Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:536.35 km (w terenie 175.00 km; 32.63%)
Czas w ruchu:23:38
Średnia prędkość:22.69 km/h
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:59.59 km i 2h 37m
Więcej statystyk

Znowu pada

Niedziela, 31 lipca 2011Przejechane 38.48km w terenie 0.00km

Czas 01:29h średnia 25.94km/h

Temperatura 19.0°C

 

Nie miałem szczęścia do pogody w lipcu. W ogóle cały lipiec był pod tym względem wyjątkowo słaby. Nie inaczej było dzisiaj. Popołudniu trochę przestało, obeschło, więc chciałem zrobić jakąś rundkę, ale po paru kilometrach zaczęło kropić by stopniowo przejść w porządny deszcz.
Bez sensu takie jeżdżenie.

 

Przegląd piasty DT Swiss 370

Sobota, 30 lipca 2011Przejechane 0.00km w terenie 0.00km

Czas h średnia km/h

Temperatura °C

 

Pada dzisiaj z przerwami cały dzień. Nie ma po co wychodzić na rower w taką pogodę, bo przemoknięcie gwarantowane. Shitowata pogoda na 100%. Wykorzystuję okazję, że i tak siedzę w domu na przyjrzenie się bliżej tylnej piaście, która już od jakiegoś czasu cyka nierówno, a po ostatnich dwóch maratonach w piątek jest kłopot, żeby obrócić do tyłu kasetę. Po rozruszaniu działanie piasty mniej więcej wraca do normy, ale ewidentnie dzieje się coś z nią niedobrego. Na wyczucie diagnozuję słabe smarowanie i rdzę w środku. Trzeba rozebrać bębenek, sprawdzić łożyska. Od nowości nie rozkręcałem żadnej z moich piast, więc jest to dla mnie debiut przy serwisowaniu tylnej piasty. Kładę koło na warsztat i do dzieła.
Na początek odejmuję wszystkie rzeczy, które mogły by przeszkadzać, czyli zdejmuję oponę i dętkę, odkręcam tarczę i kasetę po drugiej stronie. Obie przy okazji idą do czyszczenia. Na stole zostaje tylko dzisiejszy obiekt zainteresowania.

Dwoma płaskimi kluczami rozmiar 17 chcę odkręcić nakrętki na końcach osi. Pierwsza puszcza ta po stronie bębenka, druga ani drgnie, ale ponieważ jestem na razie skupiony na dobraniu się do bębenka zostawiam ją w spokoju. Nakrętkę wykręcam do końca, wyjmuję coś w rodzaju podkładki, która osłania łożysko i pierścień segera pod nią.

Ściągam segera i już bez problemów zdejmuje się bębenek (tutaj już bez uszczelki)...

... i odsłonięta jest reszta mechanizmu z zapadkami.

Po bliższym przyjrzeniu się dochodzę do wniosku, że sam mechanizm jest banalny w konstrukcji: dwie zapadki, jedna sprężynka i ząbki na wewnętrznej stronie bębenka. Wyjmuję pojedynczo walce z widocznego wcześniej łożyska, ponieważ nie chce zdjąć się w całości. Na końcu zdejmuję bieżnię z tworzywa. Trzeba wcisnąć zapadki, aby się zsunęło. Walce i bieżnia do czyszczenia, bo podejrzewam, że to głownie one są źródłem niedobrego.

Zostają same zapadki.

Je także zdejmuję. Sprężynkę trzeba lekko podważyć wkrętakiem i gotowe. Minimum wyczucia i nie da się tego zepsuć. To co zostaje na ośce do czyszczenia.

Kanał i miejsce mocowania dla sprężynki.

Sprawdzam łożyska. Nie wyczuwam szarpania przy kręceniu, trochę szumią, ale ogólnie ich praca jest poprawna. Wyglądają na zdrowe, więc nie widzę sensu ich wybijania. Zdjęcie na przyszłość jakby coś złego się z nimi działo.

Czyszczę bebechy, bo po kilkunastu minutach na powietrzu już zaczęły rdzewieć. Niestety zapadki są już trochę wyrobione. Nie przywróci się im już głośnego cykania, chociaż jakby pobawić się ze szlifierkę. Trudno, się używa się niszczy.

