Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2011

Dystans całkowity:825.99 km (w terenie 248.00 km; 30.02%)
Czas w ruchu:37:22
Średnia prędkość:22.10 km/h
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:68.83 km i 3h 06m
Więcej statystyk

Galiński MTB Maraton - Gielniów

Niedziela, 26 czerwca 2011Przejechane 94.19km w terenie 52.00km

Czas 05:01h średnia 18.78km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 10,05 km
Maraton: 53,29 km
Powrót: 30,84 km

Maraton w Gielniowie od początku zapowiadał się na super imprezę. Informacje, że odbędzie się kolejny wyścig blisko Radomia wypłynęły gdzieś w okolicach marca. Chociaż już wcześniej w sieci krążyły informacje o możliwej edycji ŚLR w Opocznie, mieście z którym związana jest osoba pana Marka Galińskiego, ale ostatecznie to się nie udało. Widać idea nie umarła i objawiła się publicznie jako samodzielny byt a być może jako prolog do nowej serii wyścigów mtb.
Od początku wszystko mi w tym maratonie pasowało. Dobry dojazd pociągiem z Radomia z zapasem czasu na formalności w biurze; porządnie prowadzona akcja informacyjna przez stronę mtbopoczno.pl z aktualizacjami w miarę zbliżania się dnia wyścigu; termin to początek lata, więc niemal pewna pogoda i jeśli Galiński firmuje swoim nazwiskiem imprezę to nie będzie lipy z nudną trasą.
Na stadionie w Gielniowie jestem kilka minut po dziewiątej i widzę sporą kolejkę. Chociaż była rejestracja przez internet trzeba swoje odstać. Obserwując w jakim tempie przesuwa się kolejka powinienem dążyć przed dziesiątą, ale jeszcze sporo ludzi stało za mną. Organizatorzy widząc wielu chętnych przesuwają start o 30 minut. Za wczasu rozdają formularz zgłoszeniowy, aby już z wypełnionym świstkiem podchodzić do obsługi. Ja swój już wcześniej wydrukowałem i wypełniłem, więc cierpliwie czekam. Stojąc tak słucham co inni opowiadają o trasie. Z relacji tych co objechali trasę wyłania się obraz, że na mega jest masakryczne błoto, ścianki do wspinaczki z rowerem na plecach. Poważnie zaczynam się zastanawiać czy mądrze zrobiłem zaznaczając na formularzu dystans giga. Tak, postanowiłem pojechać pierwszy raz giga. 40 kilometrów na mega wydawało mi się jakoś za krótkie, a 70 kilometrowe giga to w sam raz jak dla mnie. Ale przy takim gadaniu jeśli miałbym brnąć w błocie tyle kilometrów to ja dziękuję. Tym bardziej, że jest limit wjazdu na giga 2 godziny 50 minut, który patrząc na mapę będzie około 35 kilometra. Niby nie wyśrubowane wymagania, ale przy założeniu normalnej, przejezdnej trasy. Tłuc się na maraton i nie zostać sklasyfikowanym to trochę obciach. Już spanikowałem i chciałem od nowa wypełniać formularz tym razem na krótszy dystans, ale za blisko byłem już obsługi, która bardzo sprawnie radzi sobie z zapisami. Nie zdążyłbym wypełnić kwitka, więc jaką decyzję podjąłem musi zostać. Wołają do oddzielnego stanowiska wcześniej zarejestrowanych przez stronę, podchodzę, dostaję numerki, pakiet startowy m.in. koszulkę trochę nie mój rozmiar, ale nie wybrzydzam. Z paczki wyciągam co ciekawsze rzeczy, a reszta ląduje w koszu, bo nie będę tego dźwigał. Zdejmuję wierzchnią warstwę, przepakowuje plecak i jadę zrobić jeszcze mała rozgrzewkę. Sprawdzam ostatni odcinek przed metą i jestem zaskoczony. Na trasie hobby jest stromy zjazd z górki podobny jak w Otwocku, gdzie był główną atrakcją. Nie ma błota, ale to daje mi do myślenia, że będzie ciekawie.
Ustawiam się w sektorze giga, w którym są pustki porównując z mega. Zwracam uwagę, że moje crossmarki skromnie prezentują się w porównaniu do opon zawodników obok mnie, którzy widać nastawili się na błotne warunki. Myślę, że jeśli będą tylko kałuże błotne to dam radę, gorzej jak będą kilkuset metrowe odcinki błota. Wtedy crossmarki najzwyczajniej się zapchają i będzie kaplica. Co prawda nie znam tych okolic, ale wyglądają podobnie do tych z Szydłowca czy Skarżyska, a tam po takich opadach jak były ostatnio nie występuję błoto po pachy. Jedynie krótkie błotne kałuże. Chyba, że będzie się jechać po drogach używanych do ścinki lasu. Cóż, będzie co ma być.
5... 4... 3... 2... 1... Poszli.

