Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2012

Dystans całkowity:941.07 km (w terenie 260.50 km; 27.68%)
Czas w ruchu:40:20
Średnia prędkość:23.33 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:72.39 km i 3h 06m
Więcej statystyk

Mazovia Skarżysko

Niedziela, 26 sierpnia 2012Przejechane 117.76km w terenie 90.00km

Czas 05:36h średnia 21.03km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17.51 km
Wyścig: 91.75 km
Powrót: 8.50 km

Maraton w Skarżysku to ponoć najbardziej górska edycja mazovii. Dla nizinnych górali z mazovii to niemal kulminacja sezonu. Już samo zapowiadane przez organizatora (trochę na wyrost) ściganie w Górach Świętokrzyskich rozpala wyobraźnię i oczekiwania przeciętnego rowerzysty z okolic Warszawy na ponadprzeciętną trasę. To samo przeżywałem rok temu. Po wcześniejszym wyścigu w Suchedniowie zobaczyłem ile można wycisnąć w okolicy i liczyłem na powtórkę. Srogo się wtedy zawiodłem. Powtórka niby była, ale w wersji demo. Moje wypady w te tereny są ciekawsze i jako niemiejscowy z łatwością wyznaczyłbym ciekawszą trasę. W tym roku nie miałem już takich oczekiwań. Wiem, że mazovia rządzi się swoimi prawami i w pewne miejsca nie da się puścić takiej ilość ludzi. Tak więc czy z niesmakiem wspominam tegoroczną edycję?
Do Skarżyska tradycyjnie udałem się pociągiem. Nietypowa była za to liczba rowerzystów w pociągu. Oprócz kilku zawodników zjawiła się także spora grupa turystyczna z zamiarem pozwiedzania północnych krańców województwa świętokrzyskiego. Szczęście, że był to niedzielny poranek i z miejscem w pociągu nie było problemu. Przed startem sprawdziłem początek i koniec trasy. W ciągu ostatnich 2-3 tygodni wiele się nie zmieniło. Nadal rozkopane i trzeba będzie uważać na niespodzianki. W sektorze ustawiłem się późno co skutkowało wylądowaniem na samym końcu. Dzisiaj wiedziałem, że mam zamiar pojechać giga, bo co prawda decyzję można podjąć dopiero na rozjeździe, ale sens ma to tylko w przypadku wycofania się z dłuższego dystansu. W praktyce trzeba wiedzieć od początku co się jedzie. Jeszcze kilka chwil oczekiwania, w międzyczasie zaczął padać deszcz i w końcu ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów po mokrym asfalcie poszło spokojnie, ale po wjeździe na trylinkę zaczęły się ruchy ku przodowi. Ktoś złapał kapcia, ktoś inny zerwał łańcuch jednak mimo wszystko jechało się płynnie. Nawet po zwężeniu nie było problemów z blokowaniem. Jechało mi się dobrze i tylko parujące okulary mąciły ten stan. Z resztą po kilku kilometrach i tak były całe w błocie, więc je zdjąłem. Nie chciałem ich chować po kieszonki z tyłu, bo to przy umazaniu błotem przepis na porysowane szła. Już jedne okulary tak załatwiłem w Piasecznie, dlatego przyczepiłem je do pasków plecaka. To też był zły pomysł, bo na szybkiej szutrówce odczepiły się i upadły. Nie było szans się zatrzymać i wrócić, poza tym prawdopodobnie chwilę potem ktoś i tak mógł po nich przejechać. Znów trzeba kupić nowe – trzecie w tym sezonie.
Po kilkunastu kilometrach trasa w końcu skręciła z szutrówek i wjeżdżała do lasu. Zaczęły się ścieżki i błota, ale takie do przejechania, a nie tylko do zarzynania sprzętu. Tutaj założony wczoraj po namysłach nobby nic spisywał się bardzo dobrze. Gdy inni ślizgali się we wszystkie strony mi udawało się w miarę utrzymywać trakcję, chociaż mistrzem jazdy po śliskim nie jestem. Trzymałem się co mocniejszych zawodników w zasięgu wzroku i jechałem swoje. W końcu dojechaliśmy do najatrakcyjniejszego fragmentu trasy, która w części pokrywała się w trasą z Suchedniowa sprzed 2 tygodni. Bardzo dobre rozwiązanie, a tym bardziej, że praktycznie w ogóle nie było odcinków asfaltowych. W pewnym momencie pojawiła się czerwona tabliczka ‘Kamień Michniowski’ i podjazd. Nie podjechałem - za ciasno, za ślisko. Musiałem pchać niemal do końca podjazdu. Trud się opłacał, bo po wskoczeniu na rower przed oczami roztaczał się klimatyczny obrazek. Rzadki las bez krzaków lekko opadający w dół, a to wszystko otulone w delikatnej mgle. Aż zwolniłem w tym miejscu, aby sobie popatrzeć. Dalej łagodny zjazd w kierunku Burzącego Stoku chyba pokonany szybciej niż rok temu. Potem był wjazd z powrotem na szutrówkę, kawałek śliskiego błota i dojeżdżało się po rozjazdu. Chwilę wahałem się czy zjazd na giga w tych warunkach był mądry, bo rower i tak już mocno dostał w d… łożyska, ale widać za długo się zastanawiałem i z rozpędu zjechałem na giga.