I gotowe.

Łożysko i uszczelkę smaruję smarem, zaś zapadki olejem. Akurat pod ręką miałem olej do amortyzatora. Zapadki lepiej żeby smarowane były czymś rzadki, ponieważ w gęstym smarze mogą się lepić i nie odbijać. Wszystko z powrotem składam w całość.

Jeszcze tylko na to dziwna podkładka i nakrętka. Dociągam i serwis skończony. Bębenek zdecydowanie płynniej i lżej się obraca. Zapadki łapią w sposób zdecydowanie pewniejszy i jednoznaczny.
Szkoda, że warunki na zewnątrz nie pozwalały na jazdę potwierdzającą doznania słuchowe.

UPDATE 2012.12.08 - kolejny, dużo bardziej szczegółowy serwis z opisem.

 

Prawie nocny wypadzik

Piątek, 29 lipca 2011Przejechane 28.32km w terenie 0.00km

Czas 01:02h średnia 27.41km/h

Temperatura 21.0°C

 

Gdy wychodzę jest już ciemno. Włączam światełka i ruszam. Nie mam dzisiaj planu co do traski. Jest już za późno na pętlę rozszerzoną, bo przy przedniej lampce świeci ostrzegawcza dioda o niskim poziomie akumulatorów. Mogę nie zdążyć przejechać całej zanim skończy się lampka.
Na okolicznych wioskach głucho i ciemno. Od strony wschodniej nadciąga chmura coraz bardziej zagęstniając ciemności. Jest ciepławo, trochę wiele. Panuje dziwna atmosfera oczekiwania.
Samopoczucie: przeciętne.

 

Poland Bike Kozienice + dojazdy

Niedziela, 24 lipca 2011Przejechane 122.47km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 22.27km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25,60 km
Maraton: 65,52 km
Powrót: 31,35 km