Start spokojny, nikt nie wyrywa. Asfalt a wszyscy jadą w grupie. Dopiero po zjechaniu na szuter grupa się rwie. Początkowo jest płasko przez pola, ale tak miało być do około 17 kilometra. Płasko nie znaczy, że nie ma kilku niespodzianek. Jest kilka głębszych dołów z błotem, na których amortyzator wykorzystuje prawie cały skok. Jedzie mi się dobrze. Megowcy płynnie wyprzedają mnie lewą stroną, ale nie gonię ich bo to nie moja klasa.
Niestety na 11 kilometrze musiałem złapać patyka, bo łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że wkręciła mi się jakaś gałąź, bo nie chce złapać żadnej zębatki. Zatrzymuję się, żeby ją wyciągnąć, ale nic nie ma. Sprawdzam czy może łańcuch nie spadł z kółeczek wózka, ale także nic z tych rzeczy. Wsiadam i próbuję jechać. Jest tak samo, nie idzie normalnie jechać i już. Ponownie się zatrzymuję dokładniej patrzę na przerzutkę i oczywiście hak skrzywiony. Niby mam w plecaku zapas, ale wymiana to spora strata czasu. Ciągnę ręką za przerzutkę i na chama trochę prostuję ten nieszczęsny hak. Popuszczam linkę przy manetce i można jechać w miarę normalnie. Co jakiś czas strzeli łańcuch, ale tak musi zostać. Ale to nie koniec niefartu na dziś. Jadąc na kole w czterech nie potrzebnie skręcamy na jednym rozjeździe. Po około 200 metrach ktoś się orientuje, że coś jest nie tak, bo brak śladów po oponach, przed nami już się wraca inna grupa. Nawrót, znów przez błoto i powrót na właściwą ścieżkę. Chwilę później zaczepiam plecakiem o taśmę i gubię numerem z chipem z pleców. Dobrze, że ktoś w tyłu krzyknął, bo bym nawet nie wiedział. Rower w krzaki i wracam po numerek. Pozostałymi dwoma agrafkami z powrotem go przypinam do plecaka. Na tych głupich postojach tracę co najmniej 5 minut.
Około 17-18 kilometra zaczyna się odcinek bajka. Wąska, wyboista ścieżka najpierw idzie pod górę, potem w dół, ciasne, ostre zakręty i najlepszy fragment, czyli trawers na stromym zboczu. Trzeba naprawdę skupić się na jeździe, żeby nie ześliznąć się w lewą stronę. Smaczku dodają poprzeczne korzenie, na które trzeba umiejętnie najechać, aby koło się nie uśliznęło. Zawodnikowi przede mną ucieka tylne koło, zatrzymuje się i podpiera. Chcąc nie chcąc robię to samo. Potem znów stromy zjazd. Ogólnie od ten maraton będzie kojarzył się właśnie ze stromymi zjazdami, jakich jeszcze nie jeździłem podczas maratonów. Nawet jestem zadowolony z tego jak idzie mi pokonywanie takich przeszkód. Są podobne jak te w okolicach Kamienia Michniowskiego i nie wahałem się jak je pokonać. Po prostu tyłek mocno za siodło i jazda jest w miarę stabilna. A zjazdy szczególnie pod koniec są wyboiste, a czasami przechodziły w hopki. Na jednej takiej czuję pod kołami tylko powietrze. Całe szczęście, że wcześniej ktoś z obsługi krzyknął wolniej i zdążyłem jeszcze przyhamować, bo inaczej zostałby katapultowany.
