Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2012

Dystans całkowity:752.56 km (w terenie 300.00 km; 39.86%)
Czas w ruchu:34:04
Średnia prędkość:22.09 km/h
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:75.26 km i 3h 24m
Więcej statystyk

Podjaździki i zjaździki w Iłży

Niedziela, 30 września 2012Przejechane 87.12km w terenie 12.00km

Czas 03:34h średnia 24.43km/h

Temperatura 18.0°C

 

To było kolejny wypad z serii długi asfaltowy dojazd do miejsca gdzie można choć troszeczkę podciągnąć skilla z techniki jazdy. Górka w Iłży nie jest imponujących rozmiarów, ale coś tam mini podjazdów i zjazdów da się znaleźć. Lepsze takie niż żadne, a po wdrapaniu się pod basztę można, jak to kiedyś ładnie określił mój brat, 'Popatrzeć na ludzi z góry'. A takie tam ma dyktatorskie zapędy :D Ja wolę popatrzeć sobie w w siną dal, na przykład taką:

 

Dzień zerowych kosztów

Sobota, 29 września 2012Przejechane 118.56km w terenie 25.00km

Czas 04:59h średnia 23.79km/h

Temperatura 20.0°C

 

Pogoda dopisywała, a ja miałem cały dzień do własnej dyspozycji, dlatego dzisiaj musiała być setka zaliczona. Jak już robię setkę to staram się, aby to nie była jazda dookoła trzepaka tylko żeby gdzieś dojechać, coś nowego zobaczyć, przejechać się ciekawą ścieżką. Tak, aby taka wycieczka miała jakiś sens. Pierwsza myśl to pociąg do Skarżyska i objazd nowej trasy, która pojawiła mi się w głowie po przejechaniu maratonów w Suchedniowie i Skarżysku w tym roku, ale... jakoś nie chciało mi się. Głównie nie chciało mi się wstać wcześniej na pociąg, więc nowa traska będzie musiała poczekać bardzo prawdopodobnie do przyszłego roku. Druga myśl to wariant bezkosztowy, czyli zamiast górek za Skarżyskiem wybieram górki za Szydłowcem, a dojazd i powrót realizuję na rowerze. I to już miało sens, bo chociaż w trasie nie było niczego nowego to podjazd na Altanę i ścieżki w okolicy Skłobskiej Góry spełniały warunek konieczny do realizacji wycieczki.
Po tych szekspirowskich rozterkach przy śniadaniu reszta przebiegła według planu. Na początek rozgrzewkowy dojazd do Szydłowca przez miejscowość Jastrząb, potem dwa podjazdy na Altanę, trochę asfaltu. kamienisty zjazd w kierunku Skłobów, ścieżka przez Skłobską Górę i techniczny zjazd. Powrót do Szydłowca i powrót do Radomia. Kolejna setka zaliczona.

 

MTB Cross Maraton Kielce

Niedziela, 23 września 2012Przejechane 72.30km w terenie 56.00km

Czas 04:15h średnia 17.01km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 10.28 km
Wyścig: 56.35 km
Powrót: 5.67 km