Maraton w Kozienicach potraktowałem niemal jako maraton w Radomiu. Trasa w pewnej części pokrywała się w radomskimi edycjami mazovii. Co prawda nie było mysich górek i górek miłosnych, ale tutaj pewnie zaważyły względy organizacyjne. Przejazd przez te dwie miejscówki wymagałby dwukrotnego przecinania dość ruchliwej szosy Radom-Kozienice, dlatego rozumiem dlaczego trasa tamtędy nie biegła. Widać Zamana ma lepsze układy z drogówką pewnie za sprawą akcji Zabłyśnij na drodze, która budzi kontrowersje w rowerowym środowisku. Wracając do trasy, pokrywała się ona w sporej części z moją pętlą przez puszczę i nie miała głównej wady radomskich mazovii, czyli długich dojazdów i powrotów z puszczy przez nieciekawe tereny podmiejskie. W Kozienicach niemal od razu wjeżdżało się do lasu. Ale najpierw musiałem dojechać do Kozienic...
Rano wsiadłem do pociągu do Garbatki-Letnisko. Po niespełna 40 minutach byłem na miejscu i wystarczyło dojechać około 15 kilometrów na stadion, gdzie było miasteczko rowerowe. Drogi w niedzielny poranek są niemal puste, a szosa na Sandomierz jest najwyższej jakości. Sama przyjemność jechania. W miasteczku byłem chyba jeszcze przed dziesiątą, formalności mogłem załatwić bez kolejek. Parę minut potem mogłem już tylko czekać na start. Trochę poszwendałem się po okolicy stadionu, przymocowałem numer i zająłem miejsce na trybunie obserwując przygotowania dzieciaków do ich wyścigu. O jedenastej wystartowali i zanim się obejrzałem już pierwsi zaczęli przyjeżdżać na metę. Ile to było? 10-15 minut na pokonanie 7 kilometrów? Tempo nieziemskie. Ponieważ można było już wjeżdżać na trasę pojechałem zapoznać się z końcówką trasy. Trochę lasku, potem między garażami i między drzewami już na terenie stadionu. Jeszcze sporo czasu zostało od startu, ale ostatni sektor zaczął się ustawiać. Zajmuję miejsce gdzieś w drugiej linii. Nie chciałbym się na początku sam przebijać, a widać że stają w ostatnim dobrzy zawodnicy, więc od startu chcę się pod nich podczepić i wytrzymać jak najdłużej się da. Po przyjściu pani sektorowej zrobiło się małe zamieszanie, bo V sektor okazał się nie być ostatnim i cześć zawodników przepychając się z końca przechodzi do wcześniejszego sektora. W ostatnim mieli zostać tylko nowi, a i tak część się zagapiła/zagadała i przy starcie były niepotrzebne pretensje. Przede mną stał tzw. 'trampkarz' jak to wyczytałem na jednym forum i boję się, aby przy starcie mnie nie przyblokował. Moim zającem będzie trzech gości z jednego teamu, nie pamiętam nazwy.
Start, minąłem 'trampkarza' wrzucam blat i ogień. Już po wyjściu z łuku ostatni sektor dzieli się na dwie grupy. Łapię się w tej pierwszej. Wyjazd ze stadionu przez bramę i zakręt w lewo na pełnej prędkości. Dalej tak samo, przejazd przez skrzyżowanie. Jazda zdecydowanie na wariata. Myślę, żeby tylko nie wyglebić się na tych pierwszych zakrętach i trzymać koło. Jeszcze przed wjazdem do lasu zaczyna się wyprzedzanie zawodników z V sektora. Jest szeroko, więc manewr można przeprowadzić bezproblemowo. Robi się trochę piaskowo, ale nie ma tragedii. Potem pojawiają się pierwsze kałuże. Nie patyczkuję się dzisiaj i każdą jadę środkiem przez największe błoto. I tak wszystko upaćka się do drodze, więc nie ma co się oszczędzać. Takie podejście przynosi efekty. Na kałużach wyprzedzam po kilka osób na raz.
Po kilku kilometrach widzę z kim będę jechać. W większości jedzie się w grupie. Przede mną pracuje trzech zawodników. Trzymam się ich, nie wychodzę na zmianę, bo ledwo utrzymuję takie tempo. Jednak w pewnym momencie widzę, że inni uciekają i przerwa robi się na duża, aby korzystać z ich tunelu. Wychodzę na przód i dociągam. Pracująca trójka utrzymuje się na mną, więc jakoś zdołałem się odwdzięczyć za koło na paru kilometrach. Mijana jest leśniczówka Karpówka. Zaczyna się asfalt przez Jaroszki. I tutaj popełniam błąd, który za kilka kilometrów będzie brzemienny w skutki. Jeszcze jak przeglądałem mapę przed maratonem i podczas objazdu planowałem tutaj szamanie żela i picie przed wyboistym czarnym szlakiem i potem Wielką Górą. Zamiast odpuścić puściłem się w pogoń za moją trójką zająców, którzy na asfalcie zaatakowali z całych sił. Chyba z kilkunastoosobowego pociągu tylko ja i jeszcze jeden gość zdołał się utrzymać. Potem wertepy i nie miałem jak zjeść.
Docieramy do Kozłowa, czyli niemal do granic Radomia by zacząć powrót do Kozienic. Przez najbliższe kilometry najciekawszy odcinek przez Wielką Górę. Po osiągnięciu wieży obserwacyjnej jestem zdziwiony, że nie skręca się w prawo tylko jedzie prosto. Czyżby cały czas zielonym, aż do drogi królewskiej z ominięciem singla? Na szczęście po zjechaniu z górki trasa skręca w prawo, dzięki czemu udało się wygospodarować jeden podjazd więcej, ale singiel był tylko w połowie.
Po minięciu leśnego parkingu zaczyna się piaszczysty odcinek. Jest około 40 kilometr, gdy dopadają mnie skurcze jakich jeszcze w tym roku nie miałem. Czułem, że nogi twardniały mi już od pewnego czasu, ale ignorowałem to. Teraz zemściło się to na mnie okrutnie. Nie mogę jechać za moją grupą. Zwalniam do tempa prawie spacerowego. Ratuję się żelem i piciem, ale to już za późno. Na dodatek podłoże jest miękkie i jest pod wiatr. Nie lubię takiego układu, ogólnie cała ta sytuacja mocno mnie zdemotywowała. Odpuszczam ściganie, chce tylko dojechać do mety i tak już jest przez ponad 20 kilometrów. Chociaż jakoś tam znam te tereny w puszczy to trasa zrobiła się dla mnie strasznie nudna. Cały czas prosta po piachu, na pewno dałoby się poprowadzić maraton ciekawiej. Na tych dwudziestu kilometrach wyprzedziła mnie masa ludzi. Dopiero pod koniec trochę odżyłem i udaje mi się wsiąść komuś na koło, ale po 2-3 kilometrach znów dostaje skurczy w prawą nogę jeszcze gorszych niż poprzednio. Dojeżdżam do ostatniego odcinka, który odjechałem przez startem, ale nie ma się już tutaj z kim ścigać. Jedynie już na trawie tuż przed wjazdem na bieżnię wyprzedzam jednego zawodnika, który dużo wcześniej mnie wyprzedzał. Wjeżdżam na metę niezadowolony, bo nie tak to miało dzisiaj wyglądać na własnym terenie.