Oprócz zjazdów są oczywiście także podjazdy i to takie na których wszyscy w zasięgu wzroku pchają. Jeden albo i dwa może mógłbym dojechać do końca, ale przez skrzywiony hak wyłączoną mam koronkę 32 a czasami i 28 z tyłu. Trzeba pchać i chociaż się wypłaszcza jeszcze kilka kroków na złapanie tchu. Za podjazdem kolejny stromy zjazd i tak wiele razy. Mimo, że trasa jest ciężka daje mi wiele frajdy i satysfakcji. Zerkam na licznik i średnia jest zatrważająca. Jest poniżej 16km/h. W takim tempie zaczynam się zastanawiać czy wyrobię się w limicie na giga jeśli będzie dalej niż na 35 kilometrze. Staram się podkręcić tempo co nie jest łatwe prze takiej trasie. Jednak gdy na mija 2h i 5min jazdy jest rozjazd. Ufff, zdążyłem. Cel na dziś wykonany.
Zaraz za rozjazdem jest bufet, z którego w ogóle nie korzystam. To już trzeci na trasie. Z piewszego wziąłem tylko połówkę banana, z drugiego żel, trzeci jak wspomniałem nic, z czwartego znowu żel. Wody nie biorę, bo w bukłaku mam wystarczający zapas izotonika.
Po rozjeździe przeżywam niemal szok. Jadę absolutnie sam. Czuję się jak na sobotnim, całodniowym wypadzie na rower. Przez pół powtarzanej pętli mega nikogo nie spotykam. Za to błota zrobiły się jeszcze trudniejsze do przejechania. Są rozjechane na maksa. W takich warunkach średnia siada mi jeszcze bardziej. Nie mam zająca, którego miałbym gonić, nie ma przed kim uciekać. Powtarzana pętla to najbardziej strome podjazdy. Pokonując je drugi raz wcześniej zsiadam, dłużej pcham. Mijam zawodnika, który woła innych, którzy źle pojechali. O tej chwili jest z kim jechać. Na jednym z pieszych podjazdów dociągają zagubieni i jest okazja ponarzekać gdzie kto ile razy pobłądził. Zaczynają pojawiać się niedobitki megowców. Zazwyczaj stoją w miejscu, ale uprzejmie ustępują drogi. Przerzutka znów zaczęła grymasić, łańcuch przeskakiwać i na jednym podjeździe ucieka mi dwóch zawodników. Kończę powtarzaną pętlę i coś mam mało na liczniku jak na zapowiadane 70 kilometrów.
Ostatnie kilometry znów prowadzą przez pola. Jest jeszcze więcej megowców, ale jest już wystarczająco szeroko. Ten ostatni odcinek jest trochę bez historii, po prostu dojazd od stadionu, pętelka, którą przejechałem w ramach rozgrzewki i sam wpadam na metę. Impreza trwa w najlepsze, udaję się po posiłek i oprócz standardowych pomarańczy, ciasta jest ciepły posiłek - makaron z sosem i mięsem mielonym. Coś nie do pomyślenia na mazovii. Tylko zastanawia mnie te pięćdziesiąt parę kilometrów na giga zamiast zapowiadanych siedemdziesięciu. Sprawdzam ślad na telefonie i nigdzie nie skróciłem. Dopiero później dowiedziałem się, że organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę, bo ktoś z uporem maniaka przestawiał oznakowanie i nie byli w stanie upilnować całej trasy na giga.
Oddaję do biura zawodów licznik, który znalazłem na jednym z podjazdów, idę na myjkę i czekam na dekoracje, które ciągnęły się miłosiernie długo. W końcu losowanie rowerów, nic nie wygrywam i mogę już ze spokojną głową dojechać do miejsca, gdzie czeka na mnie transport do domu.

