Wpisy archiwalne w kategorii

Cały dzień

Dystans całkowity:6321.56 km (w terenie 2838.00 km; 44.89%)
Czas w ruchu:309:46
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:103.63 km i 5h 04m
Więcej statystyk

Góry Świętokrzyskie z 3R

Niedziela, 20 października 2013Przejechane 40.00km w terenie 30.00km

Czas 05:00h średnia 8.00km/h

Temperatura 16.0°C

 

Napiszę krótko: były super tereny do jazdy, było super towarzystwo, była super pogoda. Więcej nie potrzeba.

Dystans z głowy, bo licznik padł.

 

Wycieczka z 3R

Czwartek, 15 sierpnia 2013Przejechane 56.41km w terenie 45.00km

Czas 04:12h średnia 13.43km/h

Temperatura 23.0°C

 

Była okazja to zabrałem się razem z ekipą z 3R na wycieczkę po Górach Świętokrzyskich.

Kliknij, aby zobaczyć więcej.

 

Z Warszawy do Radomia 2013

Sobota, 18 maja 2013Przejechane 142.52km w terenie 50.00km

Czas 06:29h średnia 21.98km/h

Temperatura °C

 

Przejazd z Warszawy do Radomia to u mnie już coroczna tradycja. W tym roku wybrał inną, bardziej terenową drogę wyjazdu z Warszawy. Nie ukrywał, że w odkryciu nowej części trasy pomogła mi kwietniowa skandia. Jednak w mojej wersji pojechałem od początku wałem, a nie obok wału po wyasfaltowanej drodze. Sporo sił to kosztowało, ale widok na Wisłę nagradzał wysiłek.

Od Gassów jechałem już nie raz przetartym szlakiem...

aż do Czerka i tam jeden z wielu podjazdów pod skarpę.

Dalej jechałem, z pewnymi odstępstwami, szlakiem do Warki. Raz wałem, a raz tuż przy samej Pilicy.

Po zjechaniu z wału szlak miejscami prowadził przez las, innym razem wśród sadów, że aż przypomniały mi się sandomierskie klimaty.

W Warce poczułem już zmęczenie. Nie bez wpływu pozostała jazda wertepiastymi wałami. Zrezygnowałem z dalszej podróży przez puszczę i do Radomia poturlałem się już tylko asfaltem.

 

Poland Bike Warszawa Wawer

Sobota, 13 października 2012Przejechane 62.20km w terenie 47.00km

Czas 02:58h średnia 20.97km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 6.02 km
Wyścig: 51.38 km
Powrót: 4.80 km

Niestety nadszedł czas ostatniego wyścigowego weekendu w tym roku. Pogoda już nie ta co na wiosnę czy latem. Zimne i ciemne poranki nie nastrajają mnie dobrze przez ściganiem. Na szczęście tym razem maraton miałem prawie że pod nosem. Koszty dojazdu zerowe, bo dojechałem SKM'ą na bilecie miesięcznym. Dodatkowo start o 12, więc także mogłem pospać dłużej niż na tygodniu. Na razie same plusy, ale co z trasą w sporej części leżącej na terenie Warszawy. Czy tu w ogóle można wyznaczyć sensowną trasę nie wypaczającą idei jeżdżenia rowerem górskim? Po doświadczeniach z Piaseczna miałem wątpliwości, ale organizatorzy poland bike zapowiadali, że da się i mają prawdziwego asa w rękawie. Cóż, nie pozostawało nic innego jak powiedzieć 'Sprawdzam!'.
Na miejscu stwierdzam, że na poland bike dużo przyjemniej jest zorganizowane miasteczko zawodów niż chociażby na mazovii czy ślr. Można naprawdę poczuć sportowy klimat. Od strony obsługi zawodnika nie ma się do czego przyczepić. Nie ma kolejek, sprawy załatwia się w ekspresowym tempie. Tak więc po załatwieniu formalności chciałem się trochę rozgrzać, ale za bardzo nie było gdzie. Wokół normalny ruch miejski, a na trasie już rywalizowały dzieciaki. Poza tym zimno, mokro i nie za bardzo mi się chciało. Po zrzuceniu części ciuchów nie miałem ochoty wystawiać się niepotrzebnie na wiatr i resztę czasu spędziłem w oczekiwaniu na otwarcie sektorów. W międzyczasie tylko trochę się porozciągałem czy pomachałem kończynami. Zastanawiałem się jak z suchością trasy, bo asfalt wokół był całkiem mokry.
Jednak po starcie takie bzdety poszły w niepamięć. Wrzuciłem blat i ogień. Tym razem na rozbiegowym asfalcie wiele nie straciłem i w teren wjechałem w dobrym towarzystwie. Początkowo było szeroko, ale z upływem kilometrów robiło się wąsko. Nareszcie praktycznie nie było piachu czy denerwujących łąk. Co prawda znów ktoś w jednym miejscu zniszczył cześć oznakowania i podstępnie zagrodził właściwą ścieżkę gałęziami, ale taki już urok podwarszawskich maratonów.
Załapałem się do grupki, która nadawała mocne tempo, aż za bardzo jak dla mnie. Jakbym miał tak jechać cały dystans byłby problem. Na szczęście to były zawodnicy mini, więc luz, można skorzystać z tunelu sprinterów. W końcu uspokoił mi się oddech – znak, że wszedłem na właściwe obroty. W sam raz, bo był rozjazd. Prawie bym go przestrzelił tak przykleiłem się do koła sprinterów, że pojechałbym za nimi. Dobrze, że ktoś krzyczał i zdążyłem się zorientować w ostatniej chwili. Zrobiło się pustawo, ale przed sobą widziałem kilku zawodników – trzeba było dociągnąć. Jechało się całkiem przyjemnym lasem. Wiadomo nie było podjazdów, ale takie małe górki do pokonania na kilka obrotów korbą występowały w satysfakcjonującej ilości. Nie było też kilometrowych prostych, więc człowiek się nie nudził.