To był chyba ostatni mocny maraton w tym roku. Jeszcze na jeden, może dwa, się wybiorę, ale to już będą płaskie gonitwy. W pierwszym wrażeniu wydawało się, że będzie łatwo, bo przecież pięćdziesiąt parę kilometrów na długim dystansie to betka i bywało, że dłuższy był krótki dystans. Jednak po przejechaniu kilku maratonów spod znaku ŚLR wiem, że tutaj nie ma łatwo i na pewno musiał być gdzieś haczyk. Rzut oka na profil trasy i wszystko jasne: praktycznie zero płaskich odcinków i tylko zjazd, podjazd, zjazd, podjazd…
Na miejscu zjawiłem się na styk. I tak pociąg do Kielc przyjechał późno to jeszcze w samych Kielcach pomyliłem dojazd na miejsce zawodów. Nadłożyło się trochę drogi i dotarłem na około, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż przy okazji objechałem koniec trasy. Szybkie załatwienie formalności, zrzucenie wierzchniej warstwy ubrania i można było ustawić się na starcie.
Początek trasy wiódł po asfaltowych przedmieściach Kielc, ale podjazdów nie brakowało, przez co zanim dotarło się do pierwszej nawierzchni nieutwardzonej stawka była już na tyle rozciągnięta, przez co nie było nerwowych sytuacji. Prędkości na zjazdowych, dziurawych szutrówkach były spore a mimo to miało się komfort psychiczny, że w razie awaryjnej sytuacji będzie czas, aby zareagować.
Wjazd we właściwy teren nastąpił na pierwszym przejazdem przez rzeczkę. Było mało wody to praktycznie odbyło się to o suchych butach. Potem był płaski kawałek przez las po korzeniach i piachu a dalej to już tylko góra dół, na przemian. W tym momencie zaczął o sobie przypominać zużyty napęd, bo przy skrajnych przełożeniach łańcuch zeskakiwać z koronek. Brakowało mi trochę przełożeń między młynkiem a środkową tarczą. Z raz czy dwa zaciągnął mi też łańcuch, ale na razie nie było tragedii. W końcu dotarłem do charakterystycznego miejsca na trasie, a konkretnie na stok narciarski, z którego się najpierw zjeżdżałoby potem go podjechać. Zjazd do szczególnie atrakcyjnych nie należał, po prostu duża prędkość i tuman kurzu z tyłu. Pojechałem asekuracyjnie, bo nie wiedziałem czego się spodziewać, a w poniedziałek do pracy trzeba iść, dlatego było bez szaleństw.

Za to podjazd z powrotem dawał w kość. Oczywiście przejście na młynek i miarowe, równe kręcenie, aby tylko nie zaciągnąć łańcucha, bo byłoby z buta. Udało wjechać się bez przeszkód i można było pomknąć dalej. Tutaj był ładny singiel i zjazd po luźnych kamieniach. W tym miejscu chyba pierwszy raz na ŚLR zauważyłem wykrzykniki ostrzegające zawodników. Następnie drugi przejazd przez rzeczkę tylko tym razem dużo głębszy niż poprzedni. Miałem chwilę zawahania czy nie wybrać kładki, ale jak się bawić to się bawić i wybrałem rzeczkę. Chlust zimnej wody nie był tak przyjemny jak mógłby być latem, ale spokojnie od przeżycia. Gorszy był piach tuż za przejazdem. Oblepił cały mokry napęd i oczywiście zaciągnął mi łańcuch. Od tej chwili wiedziałem, że będą problemy z napędem. Jeszcze udało się wjechać po zjeździe dla bardziej ekstremalnych odmian mtb, ale potem było już tylko gorzej. Na najmniejszą tarczę zrzucałem w ostateczności.
Na koniec pętli organizatorzy zafundowali morderczy dla mnie przejazd przez łąkę pod wiatr. Po przejechaniu przez czyjeś podwórko (pierwszy raz się z czymś takim spotkałem) wjeżdżało się na dróżkę lekko pod górę, ale wiatr powodował, że jechało się równie ciężko jak pod stok narciarski. Ciągnął mi się ten odcinek niemiłosiernie. Potem kawałek asfaltu i zjazd na drugą pętlę. I znów płytka rzeczka, piach w lesie, podjazdy, zjazdy i stok narciarski. Podjechałem w ślimaczym tempie, ale się udało. Chyba mocno mnie to wypruło z sił, bo na kamienistym zjeździe nie zachowałem wystarczająco uwagi i zaliczyłem lot przez kierownicę. Nie wiem dokładnie czemu nie pojechałem bokiem tylko centralnie przez największe dziury. Widać po prostu brak skupienia.
Potem drugi raz przez głębszą rzeczkę, następnie piach i od tego momentu napęd zaczął zachowywać się tragicznie. Właściwie nie można już było bezproblemowo podjeżdżać. Wjazd po ścieżce z hopkami musiałem pokonać z buta, bo łańcuch ciągle zaciągał, a ze środkowej tarczy i tak nie dałbym rady. Trochę przepłukałem napęd wodą z butelki i jakby ciut pomogło, ale o wrzucaniu młynka nie było już mowy. Na dodatek w lewej nogę zaczął mnie łapać skurcz mimo, że już wcześniej odpowiednio się zasuplementowałem. Jeszcze tylko ta mordercza łąka i można było pojechać w stronę mety. Myślałem, że to będzie kawałek, ale tutaj także było się gdzie zmęczyć. Łańcuch działał jak chciał, ale najbardziej przeszkadzał mi wiatr. Dobrze, że trasa kilka razy zmieniała kierunek to przynajmniej nie zawsze wiało w twarz. W końcu ostatni fragment trasy, który zapamiętałem z dojazdu i prosta do mety… wśród ludzi i samochodów. Nie finiszowałem, chociaż ktoś wyskoczył mi zza pleców, bo to było po prostu niebezpieczne.
Wjechałem na metę trochę zły. Wiem, że mogło być kilka minut lepiej gdyby nie te kilkanaście postojów spowodowanych przez zaciągający łańcuch. Kolejna rzecz do poprawienia w przyszłym roku to zjazdy, bo na ŚLR przekonałem się, że mam z nimi problem i odstaję od reszty. Z takimi przemyśleniami poszedłem odebrać plecak z biura, zjeść swój przydział makaronu, szybko umyć rower i chwilę odpocząć. Potem został już tylko powrót na dworzec i załadunek do pociągu.