Źródło: ku-fel.com

Cały umorusany w błocie idę z pewną ciekawością po posiłek, który ma być lepszy niż na mazovii. Sos do makaronu jest, a do tego coś co być może kiedyś było makaronem. Mararon był tak rozgotowany, że przypominał puree ziemniaczane. Nie dało się tego zjeść. Wyjadłem sos z mięsa mielonego reszta idzie do kosza. Kucharz z polandbike'a powinien nauczyć się od kucharza mazovii gotować makaron, a kucharz mazovii od polandbike'a robić sos, bo chyba nie umie skoro nie robi. Wpłynęło by to z korzyścią dla obu cykli. Jeszcze tylko kolejka od myjki i zbieram się do powrotu.
Niestety byłem tak zmęczony, że nie zdążyłem na pociąg w Garbatce. Nie zauważyłem rano, że powrót będzie pod górę i pod wiatr. Ogólnie pogoda zaczęła siadać. Na stacji jestem 4 minuty po czasie i niestety pociąg odjechał. Jak człowiek chciałby, żeby pociąg się spóźnił to akurat jedzie zgodnie z rozkładem. Następny za 3 godziny. Nadciąga burza i chciałem przeczekać w budynku, ale po kilku telefonach mam transport z Pionek. Tylko, że muszę jechać teraz, prosto w burzę. Totalnie przemoknięty docieram do Pionek. Dobrze, że jechało się z wiatrem.

Wynik:
M2: 20/30
Open: 94/134

 

Nowa pętla

Sobota, 23 lipca 2011Przejechane 32.00km w terenie 0.00km

Czas 01:05h średnia 29.54km/h

Temperatura 19.0°C

 

Do południa ciąg dalszy grzebania przy rowerze po Szydłowcu. Wymieniłem support plus nowe linki i pancerze przerzutek. Klocki prawie już się dotarły, ale hamulce chyba są zapowietrzone, bo odczuwam podczas hamowania efekt gumowej klamki.
Na samej trasie jeszcze trochę wiało. Reszta ok.
Samopoczucie: dobre.

 

Objazd Kozienice

Niedziela, 17 lipca 2011Przejechane 84.00km w terenie 50.00km

Czas 03:46h średnia 22.30km/h

Temperatura 27.0°C

 

Dzisiaj miałem wybrać się na maraton w Klwowie, ale jak z tydzień temu zobaczyłem mapkę z trasą to odechciało mi się jechać. Cztery rundy przez pola to nie dla mnie. Dwie jeszcze bym zniósł, ale cztery ?! Jeszcze żeby chociaż w jakimś ciekawym terenie, ale z tego co pamiętam z zeszłego roku to rundy miały być po pojazdówkach do lasu, które nie przypadły mi do gustu. 80 złoty za taką w sumie nieciekawą, jednorazową zabawę to za dużo. Wolałem wybrać się za darmochę do puszczy. Przy okazji za tydzień jest Poland Bike w Kozienicach i traska biegnie po dróżkach i ścieżkach nie raz zjeżdżonych przeze mnie, więc robiłem objazd większości dystansu Max.
Zaczynam od środka, bo półmetek wypada gdzieś w okolicach Dąbrowy Kozłowskiej, jednego z punktów wjazdowych do puszczy z Radomia. Jadę prosto na Wielką Górę na singielek przez tą właściwie wydmę. Tutaj mapka od organizatora jest trochę nieprecyzyjna, bo nie wyobrażam sobie, aby ominąć przejazd grzbietem wydmy.