Był to mój siódmy maraton, ale absolutny numer jeden jeśli chodzi o to co przygotowali organizatorzy dla uczestników. Podejrzewam, że długo utrzyma pozycję lidera.


Wynik:
M1(<=30): 13/18
Open: 20/37

Mapka:

 

Pętla

Piątek, 24 czerwca 2011Przejechane 28.95km w terenie 0.00km

Czas 01:11h średnia 24.46km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dzisiejsza krótka jazda była totalnie na luzie. Nogi miały odpocząć, więc tylko lekkie kręcenie bez dociskania. Z resztą wieczorem nie było warunków na szaleńcze tempo. Pierwsze pół godziny pod chłodny wiatr. Powrót już z wiatrem, ale temperatura nie była już taka letnia. Aż mi z nosa pociekło.
Samopoczucie: przeciętne.

 

Runda przez puszczę

Czwartek, 23 czerwca 2011Przejechane 92.75km w terenie 61.00km

Czas 04:01h średnia 23.09km/h

Temperatura 25.0°C

 

Miałem wolne świąteczne popołudnie, które a jakby inaczej spędziłem na rowerze. Dziś kierunek puszcza. Sporo innych osób także powyciągało rowery, bo na Starej Woli Gołębiowskiej więcej mijałem rowerzystów jak samochodów. Także już na ścieżkach w terenie trafiali się bikerzy. Dopiero za parkingiem przy drodze na Jastrzębie zrobiły się pustki. W sumie się nie dziwię, ponieważ dalej piaski są przednie i mogą odstraszać. Co prawda w poprzednich dniach trochę padało, piasek był jeszcze związany i jazda szła mi w miarę sprawnie.
W Augustowie wjechałem na asfalt by szybko dotrzeć do szutrówki na Królewskie Źródła. A na niej ruch spory, co wiązało się z kilkoma kilometrami w kurzu. Na polance tłumy, grill i muza nie w moim klimacie, więc nawet się nie zatrzymałem tylko od razu odbiłem na Pionki. Po przejechaniu przez miasto znowu wjechałem w las na taką oto ścieżkę przez tamtejsze górki.

W sokołach z powrotem na asfalt. Prawe kolano zaczęło mnie boleć, a to wszystko przez obsuwającą się sztycę. Zacisk kcnc ładnie wygląda, ale nie mogę go dobrze dokręcić. Tytanowa śrubka ma jakieś niewymiarowe gniazdo na imbusa, bo nie da jej się dociągnąć tak aby nie obrócić klucza. Zatrzymałem się i poprawiam. Ból kolana znika jak ręką objął.
Przez Mysie Górki dojechałem do zalewu i kierowałem się dalej na Wielką Górę. Na szlaku rowerowym ktoś musiał urządzić sobie konna wycieczkę, chociaż są specjalne szlaki dla koni. A tak pojazdy te poniszczyły twardą ubitą ziemię, nie wspominając o pozostawionych pamiątkach, od których pełno much. O umazanej ramie nie będę pisał. I tak co kawałem.
W Rajcu już pod koniec zatrzymały mnie jakieś podloty z gimnazjum czy ogólniaka, które chciały wejść ze mną w wielką dyskusję o rozkładzie jazdy autobusów, tak jakby to było w kręgu moich zainteresowań czy wiedzy. Po wymianie kilka zdań zlałem je i pojechałem w swoją stronę.

Mapka:

 

Nowa pętla

Środa, 22 czerwca 2011Przejechane 32.13km w terenie 0.00km

Czas 01:06h średnia 29.21km/h

Temperatura 24.0°C

 

Nareszcie lato i to dało się poczuć w powietrzu. Chociaż już zbliżała się wieczorowa pora nadal było przyjemnie ciepło. W takich warunkach to sama radośc z jechania. Co prawda na okolicznych wioskach wyroiło się sporo ludzi pod sklepami, nie wiem może wszyskie mijane przeze mnie akurat dzisiaj zrobiły promocję.
Samopoczucie; bardzo dobre.