I od razu zrobiło się pusto. Nie działa to na mnie motywująco, bo ja lubię gonić. Jechało mi się tak sobie i do około 70 kilometra przeżywałem mały kryzys. Wyraźnie zamulałem i kolejni zawodnicy mnie wyprzedzali. Dopiero po ponownym wdrapaniu się na Kamień Michniowski chęci na dalszej jazdy wróciły. W końcu hamulec przedni przestał hałasować i nie to, że się sam naprawił tylko sprężynka od klocków została już przemielona. Wreszcie błoga cisza i kapitalny las w mgle zmotywowały do mocniejszego przyciśnięcia w pedały. Uformowała się już stała grupka 3-osobowa, z która ładnie napędzała się prawie do mety. Znów zjazd do Burzącego Stoku, znów szutrówka, błoto tym razem już w wersji totalnie rozjechanej i rozjazd z tabliczką ‘Do mety’. Wszystkie rezerwy sił na pokład i gnaliśmy na tą wyczekiwaną metę. Ale po drodze czekała jeszcze jedna atrakcja. Kilku kilometrowy odcinek przez korzenie. Potrafiło tutaj wytrząść człowieka nie gorzej niż na kocich łbach pokonywanym dwukrotnie na trasie. W końcu przejazd pod torami i znaną z ubiegłego roku drogą na stadion. Tempo w naszej grupce wzrosło, ale wszyscy dzielnie się trzymali. Do czasu, gdy na ostatnim kilometrze utknąłem w piachu ratując się przed spotkaniem z drzewem. Szkoda, bo fajnie byłoby razem wpaść na stadion. Trochę już rozluźniony dojechałem do mety.
A tutaj już jakby trochę koniec imprezy. Na bufecie chyba tylko woda została. Trzeba dopominać się o talon o posiłek. Generalnie pusto, ludzi niewiele, bo wszyscy jeszcze obecni stali chyba w kolejce do myjki rowerowej. Też stanąłem, ale po półgodzinie stania i przesunięcia się o 2 metry zrezygnowałem. Pociąg powrotny do Radomia nie będzie czekał , więc po obmyciu twarzy i rąk wracam na dworzec na totalnie upapranym rowerze. Powrót pociągiem z innymi bikerami jak zwykle odbył się w przyjemnej atmosferze.

Wynik:
M2: 10/12
Open: 38/68

 

Przedmaratonowy spacerek

Sobota, 25 sierpnia 2012Przejechane 35.78km w terenie 0.00km

Czas 01:18h średnia 27.52km/h

Temperatura 26.0°C

 

Trasa identyczna jak wczoraj wieczorem, ale w odwrotnym kierunku. Jakoś tak dziwnie mi się jechało po tej trasie za dnia. Można było się przyjrzeć co mijanej okolicy, bo nocą jest to raczej utrudnione ;) Tempo jazdy było spokojne tylko z kilkoma mocniejszymi akcentami pod górki.

 

Piątkowa pętla

Piątek, 24 sierpnia 2012Przejechane 35.81km w terenie 0.00km

Czas 01:19h średnia 27.20km/h

Temperatura 22.0°C

 

Standardowa, wieczorna, piątkowa pętla. Taka na rozładowanie się po tygodniu w pracy i na dobry początek weekendu.