Dalej standardowo czerwonym szlakiem na Przejazd. Warunki panują idealne. Można powiedzieć idealny letni dzień. Jest ciepło, ale nie obezwładniająco gorąco, z lasu od czasu do czasu zawiewa chłodne powietrze, a nad wszystkim unosi się zapach trawy. Normalnie aż przypomniały mi się wakacje spędzane na wsi w dzieciństwie. Dodatkowo po ostatnich opadach wszystkie piachu na drodze są dobrze ubite nawet w miejscach gdzie zawsze jest piaskownica. Jeden kawałek jest tylko rozorany, bo leśnicy remontują drodze leśną. Wcześniej była ok, więc nie bardzo widzę sens takiego remontu, ale ok. Byle tylko nie wylali asfaltu.
Docieram do okolic Kozienic. Nie znam tam ścieżek, więc trochę pobłądziłem. W końcu jednak znalazłem czarny szlak i dalej jadę już jak po sznurku.


Czas mnie goni, więc muszę przycisnąć. Zółtym szlakiem docieram do zjazdu do leśniczówki Karpówka i dalej jadę przez Jaroszki w kierunku puszczy. Tutaj trasa generalnie prowadzi obrzeżem lasu wzdłuż czarnego szlaku. Moim zdaniem ciekawiej byłoby wjechać w głąb puszczy by dotrzeć do drogi jastrzębskiej i nią do zielonego szlaku. Szlak ten prowadzi do ośrodka edukacji ekologicznej w Jedlni tak samo jak czarny. Trasa by się nie przecięła, a byłoby więcej frajdy z jazdy po lesie.
Po dojechaniu do szosy Radom-Kozienice wjeżdżam na asfalt i jadę ile sił do domu. I tak spóźniłem się 15 minut, ale było warto zrobić rundkę.
Więcej zdjęć z mojego objazdu trasy tutaj: link

 

Pętla po przeglądzie

Sobota, 16 lipca 2011Przejechane 43.71km w terenie 0.00km

Czas 01:29h średnia 29.47km/h

Temperatura 23.0°C

 

Niemal cały dzień spędziłem przywracając rower do kultury po Szydłowcu, a i tak nie udało mi się zrobić wszystkiego co planowałem. Na dodatek okazało się, że z hamulcami chyba będę się musiał udać do jakiegoś fachmana. To samo z tylną piastą, bo coś ciężej obraca się koło i ciszej pracują zapadki. Priorytetowo lewe łożysko supportu do wymiany. W palcach ledwo da się je obrócić, chociaż jak już się przejechałem to zaczęło lżej chodzić, ale szmery nadal się z niego wydobywają.

 

Mazovia Szydłowiec

Niedziela, 10 lipca 2011Przejechane 94.34km w terenie 65.00km

Czas 05:45h średnia 16.41km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,99 km
Maraton: 66.98 km
Powrót: 7,32 km