 

Luz, czyli prawie rekreacyjnie

Niedziela, 19 czerwca 2011Przejechane 60.09km w terenie 0.00km

Czas 02:21h średnia 25.57km/h

Temperatura 20.0°C

 

Wczorajsze całodniowe tułanie się na rowerze dało mi lekko w kość. Wystarczy, że wspomnę, iż w porównaniu do wczoraj ważąc się na czczo dzisiaj waga pokazała 3 kilo mniej. W takim układzie wyciągając rower nie miałem planu na jakieś ciśnienie po drodze. Ruszyłem z zamiarem zaliczenia zapory w Domaniowie. Jeśli w czasie jazdy nogi będą protestować to powoli będę się turlał, jak siły pozwolą to włączę trochę większe tempo, ale bez przesady.
Początkowo szło mi ciężko, ogólnie pod wiatr, ale po kilku kilometrach wszystko wróciło do stanu normalnego. Jedyna różnica to podjazdy, te nasze podradomskie niby górki. Na wiosnę stanowią poważne przeszkody, ale dzisiaj prawie się ich nie zauważałem, więc jest tam jakiś postęp z formą.

Wracając było już z wiatrem w plecy. Miałem trochę farta, bo ledwo wróciłem do domu, a ładnie zaczęło padać.

 

Ostatni sprawdzian przed serią maratonów

Sobota, 18 czerwca 2011Przejechane 139.24km w terenie 50.00km

Czas 07:07h średnia 19.57km/h

Temperatura 25.0°C

 

Najbliższe weekendy, jeśli wszystko ułoży się zgodnie z moim planem, będę miał zajęte przez maratony, które odbędą się w mniejszej lub dalszej okolicy. Z racji tego nie będzie czasu na swobodne całodzienne włóczenie się w soboty. Korzystając z ostatniej okazji pojechałem pociągiem do Skarżyska, aby zaliczyć trasę na Kamień Michniowski, Starachowice, Wąchock i Iłżę. Ten wypad miał także odpowiedzieć mi na co mogę liczyć podczas startów w wspomnianych wcześniej maratonach.
Po wyładowaniu się z pociągu na dworcu w Skarżysku udałem się od razu prosto na Rejów. Dalej piaszczysta drogą, potem ścieżką dojechałem do metalowej kładki by szutrówka dojechać do stacji kolejowej przed Suchedniowem. Zatrzymałem się w cieniu, zdjąłem krótkie szorty, które zakładam, żeby w pociągu nie wzbudzać wielkiego zainteresowania, niemal odlewam się środkiem przeciw robactwu, łykam banana i ruszam zielonym szlakiem na Wykus. Początek szlaku nie jest wygodny dla roweru. Zawsze jest na nim dużo kolein, czasami mija się błotne kałuże, ale dzięki temu można ćwiczyć technikę jazdy. Przy jednej z takich przeszkód nie zauważyłem koleiny ukrytej w trawie i zaliczam klasyczny lot przez kierownicę. Ogólnie nic mi się nie stało bo prędkość była minimalna, chociaż nabiłem sobie siniaka na nodze, który teraz prezentuje się w pięknych odcieniach żółtego i fioletowego.
Po tym lekko wyrypiastym początku dojechałem do miejscowości Mostki. Stąd dalej szlakiem, który nie jest już rozjeżdżony. Wjeżdżając na niego troszkę się pogubiłem, ponieważ wokół zalewu chyba jest robiona ścieżka pieszo-rowerowa i tym samym droga była rozkopana. Jednak szybko znajduję właściwy wjazd do lasu. Tutaj jadąc zauważyłem, że wzdłuż szlaku wiszą niebieskie taśmy. Czyżby już wstępne znakowanie na ślr? W każdym razie po drodze znów wkurzyłem się na leśników. Zrobili ścinkę i oczywiście wszystkie gałęzie powrzucane na ścieżkę. O rozjechaniu drogi nie wspomnę. Nigdy tam nie było piachu, ale teraz już jest. Na tą chwilę dla mnie największymi szkodnikami w lesie są sami leśnicy. Z takimi myślami dotarłem do leśniczówki Kaczka.

