweru z zaschniętego błota nie pójdzie na marne. To, że ostatecznie ten wypad był najbardziej przejebany od co najmniej roku wyszło potem, ale po kolei.
Na rower wyszedłem po raz pierwszy w tym roku w krótkich spodenkach. Zmarzluch jestem to i jeszcze ten wiosny nie trafiłem na sprzyjające warunki. Zawsze wolałem założyć cienkie spodnie. Cienka bluza nadal jest przeze mnie ubierana i tym razem się sprawdziła. Choć było w miarę słonecznie to wiatr cała drogę do Iłży wiał prosto w twarz. Poza tym obyło się większych atrakcji, oprócz jednego gościa, których chciał się ze mną ścigać. Przez parę kilometrów wiózł się na kole by w Wierzbicy bez nawet zwolnienia wjechać na główną drogę i sprintem zawinąć do najbliższego sklepu. A co tam niech się cieszy.
W Iłży obowiązkowo musiał być wjazd pod basztę. Chwila oddechu i podziwianie miast w wysokości.


Mile zaskoczył mnie mały ruch pieszych na wzgórzu. Można było trochę poszaleć. Drugim żelaznym punktem w programie moich odwiedzin wzgórza było przejechanie się wąwozem za ruinami. Trzykrotny podjazd tą drogą wypruł trochę sił.

Po tym ćwiczeniu zrobiło mi się wystarczająco ciepło i bluza powędrowała do plecaka, chociaż pogoda wyraźnie się popsuła. Między innymi zmienił się kierunek wiatru i powrót znów miałem pod wiatr. Jednak najgorsze zaczęło się jak dojechałem do miejscowości Pomorzany. Mianowicie zaczął mnie boleć brzuch i z każdym kilometrem było coraz gorzej. W takiej sytuacji musiałem odstawić picie, bo to tylko pogarszało sytuację. Bez słodkiego szybko zabrakło siły i zaczęło się okropne mulenie byle tylko wrócić do domu. Dojazd był istną torturą i jeszcze potem cały wieczór dochodziłem do siebie. Po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że musiała zaszkodzić mi kombinacja wielkosobotniego menu, czyli dużo jajek, majonezu z sokiem, który zawsze piłem podczas jazdy. To samo miałem w poprzednie święta, ale wtedy uznałem, że to przypadek. Teraz wiem, że takie zestawienie szkodzi mi.