 

Małe wyzwanie w Iłży

Niedziela, 19 sierpnia 2012Przejechane 87.16km w terenie 11.00km

Czas 03:25h średnia 25.51km/h

Temperatura 31.0°C

 

Zawsze mam problem gdzie wybrać się rowerem dzień po fajnym wypadzie. Jeśli się ujechałem konkretnie to temat znika, bo albo nie jadę w ogóle albo jadę gdziekolwiek spacerowym tempem. Gorzej jest gdy siły są i chciałoby się więcej przeżyć niż w poprzednim dniu.
Tak było i tym razem. Miotałem się między puszczą a wzgórzem w Iłży. Jednak po zastanowieniu się puszcza przegrała. Zostanie na jesienne wypady, a teraz lepiej wypuścić się na wzgórze zamkowe. Tym bardziej, że korciła mnie chęć zjechania w końcu po wąskiej ścieżce przy wjeździe na teren ruin.
Przyjechałem na miejsce, mało ludzi, więc można było spróbować. Na początek przespacerowałem się, aby zobaczyć czy to w ogóle da się przejechać. Dało się, więc można było podjąć próbę. Za pierwszym razem nie udało się. Położyło mi rower - źle najechałem na korzeń, ale już kolejna próba jak najbardziej udana. Generalnie zachowując czujność w jednym miejscu zjazd jest prosty. Można spróbować go nawet podjechać.
Właściwie to wzgórze w Iłży i jego okolice mają potencjał, aby zrobić tam jakieś zawody rowerowe. Nawet kiedyś mnie ktoś pytał czy będzie tu jakiś wyścig gdy trenowałem podjazdy wąwozem. Może na maraton to za mały teren, ale pętlę XC dałoby się ułożyć całkiem ciekawą. Takie to mnie naszły myśli gdy chwilę zatrzymałem się na popas. Były by i podjazdy i zjazdy, po wąskiej ścieżce i szerokiej szutrówce, po schodkach, bruku, a i widokowo było by nieźle.

Jakby kiedyś ktoś z Iłży wpadł na taki pomysł to na pewno była by to impreza warta uwagi. A tymczasem musiałem wrócić ze świata fantazji i zbierać się do domu, bo jak zwykle gonił mnie czas.

 

Z Radomia w góry i z powrotem

Sobota, 18 sierpnia 2012Przejechane 127.41km w terenie 29.00km

Czas 05:25h średnia 23.52km/h

Temperatura 26.0°C

 

Taka już nastała moda, że tytuł musi być krzykliwy i przyciągać kliknięcia by potem w pierwszym zdaniu dementować wiadomość i prostować przesadzone informacje. Ja będę jeszcze bezczelniejszy i sprostuję dopiero w drugim zdaniu, że do żadnych gór nie dojechałem co najwyżej trochę pojeździłem po górkach. Mianowicie udało mi się przejechać w całości pętlę przez Szydłowiec i dwie górki: Altanę i Skłobską Górę. Chociaż najbardziej interesujący odcinek nie ma nawet 40 kilometrów to warto tłuc się resztę drogi, bo na tych 40 kilometrach można poczuć do czego został stworzony rower górski. Są podjazdy i zjazdy jakich ze świecą szukać na nizinach, znika piach spod kół i pojawiają się kamienie.
Dojazd do Szydłowca przez miejscowość Jastrząb cały czas prowadzi asfaltem, ale już tutaj można się rozgrzać przed daniem głównym. Trasa jest, że tak napiszę fachowo, interwałowa. Za Szydłowcem chwila wytchnienia i podjazd po wsi Hucisko, prawie 150 metrów do góry. Za końcu asfaltu oglądasz się za plecy i wiesz, że wjechałeś do innej, lepszej krainy.

Po kółku przez Altanę udajesz się w kierunku Skłobskiej Góry. We wsi Antoniów zjeżdżasz z asfaltu na szutrówkę i po łagodnym podjeździe zaczyna się łagodny zjazd. Nie należy jednak usypiać zmysłów, bo z czasem nabiera on charakterku.

To i tak jest niewiele w porównaniu jak on wyglądał dwa lata temu. Wtedy to tu można było zaszaleć.

Po takich atrakcjach, można skręcić w kierunku miejscowości Skłoby. Po wyjechaniu z terenu na asfalt widać, że znajdujesz się w innej krainie geograficznej.