Wynik:
M2: 32/47
Open: 63/104

 

Nocny piątek

Piątek, 21 września 2012Przejechane 29.70km w terenie 0.00km

Czas 01:12h średnia 24.75km/h

Temperatura 10.0°C

 

Trasa krótsza niż zazwyczaj, bo po prostu nie miałem ochoty na więcej. Lubię nocne jazdy pod warunkiem, że nie wieje. Dzisiaj wiało, a ponieważ w nocy słabo widać z której strony to zawsze w takiej sytuacji jestem zdezorientowany i nie wiem jak rozkładać siły.

 

Powtórka z puszczy

Niedziela, 16 września 2012Przejechane 67.00km w terenie 38.00km

Czas 02:50h średnia 23.65km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dzisiaj dalsza realizacja planu wyjeżdżenia się w terenie przed poważniejszym maratonem w Kielcach. Nie miałem czasu na wypad do Skarżyska czy chociażby do Szydłowca. Poza tym pogoda mimo, że lepsza niż wczoraj nadal jakoś specjalnie nie zachęcała do dalszej wycieczki. Dobrze, że chociaż puszcza jest blisko to można było poćwiczyć leśną jazdę. W zasadzie trasa bardzo podobna jak wczoraj z tym, że ominąłem królewski gościniec i pojechałem na górki miłosne a potem powrót do Radomia przez mysie górki w Siczkach. Na drugi przejazd przez Wielką Górę nie starczyło mi już czasu.

 

Powrót do puszczy

Sobota, 15 września 2012Przejechane 76.41km w terenie 42.00km

Czas 03:34h średnia 21.42km/h

Temperatura 17.0°C

 

Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem w puszczy. Chyba ostatni raz to było tydzień po maratonie w Kozienicach. Potem odpuściłem sobie tą miejscówkę, bo były ciekawsze tereny do odwiedzenia, ale wkrótce na jesienne wypady puszcza będzie w sam raz, dlatego wypadało przetrzeć szlaki.
Część właściwa trasy rozpoczęła się na ulicy Podleśnej i stamtąd już można cały czas jechać terenem w puszczę kozienicką. Kładki przez rzeczki, trochę singli, trochę ścieżek leśnych, szutrówek i dotarłem od singla przez Wielka Górę, a ściślej do singla przez zarośniętą wydmę. Jechało mi się świetnie jak nigdy, aż nagle bum i leżałem. Nie wiem jak to możliwe, że nie zauważyłem wystającego pieńka, który już mijałem dziesiątki razy. Po tym upadku trochę mnie łapki bolały, ale pojechałem dalej do czerwonego szlaku. Za leśnym parkingiem zjechałem ze szlaku, aby ominąć upierdliwe, piaszczyste odcinki.
Za miejscowością Stoki odkąd pamiętam zawsze była szeroka szutrówka, ale widać postanowiono ją znacznie poszerzyć i utwardzić. W niedalekiej przyszłości to będzie niestety leśna autostrada. Cała droga do Augustowa została wysypana grubym tłuczniem jak pod podkłady kolejowe. Nie ubite sprawiły, że jazda po nich to była mordęga i rzeźnia dla opon. W końcu się doczłapałem do mojego zjazdu z powrotem na Jaroszki, bo więcej to nie mógłbym to tym jechać. Pogoda wyraźnie siadła i nawet zaczęło coś padać, dlatego w drodze powrotnej odpuściłem już ponowny przejazd przez Wielką Górę.

 

Mała wieczorna jazda po mieście

Wtorek, 11 września 2012Przejechane 46.33km w terenie 2.00km

Czas 02:07h średnia 21.89km/h

Temperatura 22.0°C

 

Nie będę ukrywał, że ostatnio dopadł mnie straszny leń. Dotyczy to także spraw rowerowych. Po prostu po całym dniu za bardzo nie mam już ochoty na cokolwiek. Jednak jak tu nie wsiąść na rower w taka dobrą pogodę. Wieczorem ponad 20 stopni to bardzo dobre warunki na nocne zwiedzanie. W końcu załadowałem tyłek na siodło. Cel był, aby przejechać się po szutrowej ścieżce po praskiej stronie, ale najpierw trzeba było dojechać.

Na samej ścieżce panowały pustki. Bardzo dobrze, bo można było pojechać trochę szybciej, chociaż w tych ciemnościach przydałaby mnie się lepsze oświetlenie z przodu. W każdym razie było fajnie. Na większe wojaże nie starczyło czasu.

 

Mazovia Ciechanów

Niedziela, 9 września 2012Przejechane 88.92km w terenie 65.00km

Czas 03:53h średnia 22.90km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 13.26 km
Wyścig: 70.29 km
Powrót: 5.37 km

Kolejny maraton, na który nie planowałem się wybierać, a jednak się wybrałem. Po ostatnich występach w trudniejszym terenie zapragnąłem przerywnika pod postacią mazowieckiej gonitwy. Ciechanów idealnie się nadawał: płasko, piaskowo - typowo mazowiecki krajobraz no i oczywiście łatwo można było dostać się pociągiem.
Rano dojazd odbył się w komfortowych warunkach. Nowoczesny skład był prawie pusty, ogrzewany, wyciszony tak, że niemal dało się chwilkę zdrzemnąć. W Ciechanowie zaś z pociągu wysypała się cała gromadka rowerzystów w tym część ekipy, która jechała pociągiem do Skarżyska. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie znajdowało się miasteczko i start, ale jadąc trochę na czuja, trochę z zapamiętanej mapy bez problemów dotarliśmy na miejsce.
Od razu podjechałem sprawdzić chipa i końcowe kilometry. Okazało się, że koniec będzie po wyboistej trawie tuż przy murach zamku. Dodatkowo trasa miała dwa ostre zakręty na ostatnich metrach, ale dla mnie takie końcówki są najlepsze. Jest bezpieczniej i pomimo mniejszych prędkości sam finisz jest bardziej widowiskowy niż na długim, prostym asfalcie. Reszta to przejazd przez nieciekawy teren podmiejski z może metrowy nasypem z piachu. Poza tym trochę szutrówki, asfaltu, ścieżki obok cmentarza, czyli wszystko co typowe na mazowieckim wyścigu. Takiego urozmaicenia chciałem, coś takiego było zapowiadane i na miejscu się nie zawiodłem. Jeszcze trochę się przyszykowałem do wyścigu, zrobiłem małą rozgrzewkę na asfalcie i ustawiłem się w sektorze. Dzisiaj bardziej z przodu niż z tyłu.