Próbuję dojechać terenem do czarnego szlaku rowerowego. Na mapach jest niby ścieżka, ale w rzeczywistości część nie nadaje się do jazdy. Nie piszę, że jest nie przejezdna, bo jednak przejechałem, ale tylko dlatego, że ktoś niedawno musiał tędy także się przebijać. Wygnieciona trawa to był mój jedyny drogowskaz. Dotarłem w końcu do rowerówki, znów można było normalnie jechać. W między czasie zniknęły niebieskie taśmy.

Kieruję się na Burzący Stok. W większości ten fragment to szeroka szutrówka, więc bez większych emocji. Natomiast ostatnie kilkaset metrów po zjechaniu z drogi jest co najmniej dobre. Co prawda są tam szeroko wyjeżdżone wertepy, ale w tym wszystkim najlepszy jest singielek, który wije się z jednej strony na drugą, blisko drzew, między drzewami. Chyba najbardziej sympatyczny odcinek jaki przejechałem tego dnia. Niestety krótki, bo już pojawiło się żródło.

Od tego momentu zaczyna się podjazd na Kamień Michniowski. Pierwszy kilometr znów wertepiasty, ale do przejechania. Nie to co ostatnio, gdy było błoto po kostki. Dalej ciemny las i taka oto droga. Całkiem fajna.

Po wjechaniu prawie na szczyt zaliczyłem kilka krótkich zjazdów by dotrzeć pod kapliczkę św. Barbary. Widok dzisiaj trochę gorszy bo pochmurno. Zawijam więc na Orzechówkę. Kawałek podjazdu, potem zjazd i zaczął się asfalt. Niby łatwiej, ale podjazd nadal kopie tyłem. Przez wjechaniem na słynne brukowane drogi w Sieradowickim Parku Krajobrazowym, zrobiłem sobie przerwę na banana. Po uzupełnieniu sił ruszyłem. Na razie byłem jeszcze nie zjechany, więc kocie łby nie była takie straszne.

Po dojechaniu do Bronkowic zaczęła się cała sekcja szybkich zjazdów i niestety nie tak szybkich podjazdów. Przynajmniej w moim wykonaniu. Jednak taki trud opaca się, bo krajobraz przedni. Na koniec podjazd do miejscowości Radkowice-Kolonia. Sporo sił tam dzisiaj zużyłem. Tak dużo, że jadąc do skrzyżowania w Radkowicach chyba pierwszy raz w tym sezonie mnie ktoś wyprzedził - szosowiec, więc niech jedzie swoje. Na skrzyżowaniu skręciłem na czerwoną rowerówkę i pojechałem w stronę Starachowic. W okolicach zalewu Lubianka odbiłem na Ostre Górki. Na początek nawierzchnia do wyboru: piach albo bruk. Dziś wybrałem piach, ale potem gdy zaczyna się podjazd zostaje tylko jedyna słuszna opcja, czyli tylko bruk. I to jaki. Zero możliwości złapaniu rytmu, aż chciałem zatrzymać się, rzucić rower w krzaki i dalej pójść pieszo. Trochę lepiej było przy podjeździe do Rataj. Wjechałem na asfalt i 'Och, co za błogosławieństwo'. Na dodatek wiatr w plecy, więc przez Wąchock przelatuję prawie na luzie.
Kolejna już przerwa na banana i zastanawiam się czy prosto do Radomia czy na wzgórze zamkowe do Iłży. Jak się powiedziało AAA to trzeba i BBB czyli do Iłży. Zaczął padać lekko deszcz co zasiało w mnie wątpliwości czy to dobry wybór, ale nie zawracam. Cały czas równa szutrówka, a po przecięciu szosy asfalt. Szkoda, bo jeszcze w tamtym roku była szutrówka. W miejscowości Lipie skręcam na północ i zaczyna padać. I to konkretnie. Zanim dojechałem do Małyszyna Starego Plecak już dobre nasiąkł wodą. Zakładam pokrowiec, chociaż jakby powoli przestawało lać. O tej chwili trasa cały czas asfaltem. Szutrowe odcinki zniknęły od tamtego roku.
W Iłży jakby sucho, chyba mało tutaj padało. Obowiązkowo wjazd na wzgórze zamkowe. Jakoś nie wydało mi się dzisiaj ono ciężkie do podjechania.