Prawdziwa esencja trasy zaczęła się po dotarciu w okolice rzek Świder i Mienia. Tak kapitalnych singli w tym roku jeszcze nie jechałem. Duży na to wpływ miało to, że nie były to kilkusetmetrowe odcinki, ale fragmenty po kilka kilometrów. Najbardziej przypominały mi okolice ścieżki na dojeździe do kładki na Pacynce w puszczy kozienickiej. Tylko tutaj było dużo węziej i kręto. Miejscami było tak wąsko, że ledwo mieściła się kierownica między drzewami. Na zakrętach niemal muskało się barkiem o pnie drzew by chwilę potem przejechać kilka centymetrów od krawędzi skarpy nad rzeką. Do tego górki, dołki i to wszystko pokonywane na pełnej płynności jazdy. Normalnie miałem banan od ucha do ucha. Czuć było, że ktoś wykorzystał to co najlepsze w okolicy. Poza tym trafiłem na dobrą grupkę czterech zawodników. Może jakoś specjalnie ze sobą nie współpracowaliśmy, ale pozytywnie się nakręcaliśmy co sprzyjało utrzymywaniu dobrego tempa. W końcowej części trasy jeden z nich, jak się okazało z pierwszego sektora, mocniej zaatakował. Uznałem, że utrzymanie koła za nim to moja szansa. Z naszej grupki zostało tylko nas dwóch. Z czasem tempo zrobiło się dla mnie masakryczne jednak dzielnie się trzymałem. Zaczęło mnie tak palić w nogach jak jeszcze nigdy w tym roku. Dopiero pojawiające się skurcze zmusiły mnie do odpuszczenia, ale chyba swoją szanse wykorzystałem. To już była końcówka dlatego większych strat nie zdążyłem zanotować.

Ma mecie musiałem chwilę ochłonąć. Co mnie zastanawiało, to sporo dobrych zawodników kręciło się w pobliżu mety, więc czas powinien wyjść całkiem przyzwoity. I wyszedł. Tylko niespełna 13 minut straty do zwycięscy przy 2 godzinach – tak dobrze to jeszcze nigdy nie pojechałem. Zaczynam zauważać, że najlepiej jeździ mi się na takich krętych trasach przy temperaturze około 15-17 stopni. Tak było na wiosnę w Legionowie i podobnie w zeszłym roku na jesień i wiosnę. A zawsze myślałem, że najlepiej jeździ mi się przy letnich temperaturach.
Podsumowując: maraton zaliczam do udanych, dopracowanych przez organizatorów. Nawet nie spodziewałem się, że na koniec sezonu zostanie taka wisienka.

Wynik:
M2: 10/26
Open: 33/145

 

Mazovia Nowy Dwór Maz.