Po starcie był zakręt w prawa, potem w lewo i wjazd na szeroką szosę. Wszyscy wrzucili na blat i pełen ogień. Jazda w peletonie to nie jest moja mocna strona, ale w tej chwili inaczej się nie dało. Szczególnie podnosiło mi się ciśnienie przy zakrętach. Dopiero po dojechaniu do szutrówki sytuacja się uspokoiła, ale nadal była to jazda na pełnych obrotach. Na piaszczystej górce tradycyjnie w takiej sytuacji utworzył się korek, ale udało mi się go w miarę sprawnie ominąć zyskując kilka miejsc. Nareszcie jechało się pojedynczo, ale nadal koło w koło. Tempo narzucane przez fitowców i megowców było aż za mocne. Nie chciałem na drugiej pętli zaliczyć zgona, ale nie chciałem także odpuszczać. Wiadomo, że przy takim szybkim wyścigu jazda w dobrej grupie to podstawa sukcesu, dlatego starałem się utrzymywać za lepszymi i gdy tylko grupa się rwała doskakiwać do uciekinierów.
Trasa jak na tak płaską okolicę była całkiem ciekawa. Została chyba wykorzystana każda możliwa górka, bo parę lekkich podjaździków było. Nie to jednak stanowiło o atrakcyjności tej trasy. Na Mazowszu nawet o pagórki trudno, więc w tym temacie nie ma co narzekać, ale jak są długie proste po horyzont po szerokich drogach to moim zdaniem jest to odbieranie przyjemności jazdy na rowerze górskim. Grupa z Ciechanowa chyba także podzielała takie stanowisko, bo przygotowana trasa była kręta ze zminimalizowana ilością odcinków gdzie można było zasnąć. Ciągłe zakręty wymuszające dohamowywania i przyśpieszenia to jest to czego należy wymagać od maratonów po nizinach. Tak było w Ciechanowie i w tym względzie moje oczekiwania zostały zaspokojone.
Na rozjeździe mega/giga większość zawodników wybierała krótszy dystans, ale tym razem na drugiej pętli nie świeciło pustkami. Krótsze giga zachęciło więcej osób niż zazwyczaj do zmierzenia się z królewskim dystansem i uformowała się spora grupka. Dobrze mi się z nią jechało i na pewno bez niej wykręciłby gorszy wynik. Ostatecznie grupa się rozsypała wraz z kolejnymi kilometrami co jest rzeczą naturalną. Ktoś odskoczył na tyle, że nie było już szans go gonić, ktoś inny odpadł, ale mi udało się utrzymać z dwoma innymi zawodnikami. Dawali mocne zmiany i w rezultacie na piaskowym odcinku sporo mi uciekli, ale nie na tyle żebym stracił swojego zajączka. Na asfalcie udało mi się do nich dospawać i w takim już składzie dotarliśmy na finisz. Nie zaatakowałem na ostatnich metrach, bo większość trasy się wiozłem, więc satysfakcję z końcówki powinien mieć ktoś inny. Wpadłem na metę jako ostatni, ale i tak miałem radochę z całkiem niezłego tempa całego wyścigu.