Kolejny raz zjeżdżasz w teren i polną ścieżką znów jest zjazd oraz podjazd. Niby bułka z masłem, ale trzeba uważać. W wysokiej trawie chowają się konkretne głazy. Na koniec został techniczny zjazd. Nic więcej nie zostało niż tylko się doskonalić w rzemiośle mtb.

Niestety w Chlewiskach szlak wraca na asfalt i nawet szutrówka do Szydłowca nie starcza na otarcie łez. Turlasz się z powrotem do Radomia i żałujesz, że trzeba pokonać 40 kilometrów w jedną stronę, aby zażyć takich atrakcji.

Mapka:

 

Wieczorny piątek

Piątek, 17 sierpnia 2012Przejechane 35.80km w terenie 0.00km

Czas 01:17h średnia 27.90km/h

Temperatura 18.0°C

 

Warunki dopisały. Było idealnie na nocną jazdę: bezwietrznie - powietrze stało w miejscu i bezksiężycowo za to z absolutnie czystym niebem. Efekt tego był taki, że w miejscu najbardziej oddalonym od miasta i innych wiosek, z zasłoniętymi przez las innymi źródłami światła panowała istna ciemnia. Za to do nieba nie umywał się żaden atlas astronomiczny. Gwiazd dosłownie tysiące, Droga Mleczna na wyciągnięcie ręki. Nic tylko brać teleskop na następny raz do plecaka.

 

Nadprogramowy dzień wolny

Środa, 15 sierpnia 2012Przejechane 81.23km w terenie 3.50km

Czas 03:09h średnia 25.79km/h

Temperatura 18.0°C

 

Ech... Były plany na ten wolny dzień od pracy. W ostatnich latach w okolicach 15 sierpnia zawsze udawało mi się zrobić zapadającą w pamięć wycieczkę. Nie inaczej miało być tym razem, ale pogoda za bardzo siadła i nie chciałem się wypuszczać w nieznane przy niepewnych warunkach. Będzie musiała poczekać albo na dobrą pogodę we wrześniu albo do następnego roku. Z jednej strony to może i nawet dobrze, że musiałem ją odłożyć, ponieważ jeszcze nie zregenerowałem się po niedzielnym maratonie. Żeby jednak nie gnić w domu wybrałem się na asfaltową pętlę przez Domaniów. Właściwie w chłodniejsze dni gdy nie na zgiełku, tłumów spragnionych opalenizny, rozbuchanych młodzieńców i zmanierowanych panien nawet ta sztuczna plaża wydaje się być kameralnym miejscem. Za to miejsca na uboczu stają się jeszcze bardziej przytulne.

Powrót było oczywiście jak to przy dużej pętli przez Przytyk i Suków. Przy okazji wracając rozejrzałem się w okolicach wsi Jankowice. Są tam jakieś kładki przez Radomkę, ale gdzie prowadzą to jeszcze mi nie wiadomo. Za to pierwszy raz przejechałem się polną drogą z Jankowic do Gulina. Tyle razy byłem w Gulinie, ale jakoś nigdy nie pojechałem dalej tą drogą. Niby niedaleka okolica a udało mi się coś nowego odkryć.

 

MTB Cross Maraton Suchedniów

Niedziela, 12 sierpnia 2012Przejechane 108.09km w terenie 75.00km

Czas 06:08h średnia 17.62km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 11.38 km 0:41
Wyścig: 82.10 km 4:48
Powrót: 14.61 km 0:39