Zjazd z powrotem do miast, kilka minut odpoczynku i zacząłem już powrót do Radomia. Trasa standardowa, czyli przez Pakosław, Wierzbicę, Rudę Wielką, Kowalę. Po wcześniejszych tego dnia odcinkach prawie zrobiło się nudziarsko. Bez większych emocji, za to coraz bardziej z językiem na brodzie.
Mapka:

 

Wieczorowo-letnia przewózka

Piątek, 17 czerwca 2011Przejechane 35.53km w terenie 0.00km

Czas 01:17h średnia 27.69km/h

Temperatura 17.0°C

 

Nareszcie udało mi się wyjść na rower w piątek przy jeszcze za dnia. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ale można jeszcze było śmignąć bez włączonych światełek. Pognałem pod lotnisko aeroklubu w Piastowie, bo od dłuższego czasu nie byłem w tamtej okolicy.
Samopoczucie: przeciętne; pół dnia przeżywałem sensacje z brzuchem + trochę za lekko się ubrałem.

 

Altana

Niedziela, 12 czerwca 2011Przejechane 103.71km w terenie 6.00km

Czas 04:24h średnia 23.57km/h

Temperatura 23.0°C

 

Wczorajsza runda przez puszczę sprawiła mi masę przyjemności i chociaż rano czułem ją w nogach zastanawiałem się czy jej nie powtórzyć. Monotonia nie jest jednak dobra przy jeździe rowerem, dlatego odpuściłem sobie. Czułem jednak moc na większe wyznania niż kolejna wycieczka od Domaniowa, a ponieważ pociąg do Skarżyska już odjechał znów wybrałem się szosowo na Altanę. Co prawda wiatr nie zachęcał do jazdy po otwartym terenie, ale wmówiłem sobie skutecznie, że jazda pod wiatr to najlepsza symulacja podjazdu.
W drodze do Szydłowca dużo tej symulacji nie było. Wiatr kręcił, raz wiało z przodu, raz z tyłu, ale przez większość trasy z boku. Po minięciu Szydłowca droga zaczyna prowadzić przez las i tym samym wiatr znika za to zaczyna się powolny podjazd do wsi Hucisko. Po skręcie na Hucisko i pierwszą wioskę jest jeszcze płasko, ale jak tylko kończą się zabudowania zaczyna się najlepsze. Nie wiem czy jest tam z dwa kilometry, ale z człowieka o razu wychodzi sok. Chociaż jest to masakrujące uczucie, cała okolica słyszy moje dyszenie, sprawia mi dziką satysfakcję. Ostatni odcinek pod Altanę po wystających kamieniach staram się podjechać bokiem po ściółce. Nie telepie tak. Nim się dobrze zsapałem byłem już na górze.