W miasteczku standardowo najpierw lekkie obmycie się, makaron, myjka rowerowa, chwila odpoczynku i powrót na dworzec. Tutaj już czekało kilkanaście osób, aby załadować się z rowerem do pociągu. Pociąg przyjechał, ale jak to w niedzielne popołudnie dobrze już wypełniony a po naszym wejściu definitywnie nabity na maksa. To było jeszcze nic, bo na kolejnych stacjach następni pasażerowie się dosiadali. W siedmiu z rowerami musieliśmy zmieścić się w małym przejściu. Inne przejścia były w podobnym stopniu okupywane przez rowerzystów. Do tego inni pasażerowie. I tak był wstawiony menel, który musiał wypowiedzieć się w każdym temacie, pan, któremu nie pasowały rowery w pociągu, harcerki, matki z dziećmi, panie z wielkimi bagażami, tylko mi psa i kota brakowało, ale nic to, bo ekipa była w doskonałym humorze. Było wesoło :D

Wynik:
M2: 11/21
Open: 50/108

 

Spokojne przygotowania

Sobota, 8 września 2012Przejechane 54.74km w terenie 0.00km

Czas 02:10h średnia 25.26km/h

Temperatura 18.0°C

 

Po maratonie w Gielniowie rower jak nigdy nie wymagał większej ilości uwagi, aby przywrócić go do pełnej sprawności. Właściwie wystarczyło przesmarować łańcuch, golenie i wszystko ładnie grało.
Korzystając z zaoszczędzonego czasu wypuściłem się na dość dawno nie jechaną pętlę przez Golędzin, Zakrzew. Trzeba powoli przyzwyczajać się jesiennych tras.
Na popołudnie zostało umycie roweru i zabranie się z majdanem do Warszawy.

 

Galiński MTB Maraton Gielniów

Niedziela, 2 września 2012Przejechane 111.48km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 20.27km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.04 km
Wyścig: 60.99 km
Powrót: 25.45 km

Po ubiegłorocznej edycji ten maraton był na mojej liście ‘must be’ od kiedy pojawiła się informacja, że odbędzie się także w tym roku. Wszystko mogło się walić, ale do Gielniowa musiałem się wybrać. Pociąg pasował, więc większych problemów z dotarciem nie miałem.
Na miejscu zjawiłem się ponad dwie godziny przed startem. Wcześnie, ale dzięki temu na spokojnie i bez kolejek załatwiłem sprawy w biurze zawodów. Potem jeszcze odwiedziłem serwis techniczny, bo po sobotnim remoncie roweru po Skarżysku zapomniałem dopompować amortyzator. Jako, że zostało mi mnóstwo czasu do godziny 11 chciałem zwiedzić początek i koniec trasy. Jak się okazało ani początku ani końca trasy nie objechałem, bo start był lotny i w całkiem innym kierunku niż myślałem, zaś końcówka w żaden sposób nie wykorzystywała trasy pucharu xc. Właśne – dzień wcześniej w Gielniowie był Puchar Polski w XC i pętla w obok miasteczka zawodów uświadamiała jakim wyszkoleniem technicznym dysponują zawodowcy. Gdy organizatorzy jeszcze nie wyganiali z trasy spróbowałem przejechać łatwiejszą część i chyba dopiero po trzeciej czy czwartej próbie udało mi się to bez podparcia się nogą. Reszta pętli to już była abstrakcja. Rozgrzewkę dokończyłem na asfalcie w towarzystwie Szymka Zacharskiego.