Maraton w Suchedniowie – jeden z głównych celi na ten sezon. Rok temu był to jeden z ciekawszych wyścigów jaki przejechałem. Co prawda na średnim dystansie, ponieważ długi miał ponad 100 kilometrów. To za dużo dla mnie jak na wyścig. W tym roku było tylko około 80 kilometrów, jeszcze w moim zasięgu, dlatego zdecydowałem się na mastera. Dodatkowo był to trzeci start na tym dystansie, więc mógłbym zaistnieć w generalce. Zapowiadana była trasa na jednej pętli, ale w ostatnich dniach przed maratonem trąba powietrzna zdemolowała las w okolicach Góry Sieradowickiej. Organizatorzy zostali zmuszeni do modyfikacji trasy i ostatecznie musiały być dwie pętle. Nie przepadam za takim jeżdżeniem w kółko, ale w takich okolicznościach nie dało się inaczej. Nadal zostało ponad 1500 metrów przewyższenia a takiego jeszcze nie przejechałem podczas wyścigu. W ogóle nie przypominam sobie, aby tyle pokonał w ciągu jednego dnia. Podsumowując: to nie miało już być żaden trening, przygotowywanie tylko sprawdzenie na ile mnie rzeczywiście stać w tym roku.
Dzień wcześniej przygotowałem rower i naiwnie założyłem, że da się przejechać Suchedniów na crossmarkach. W ubiegłym roku nie było z nimi problemów, ale wtedy było sucho. Wieczorem spojrzałem na forum, a tam informacja, że popadało i generalnie w lesie jest ślisko. Na mocno poddartych oponach mogło być nieciekawie. Poszukałem schowanego nobby nic i trochę plułem sobie w brodę, że nie zakupiłem drugiego. Na początku tygodnia rozważałem taki zakup, ale przecież będzie ciepło, będzie sucho, po co mi taka opona. A rano w Suchedniowie było zimno, gdzieniegdzie stały kałuże i po objeździe końcowego w sumie lajtowego kilometra cieszyłem się, że miałem przynajmniej z przodu oponę na mokre warunki. W miarę czasu się ocieplało, ale miałem zagłostkę jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w krótkich spodniach i długiej podkoszulce. Momentami było mi za ciepło jednak w ogólnie całkiem dobrze się ubrałem.
Po starcie wszyscy ruszyli w miarę spokojnie. Początkowe kilometry były identyczne jak rok temu – szybka, szeroka szutrówka. Przeszkadzały trochę kałuże i co chwilę ktoś zmieniał tor. Nawet mi się coś takiego przydarzyło. Nie za bardzo pomyślałem i z tyłu tylko usłyszałem ostre hamowanie. Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Wraz z upływem czasu robiło się co raz rzadziej, więc i niebezpiecznych sytuacji ubywało. Właściwie do Kamienia Michniowskiego nic wielkiego się nie działo. Trasa była mi znana. Dopiero przy Kamieniu trasa prowadziła inaczej niż zazwyczaj jeżdżę na wypadach w te okolice. Zawsze skręcam ostro w lewo a teraz jechało się dalej wzdłuż niebieskiego szlaku. Niedaleko o tego miejsca zaczynał się techniczny zjazd, który master pokonywał trzy razy. Pierwszy raz sprowadziłem, bo jazdę zakończyłem na pieńku. Nie będę trzymał w napięciu i napiszę od razu, że drugi i trzeci raz także sprowadzałem. Lepiej stracić te kilkanaście sekund (i trochę godności) niż ryzykować wywrotkę. Jednak sam zjazd był do przejechania. Wielu osobą się to udało i na zdjęciach można zobaczyć jaki był patent na jego pokonanie, dlatego przy następnych wypadach do Skarżyska na pewno będę odwiedzał to miejsce i na spokojnie przećwiczę zjazd po właściwym torze.
Dalej był płynny zjazd tak jakby na odpoczynek po głównej przeszkodzie maratonu. Następnie trochę podjazdu i docierało się do pierwszego bufetu przy którym się nie zatrzymałem, bo niczego mi nie brakowało. Zresztą złe miejsce na postój – za dużo można było stracić.
Dopiero po przecięciu szosy zaczęły się tereny mi nieznane, chociaż coś tam kojarzyłem je z ubiegłorocznego Suchedniowa. Praktycznie skończyły się płaskie odcinki i przez cały czas jechało się albo z górki, albo pod górkę. A jak się wjechało na taką górkę to aż chciało się zatrzymać na chwilę. Ze zmęczenia też, ale głównie dla widoków. Dla takiego mazoviaka jak ja, który przyzwyczajony jest to jednostajnego krajobrazu po horyzont, tutejsze pofałdowanie terenu wprawiało mnie w euforię. Żeby jednak nie było tak sielsko na takie atrakcje trzeba było sobie zasłużyć, bo niektóre podjazdy dawały w kość. Na pewno zapadł w pamięć ten przez łąkę z takimi stopniami, które rok temu pokonywało się, ale jadąc w dół. Za nim trochę szutrówkami przez okoliczne wioski, trochę przez kolejne łąki i dojeżdżało się do drugiego bufetu. Teraz już się zatrzymałem, bo miałem ochotę na inny izotonik niż w bukłaku no i ten arbuz. Dużo lepiej smakuje i orzeźwia niż zwyczajowe banany. Przez tą degustację uciekła mi grupka, której miałem zamiar się trzymać, ale bez bufetu i tak by mi wcześniej czy później odjechała a ja prawdopodobnie zaliczyłbym zgon. Tutaj już nie było żartów i nie mogłem sobie pozwolić na skurcze w nogach. Przy tych ciągłych podjazdach, zjazdach nie byłoby miejsca na rozjechanie. Dlatego przy pierwszych objawach sztywnej nogi lekko odpuszczałem, uzupełniałem płyny czy wspomagałem się żelem.

