Mazovia Szydłowiec

Niedziela, 10 lipca 2011Przejechane 94.34km w terenie 65.00km

Czas 05:45h średnia 16.41km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,99 km
Maraton: 66.98 km
Powrót: 7,32 km

Nie wiem od czego zacząć opis tego co działo się podczas tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Może zacznę, że gdy wstawałem rano warunki zapowiadały się idealne. Słonecznie, ciepło w sam raz dla mnie. Po wyładowaniu się całego kontyngentu bikerów z pociągu na stacji Szydłowiec nic jeszcze nie zdradzało zmian w pogodzie. Jednak gdy wyjechałem z lasu na horyzoncie wisiała już ciemna chmura. Nie ma bata, będzie z tego padać. Nastawiony byłem na mokre warunki, ale liczyłem, że po ostatnich dwóch dniach bez deszczu trasa chociaż trochę podeschnie.
Melduję się w miasteczku nad zalewem, sprawdzam chipa a chmura coraz bardziej złowrogo wygląda. Chociaż jest jeszcze przed dziesiątą jadę zwiedzić ostatni kilometr. Potem sprawdzam jeszcze ile jest po asfalcie na początku. Jadąc tak z parę kilometrów widać i słychać, że burza już blisko. Tak gdzie biegła trasa już lało. Po zwiedzeniu całego początkowego asfaltu szybko wracam trasą hobby do miasteczka, bo tylko tego by brakowało aby przemókł już na rozgrzewce. Ledwo zdążyłem schować się pod namiot zaczęła się ulewa. Pół godziny przed startem przestało padać, więc jadę ustawić się w sektorze.
Kilka minut przed startem znów zaczyna padać, zastanawiam się czy założyć pokrowiec na plecak. Odliczanie, spiker krzyczy start i jedziemy. W kompletnej ulewie. Nienawidzę jechać w ulewie, bo natychmiast zafajdoli mi okulary i nic nie widzę. Po zjechaniu w teren jadę na czuja, a przydałoby się coś widzieć, ponieważ błoto z każdym metrem robi się coraz gorsze. Mimo wszystko jedzie mi się dobrze nawet wyprzedzam.
W lesie błota już nie widać, bo jest na nim kilkanaście centymetrów wody. Zanurzenie prawie po piasty, ale nadal można jechać. Środek ścieżki zapchany, więc jadę koleiną. Do czasu jak nagle w wodzie schowało mi się całe przednie koło, przelatuję przez kierownice i na prawdę nie wiem jak to się stało, że nie zanurkowałem głową w to rozlewisko. Koniec jazdy, zaczęły się marszobiegi z rowerem. Wszyscy gęsiego podbiegają zaś wyprzedzania są w momencie przeskakiwania z jednej strony kolein na drugą. Normalnie myślałem, że buty pogubię w tym błocie. Do tego okulary zaparowały, biegnę na wpół ślepo.
Docieramy na kawałka asfaltu.

Autor: Anka Witkowska

W każdym bucie mam co najmniej po pól kilo piachu. Niewygodnie z stopy jak cholera. Na dodatek w lewym bucie jeden rzep zapchał się błotem i nie chce się zapiąć. Znów w las i powtórka z marszobiegów.
Dojeżdżam do cmentarza partyzanckiego. W pamięci mam, że to już bardziej przejezdny odcinek, ale miejscami muszę pchać. Nie mogłem się utrzymać na pochylonej ścieżce. Cały czas uciekało mi tylne koło - crossmark na tyle w ogóle nie sprawdzał się w takich warunkach. Ile do tej pory zaliczyłem wywrotek i podpórek nie byłem w stanie już ogarnąć.
Rozjazd mega/fit i z ośmioosobowej grupy tylko trzy skręcana na mega. Gdzieś po drodze był bufet, ale nie korzystałem. Odcinka do Ciechostowic za bardzo nie pamiętam, ale błoto było na pewno i ślisko jak na lodzie. Na tym odcinku straciłem po części hamulce, coś się stało z tłoczkami, nie odbijały i już do końca maratonu towarzyszył mi dźwięk ocieranych tarczy. Na zjeździe do Ciechostowic kolejna wyjebka na jakimś rowku ze strumieniem.
Przed podjazdem na Altanę jest kilkaset metrów po jezdni, więc wyciągam żela. Zdążyłem skonsumować, przepić iso z bukłaka. Sam podjazd w dobrym stanie, nie ma błota, twardo, więc idzie sprawnie chociaż strasznie mi się dłuży. Potem zjazd do Hucisk, ale w tym roku odpuszczam szarżowanie. Jest za ślisko. Znów asfalt i ostro pod górę. Oglądam się za siebie na wspaniały widok na niziny. Strasznie denerwują mnie trące tracze, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na leśnej drodze na miejscowością Antoniów na 33 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys. Nie mam motywacji jechać szybciej.