Zjechałem dalej zielonym szlakiem w kierunku Ciechostowic by potem jeszcze raz zaatakować górkę od wschodniej strony korzeniasto-kamienistym podjazdem. Fajny jest, ale jak będzie puszczony tędy maraton mazovii to spacerowicze mogą mocno utrudnić jechanie. Jest tam masa wyrw, luźnych kamieni i optymalny tor prowadzi raz lewą drugi raz prawą stroną a płynna zmiana strony nie zawsze jest możliwa.
Zjazd do Huciska nadal wyrypiasty, ale jest na niego sposób. Trzeba jechać bokiem po igliwiu, a nie środkiem. Wtedy prawie nie ma wystających niespodzianek z ziemi. Minus tego rozwiązania to mijane drzewa czasami na kilka centymetrów. Przy 50kmh mam trochę stracha, żeby się na którymś nie zawinąć.
Dojechałem do końca asfaltu w Hucisku i zrobiłem przerwę na kawałek zabranego ciasta. Po szamaniu zacząłem powrót, który wypruł ze mnie ostatnie siły. Okropnie wiało cały czas prosto w twarz.

 

Puszcza Kozienicka

Sobota, 11 czerwca 2011Przejechane 92.83km w terenie 54.00km

Czas 04:15h średnia 21.84km/h

Temperatura 21.0°C

 

Wyspany i dobrze odżywiony wybrałem się w teren i jechało mi się świetnie. Już zaczynałem się martwić, że coś zez mną jest nie, bo ostatnie wypady terenowe kończyły się zgonem gdzieś po drodze. Tym razem było bez kryzysów, więc zgadza się teza, że odpowiednia ilość snu to podstawa przy wysiłku wytrzymałościowym.
Podczas wycieczki zaliczyłem wszystkie ciekawsze miejsca w puszczy w okolicach Radomia. Kolejno były to: Wielka Góra, Królewskie Źródła, Górki Miłosne, Mysie Górki i na koniec jeszcze raz Wielka Góra. Po wczorajszym deszczu odcinki piaszczyste czy wręcz piaskownice zrobiły się w miarę twarde. O dziwo pomimo tego wczorajszego deszczu po drodze w puszczy zniknęły wszystkie przeprawy wodno-błotne i wróciłem w miarę czystym rowerem. Poza tym spokój, cisza, świeże powietrze, brak wiatru. Tego mi było trzeba.

Wracając przy kładce, tej z dwóch dech w dziurą pomiędzy, która w poprzednim roku została podmyta i jeszcze dzisiaj składała się jednej bujającej się deski, spotkałem faceta, który właśnie skończył częściowo naprawiać tą kładkę. Wciął krzaczory, które już zarastały przeprawę, dodał podporę na środku, więc deska się nie buja i można nawet przejechać po niej rowerem. Powiedział, że doda jeszcze drugą deskę, więc będzie tak jak dawniej. Ciekawe czy będzie nadal szczelina na całej długości akurat o szerokości opony. Trzeba przyznać, że to nadawało smaczku tej kładce.

 

Nowa pętla w ciemnościach i w deszczu

Piątek, 10 czerwca 2011Przejechane 32.27km w terenie 0.00km

Czas 01:11h średnia 27.27km/h

Temperatura 17.0°C

 

Już się powoli przyzwyczajam, że wszystko jest przeciwko moim planom weekendowym. W poprzedni pogoda była super a ja musiałem dłużej w piątek zostać w pracy, potem bonusowo do pracy w sobotę późnym wieczorem, w niedzielę odsypiałem. W ten mam luz, a pogoda pod psem jak na czerwiec. Cóż miałem zrobić. Ubrałem się na długo i początkowo przy lekkiej mżawce przechodzącej później w deszcz przejechałem jeden z moich standardów.
Samopoczucie: bardzo dobre.

PS. W sobotę założyłem nowy łańcuch xtr, który jeszcze w ubiegłym roku nabyłem po dość okazyjnej cenie, ale dopiero dziś miałem sposobność sprawdzić czy jest jakaś różnica w działaniu porównując do łańcucha xt. Odniosłem wrażenie, że łańcuch jest przyjemnie bardziej miękki. Być może to zasługa innego materiału, z którego zrobione są tulejki. No i pierwszą część z asortymentu xtr'a już mam. Teraz kolej na zmieniarkę z przodu i jak wygram w totka korbę, ale to już na pewno przy innej ramie.