W sektor wszedłem późno. Właściwie to nie było podziału na giga/mega. Każdy stawał gdzie chciał i tak na przykład niemal za plecami Radka Rękawka stali totalni debiutanci na tego typu imprezie. Sytuacja jeszcze bardziej pogorszyła się podczas honorowego przejazdu przez Gielniów. Niebezpieczne przepychanki, hamowania to nie jest to co lubię podczas ścigania się, a widocznie niektórzy rozpoczęli wyścig już po ruszeniu ze stadionu. Cóż, trzeba było to przeżyć, bo potem i tak czas oraz trasa ułoży peleton.
Po odejściu eskorty zaczęła się właściwa część jazdy. Cała moc w pedał y i mistrzowie jazdy honorowej odpadli. Był kawałek asfaltu, kawałek szutru i zakręt, na którym prawie cała czołówka zamiast pojechać prosto …. skręciła w lewo. Kątem oka widziałem strzałkę prosto, ale skoro czub jadący giga skręcił to chyba trzeba pojechać za nimi. Oczywiście była to bezpodstawna pomyłka, która chyba wynikła ze złego poinformowania zawodników przed startem. Wiadomo człowiek w przypływie adrenaliny zaczyna inaczej myśleć, dlatego minutę przed startem powinien dostać prosty i zwięzły komunikat ile kilometrów, gdzie rozjazd. Zamiast tego był dokładny opis trasy, ale nie zapamiętałem ani dystansu ani kiedy rozjazd. W rezultacie pojechałem za stadem. Gdy się już utwierdziłem w przekonaniu, że to fatalny błąd zawróciłem a należało wykazać się cwaniactwem i pojechać jeszcze kawałek i jakby nigdy nic wrócić na trasę. Nic by się nie nadrobiło metrów, nic nie skróciło. Jednak zawróciłem i wylądowałem na samym końcu stawki. Ludzie jeżdżą tutaj bardziej na luzie i trzeba czekać na okazje do wyprzedzania. A tych jak na złość zrobiło się niewiele. Do technicznego odcinka dotarłem z wolniejszymi zawodnikami i większość go przeszedłem z rowerem. Nie jest powiedziane, że gdybym nie pomylił trasy to bezproblemowo był go przejechał, ale trochę czasu tutaj straciłem. Potem zrobiło się szerzej, ale nadal wiele atrakcji było jeszcze do zaliczenia.
Do jednej takiej zbliżając się słychać było co chwilę głośne przekleństwo. Jakiś morderczy zjazd czy co? Morderczy był, ale rój szerszeni. Mi udało się przejechać bez szwanku, kilka owadów przeleciało mi nad głową, gdzieś pod ręką, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Następnie trawers, który dobrze zapamiętany ostatnio, ale w tym roku już nie wydawał mi się taki wymagający. Reszta trasy to najlepiej wspominane ścieżki leśne: kręte, wyboiste, bez długich prostych. W końcu pojawił się rozjazd giga i jak zwykle mało kto wybierał długi dystans. Jednak z przodu był jakiś zawodnik. Udało mi się go dogonić na asfalcie, potem łapiemy jeszcze jednego i równym tempem jechaliśmy dodatkowa pętlę.
Gdy jadąc jako ostatni z trójki na leciutko opadającej ścieżce nagle widzę jak drugiemu zawodnikowi podnosi tylnie koło. Czas zaczyna płynąć wolniej a ja zastanawiam się co on tak mocno hamuje, jakiś rów będzie czy co? Czas dalej płynie wolno, a ja widzę na wysokości twarzy nogi tego zawodnika. Coś mi podpowiedziało, aby mocno zaciągnąć hamulce. Dobrze mi podpowiedziało, bo zatrzymałem się tylko z lekkim kontaktem z jego latającym rowerem. W tym momencie zaczął płynąc już normalnie, dlatego próbuję wysondować czy z zawodnikiem wszystko w porządku. Humor dopisywał, bo dostałem całkiem przytomną odpowiedź ‘Jeszcze nie wiem’. Chwilę poczekałem próbując dowiedzieć się co właściwie się stało. Mianowicie gruby patyk zaplątał się w koło z miejsca katapultując jeźdźca. Zawodnik wyglądał na całego, podniósł się, dostałem od niego zwolnienie z funkcji nieudolnego ratownika i pojechałem dalej. Zostało jeszcze kilka górek, hopek, przejazd przez pole i wjazd na metę. Nie było nawet kawałka po trasie pucharu – szkoda.
Powałęsałem się po miasteczku, w którym trwał festyn, zjadłem należną porcje makaronu, który był taki sobie, darmową kiełbasę sobie odpuściłem, poczekałem na tombolę, bo a może coś wpadnie – nie wpadło i zabrałem się za powrót tak jakby, bo będąc w okolicy odwiedziłem jeszcze dziadków. Stamtąd już miałem transport do Radomia.

Wynik:
M2: 8/12
Open: 28/50