Jakiś gość woła o pompkę i dętkę. Poratowałem pechowca, a przy okazji mam wymówkę, żeby na chwilę się zatrzymać. Zbieram się już do ruszania, gdy prosi jeszcze o łyżki. Głupio odmówić, więc ponownie zdejmuję plecak i wygrzebuję je z dna. Zaraz potem był zjazd kamienistym strumieniem. O dziwo jest mniej wody niż w tamtym roku. Dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale nie chce go wyprzedzać i zaczynam kombinować co kończy się niegroźną wywrotką na kamienie.
Drugi bufet i zaczyna się zielony szlak, który zalany był kompletnie. Woda jest regularnie do kolan, miejscami zapadam się w wodę do połowy uda. Nie ma mowy o jechaniu czy nawet pchaniu roweru. Wygodniej jest go nieść. Za to atmosfera wśród zawodników wspaniała. Rozkminka o skali trudności na mazovii a u GG, o tym, że tam są widoki a tutaj włóczymy się po krzakach, że ktoś od x lat jeździ tylko giga, ale dzisiaj nie da rady, ogólnie śmichy chichy. W końcu ktoś woła: 'O czyżby można? Panowie, w siodła!'. Prędkość ta sama jak piechura, ale w końcu to maraton rowerowy. Jest trochę twardego szutru i nawet udaje mi się urwać grupie, ale za asfaltem na trawach dopada mnie drugi kryzys. Wszyscy kolejno mnie wyprzedzają.
Docieram do rozjazdu na mega/giga, który jest już dawno zamknięty, a pomyśleć, że zastanawiałem się kilka dni wcześniej nad jechaniem giga. Jest długi asfalt. Dochodzi mnie dwójka zawodników i udaje mi się załapać im na koło. Odzyskuję trochę siły.
Ostatni odcinek błotny jest okrutnie rozjechany już przez fitowców. Błoto ma konsystencję świeżego betonu. Głębokie po kostki, ale o dziwo można jechać, albo skill po wcześniejszych sekcjach tak mi się podniósł. Zaczyna się część, którą przejechałem podczas rozgrzewki, wszyscy podkręcają tempo. Na finishu udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Padam ujechany.

Idę opłukać się w skażonej wodzie w zalewie, tylko ryja nie ma gdzie umyć. W ostateczności myję się na myjce z rowerami, chociaż to jeden pies bo woda też z zalewu. Zjadam przydzielony makaron, odbieram pożyczone graty z biura zawodów i wracam na pociąg strasząc trącymi tarczami wszystkie wrony w okolicy.

Maraton w Szydłowcu 2011 zapamiętam jako walkę o przetrwanie, taki survival rowerowy.
Straty na zdrowiu: brak (nie liczę siniaków, pociętych rąk i nóg).
Straty w sprzęcie: klocki hamulcowe (oczywistość), hak przerzutki (znowu), tarcze hamulcowe (podniszczone), linka przerzutki (do przewidzenia). Oprócz tego pojawiły się większe szmery w okolicy supportu i tylnej piasty - do obserwacji. Tłoczki w hamulcach na razie wepchnięte kluczem - także do obserwacji. Amortyzator - chyba ok.

Wynik:
M2: 46/68
Open: 122/290

 
 
Komentarze
panmisiek
| 23:41 wtorek, 12 lipca 2011 | linkuj hardcore:)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa trzad
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]