Autor: Sabina Stolarska

W taki sposób doturlałem się do Kamienia po raz drugi. W międzyczasie zaczęli mnie dublować zawodnicy z czołówki Fana, więc przed zjazdem na Mastera miałem już przy najmniej pół godziny straty. Druga pętla to powtórka historii: zjazd z Kamienia schodzony, bufet za pominięty, łąka z progami wykończająca i stołowanie się na kolejnym bufecie. Przez ten czas jechałem już właściwie ciągle z tymi samymi zawodnikami, więc można było się porównać. Wyszło mi, że właściwie całkiem nieźle idzie mi na podjazdach, ale podczas zjazdów daję ciała. Może to po ostatnim dzwonie tak dłonie same zaciągały klamki, może wrodzona ostrożność, ale jest to element nad którym muszę popracować.
Po trzecim 'zjeździe' z Kamienia ostatni bufet minąłem. Nie warto było się zatrzymywać, bo zostało już generalnie tylko z górki, a ja nie byłem na szczęście w stanie wymagającym reanimacji na bufecie. Jeszcze mnie dwa burki odszczekały, z czego jeden miał wyraźną chęć na posmakowanie mojego buta. Trzeba przyznać, że charakterne były i długo się trzymały, ale dzięki temu na pewno parę sekund nadrobiłem. Szybko je jednak roztrwoniłem, bo na ostatnim kilometrze zaliczyłem glebę. Niemal tak samo jak rok temu. Ktoś mnie wyprzedził, ale udało mi się przed metą dogonić.
W końcu meta i dobrze, ponieważ byłem już naprawdę wypompowany. Cicho dochodząc do stanu równowagi zostałem zaczepiony przez takich jednych i dostałem pewną propozycję. Co się z tego urodzi to się dopiero przekonam. Po tych pogaduchach poleciałem do bufetu, bo głodny byłem jak nigdy po maratonie. Ciastka i makaron smakowały wybornie. Nie wiem czy rzeczywiście robią na ŚLR taki dobry czy to zasługa trudnej trasy, po której zjadłoby się prawdopodobnie każdy makaron, ale wiem jedno: porcje są zdecydowania za małe. Mycie roweru sobie darowałem. Kolejka była za długa a mi się śpieszyło na pociąg. Tylko się trochę opłukałem w uwaga: ciepłej wodzie. W ogóle zaplecze sanitarne w Suchedniowie było najlepsze z jakim się spotkałem. Spora w tym zasługa organizowania miasteczka na terenie campingu.

Wynik:
M2: 23/30
Open: 44/68

 

Rozgrzewka

Sobota, 11 sierpnia 2012Przejechane 35.86km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 29.08km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dzisiaj głównie ładowanie akumulatorów przed być może najciekawszym maratonem sezonu, czyli ŚLR w Suchedniowie. Pokręciłem trochę do południa sprawdzając jak się czuję i czy wszystko z rowerem w porządku. Wszak nie jest już pierwszej młodości, a jutro nie może mnie zawieść.

 

Pierwsze oznaki

Piątek, 10 sierpnia 2012Przejechane 35.89km w terenie 0.00km

Czas 01:18h średnia 27.61km/h

Temperatura 19.0°C

 

Mimo piątkowego wieczoru, mino zapowiadającego wiele rowerowych wrażeń weekendu tradycyjną wieczorną pętlę przejechałem w melancholijnym nastroju. Trzeba było wyciągnąć z szafki długie getry, podkoszulkę przez co poczułem się nieswojo biorąc pod uwagę ostatnie lipcowe upały. Najbardziej jednak zbiło mnie z tropu chłodne, wieczorne powietrze. Nie było czuć lata, a raczej powoli skradającą się jesień.