Nie wiem od czego zacząć opis tego co działo się podczas tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Może zacznę, że gdy wstawałem rano warunki zapowiadały się idealne. Słonecznie, ciepło w sam raz dla mnie. Po wyładowaniu się całego kontyngentu bikerów z pociągu na stacji Szydłowiec nic jeszcze nie zdradzało zmian w pogodzie. Jednak gdy wyjechałem z lasu na horyzoncie wisiała już ciemna chmura. Nie ma bata, będzie z tego padać. Nastawiony byłem na mokre warunki, ale liczyłem, że po ostatnich dwóch dniach bez deszczu trasa chociaż trochę podeschnie.
Melduję się w miasteczku nad zalewem, sprawdzam chipa a chmura coraz bardziej złowrogo wygląda. Chociaż jest jeszcze przed dziesiątą jadę zwiedzić ostatni kilometr. Potem sprawdzam jeszcze ile jest po asfalcie na początku. Jadąc tak z parę kilometrów widać i słychać, że burza już blisko. Tak gdzie biegła trasa już lało. Po zwiedzeniu całego początkowego asfaltu szybko wracam trasą hobby do miasteczka, bo tylko tego by brakowało aby przemókł już na rozgrzewce. Ledwo zdążyłem schować się pod namiot zaczęła się ulewa. Pół godziny przed startem przestało padać, więc jadę ustawić się w sektorze.
Kilka minut przed startem znów zaczyna padać, zastanawiam się czy założyć pokrowiec na plecak. Odliczanie, spiker krzyczy start i jedziemy. W kompletnej ulewie. Nienawidzę jechać w ulewie, bo natychmiast zafajdoli mi okulary i nic nie widzę. Po zjechaniu w teren jadę na czuja, a przydałoby się coś widzieć, ponieważ błoto z każdym metrem robi się coraz gorsze. Mimo wszystko jedzie mi się dobrze nawet wyprzedzam.
W lesie błota już nie widać, bo jest na nim kilkanaście centymetrów wody. Zanurzenie prawie po piasty, ale nadal można jechać. Środek ścieżki zapchany, więc jadę koleiną. Do czasu jak nagle w wodzie schowało mi się całe przednie koło, przelatuję przez kierownice i na prawdę nie wiem jak to się stało, że nie zanurkowałem głową w to rozlewisko. Koniec jazdy, zaczęły się marszobiegi z rowerem. Wszyscy gęsiego podbiegają zaś wyprzedzania są w momencie przeskakiwania z jednej strony kolein na drugą. Normalnie myślałem, że buty pogubię w tym błocie. Do tego okulary zaparowały, biegnę na wpół ślepo.
Docieramy na kawałka asfaltu.

Autor: Anka Witkowska

W każdym bucie mam co najmniej po pól kilo piachu. Niewygodnie z stopy jak cholera. Na dodatek w lewym bucie jeden rzep zapchał się błotem i nie chce się zapiąć. Znów w las i powtórka z marszobiegów.
Dojeżdżam do cmentarza partyzanckiego. W pamięci mam, że to już bardziej przejezdny odcinek, ale miejscami muszę pchać. Nie mogłem się utrzymać na pochylonej ścieżce. Cały czas uciekało mi tylne koło - crossmark na tyle w ogóle nie sprawdzał się w takich warunkach. Ile do tej pory zaliczyłem wywrotek i podpórek nie byłem w stanie już ogarnąć.
Rozjazd mega/fit i z ośmioosobowej grupy tylko trzy skręcana na mega. Gdzieś po drodze był bufet, ale nie korzystałem. Odcinka do Ciechostowic za bardzo nie pamiętam, ale błoto było na pewno i ślisko jak na lodzie. Na tym odcinku straciłem po części hamulce, coś się stało z tłoczkami, nie odbijały i już do końca maratonu towarzyszył mi dźwięk ocieranych tarczy. Na zjeździe do Ciechostowic kolejna wyjebka na jakimś rowku ze strumieniem.
Przed podjazdem na Altanę jest kilkaset metrów po jezdni, więc wyciągam żela. Zdążyłem skonsumować, przepić iso z bukłaka. Sam podjazd w dobrym stanie, nie ma błota, twardo, więc idzie sprawnie chociaż strasznie mi się dłuży. Potem zjazd do Hucisk, ale w tym roku odpuszczam szarżowanie. Jest za ślisko. Znów asfalt i ostro pod górę. Oglądam się za siebie na wspaniały widok na niziny. Strasznie denerwują mnie trące tracze, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na leśnej drodze na miejscowością Antoniów na 33 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys. Nie mam motywacji jechać szybciej.

Jakiś gość woła o pompkę i dętkę. Poratowałem pechowca, a przy okazji mam wymówkę, żeby na chwilę się zatrzymać. Zbieram się już do ruszania, gdy prosi jeszcze o łyżki. Głupio odmówić, więc ponownie zdejmuję plecak i wygrzebuję je z dna. Zaraz potem był zjazd kamienistym strumieniem. O dziwo jest mniej wody niż w tamtym roku. Dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale nie chce go wyprzedzać i zaczynam kombinować co kończy się niegroźną wywrotką na kamienie.
Drugi bufet i zaczyna się zielony szlak, który zalany był kompletnie. Woda jest regularnie do kolan, miejscami zapadam się w wodę do połowy uda. Nie ma mowy o jechaniu czy nawet pchaniu roweru. Wygodniej jest go nieść. Za to atmosfera wśród zawodników wspaniała. Rozkminka o skali trudności na mazovii a u GG, o tym, że tam są widoki a tutaj włóczymy się po krzakach, że ktoś od x lat jeździ tylko giga, ale dzisiaj nie da rady, ogólnie śmichy chichy. W końcu ktoś woła: 'O czyżby można? Panowie, w siodła!'. Prędkość ta sama jak piechura, ale w końcu to maraton rowerowy. Jest trochę twardego szutru i nawet udaje mi się urwać grupie, ale za asfaltem na trawach dopada mnie drugi kryzys. Wszyscy kolejno mnie wyprzedzają.
Docieram do rozjazdu na mega/giga, który jest już dawno zamknięty, a pomyśleć, że zastanawiałem się kilka dni wcześniej nad jechaniem giga. Jest długi asfalt. Dochodzi mnie dwójka zawodników i udaje mi się załapać im na koło. Odzyskuję trochę siły.
Ostatni odcinek błotny jest okrutnie rozjechany już przez fitowców. Błoto ma konsystencję świeżego betonu. Głębokie po kostki, ale o dziwo można jechać, albo skill po wcześniejszych sekcjach tak mi się podniósł. Zaczyna się część, którą przejechałem podczas rozgrzewki, wszyscy podkręcają tempo. Na finishu udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Padam ujechany.

Idę opłukać się w skażonej wodzie w zalewie, tylko ryja nie ma gdzie umyć. W ostateczności myję się na myjce z rowerami, chociaż to jeden pies bo woda też z zalewu. Zjadam przydzielony makaron, odbieram pożyczone graty z biura zawodów i wracam na pociąg strasząc trącymi tarczami wszystkie wrony w okolicy.

Maraton w Szydłowcu 2011 zapamiętam jako walkę o przetrwanie, taki survival rowerowy.
Straty na zdrowiu: brak (nie liczę siniaków, pociętych rąk i nóg).
Straty w sprzęcie: klocki hamulcowe (oczywistość), hak przerzutki (znowu), tarcze hamulcowe (podniszczone), linka przerzutki (do przewidzenia). Oprócz tego pojawiły się większe szmery w okolicy supportu i tylnej piasty - do obserwacji. Tłoczki w hamulcach na razie wepchnięte kluczem - także do obserwacji. Amortyzator - chyba ok.

Wynik:
M2: 46/68
Open: 122/290

 

Nowa pętla

Sobota, 9 lipca 2011Przejechane 32.15km w terenie 0.00km

Czas 01:10h średnia 27.56km/h

Temperatura 30.0°C

 

Nie ma to jak dobrze przygotować się przez maratonem, czyli w piątek pijaństwo i tańce, cztery godziny snu, rano ból głowy. Około południa wyskoczyłem na godzinę jazdy, potem przygotowanie roweru. Głównie zmiana opon. Na przód poszedł Nobby Nic, na tyle został Crossmark, ale założyłem go na odwrót. Ciekawe jaki będzie tego efekt.

 

Październik w lipcu

Sobota, 2 lipca 2011Przejechane 60.88km w terenie 0.00km

Czas 02:22h średnia 25.72km/h

Temperatura 15.0°C

 

Pogoda siadła strasznie. Chłodno, deszczowo, mżawki, wietrznie nawet bardzo. Miałem dzisiaj wybrać się na objazd przyszłotygodniowej mazovii w Szydłowcu, ale przy takich warunkach zrezygnowałem. Pada od kilku dniu, więc błoto szczególnie na początku byłoby przednie. Wolałem rano pospać.
Wybierając się na rower w ogóle nie miałem konceptu gdzie jechać, bo jakbym nie kombinował zawsze byłoby pod ten okropny wiatr, a nie miałem ochoty na terenową jazdę. W ostateczności wyszła trasa przez Kowalę, Orońsko, Guzów, Wolanów, Zakrzew, Gustawów, Wolę Taczowską, Dąbrówkę Nagórną.