Niedziela, 7 października 2012Przejechane 74.92km w terenie 55.00km

Czas 03:15h średnia 23.05km/h

Temperatura 11.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 6.23 km
Wyścig: 64.78 km
Powrót: 3.91 km

Trochę się zastanawiałem czy wybrać się na maraton do Nowego Dworu. Od początku sezonu zakładałem udział w tym wyścig, ale jakoś wcześniej skończył mi się wykupiony pakiet startów, a i pogoda za ciekawa się nie zapowiadała. Miało być zimno i było, jednak bez tragedii. Najważniejsze, że nie padało. W poprzednim roku trasa nie była jakoś specjalnie ciekawa, ale w tym roku miała być całkiem nowa, więc ciekawość mnie ciągnęła by ją sprawdzić.
Miasteczko było usytuowane tuż przy stacji pkp, więc błądzenia po nieznanym mieście tym razem uniknąłem. Miałem prawie godzinę do startu, więc mogłem trochę pokręcić się po stoiskach. Przy okazji spotkałem znajomą twarz, miło się porozmawiało i zanim się obejrzałem wolny czas uciekł, a musiałem się jeszcze przygotować. Ostatecznie nie miałem już kiedy zrobić objazdu chociaż końcówki trasy i bez żadnego rozeznania stanąłem w sektorze. Oprócz tego w ogóle nie zdążyłem zrobić jakiejkolwiek rozgrzewki. Miałem zamiar jechać giga, ale po prawie tradycyjnym zaskoczeniu dystansami dzień przed maratonem i faktem, że nie było specjalnie komfortowej pogody zastanawiałem się czy to w moim przypadku miałoby to sens. Decyzję zostawiłem sobie na rozjazd i tego jak będę się czuł.
Wystartowałem tym razem z drugiego sektora. Moim celem było utrzymać się w sektorze i zachować go na przyszły sezon. Początek poszedł mi średnio, czułem, że nie jestem rozgrzany , ale po wjechaniu na wał szło mi już lepiej i bez problemu mogłem się utrzymywać w tworzących się pociągach a nawet przeskakiwać do tym szybszych. Trzeba było patrzeć na tylne koło zawodnika przed sobą. Nie było to jednak wielką niedogodnością, bo w okolicy nie było czego podziwiać. Większość trasy wiodła przez pola i upierdliwe łąki. Naprawdę już powoli mam dość takich wertepiastych odcinków na maratonach, bo na nich nie można normalnie jechać, ani z tego nie ma przyjemności jazdy, ani nie podnosi to umiejętności. Chyba można to rozpatrzyć jedynie jako zabieg marketingowy i zaszczepianie w głowach wkurzonych zawodników myśli o zakupie 29er, który być może zneutralizowałby choć trochę te muldy. Przynajmniej mi coś takiego przeleciało przez głowę. Generalnie trasa nie była za ciekawa, w zeszłym roku było lepiej.
Był co prawda jeden większy fragment przez las, ale ten został zepsuty przez jakieś łajzy. Mnóstwo ludzi pogubiło w tym miejscu trasę i to nie przez niedbałe oznakowanie, ale przez zerwanie oznakowania przez nie wiem już kogo. To samo spotkało i grupkę, w której jechałem. Początkowo widzieliśmy pozrywane i porozrzucane strzałki na ziemi, ale ścieżka nie skręcała, więc nie było wątpliwości gdzie jechać. Problem pojawił się gdy na szybkiej ścieżce zgodnie z leżącą taśmą pojechaliśmy na jednym z rozjazdów w prawo, by po kilkuset metrach stwierdzić, że dalej nie ma oznakowania. Wracając zawróciliśmy jeszcze dwie grupki i na feralnym rozjeździe było już kilkadziesiąt osób. Jeszcze inna grupa wróciła ze ścieżki skręcającej w lewo i też stwierdzili brak strzałek. Była jeszcze jedna niepozorna ścieżka, ale ta ewidentnie była zagrodzona taśmą. Po małym śledztwie doszliśmy jednak do wniosku, że taśma musiała być przewieszona. Wjechaliśmy na tą ścieżkę, ale i tutaj brak oznakowania. Dopiero po kilkuset metrach ktoś zauważył kolejną taśmę przywiązana do drzewa. W wyniku zjechania się co sektora 2 i 3 na singlu ścisk zrobił się straszny, tak jakby po starcie ludzi od razu puścić w las. W tym zamieszaniu moja grupka uciekła mi i musiałem poczekać, aby ludzie się ułożyli na ścieżce. Dopiero wtedy można było mozolnie wyprzedzać. Ledwo dociągnąłem do nich znów trzeba był się zatrzymać na rozjeździe w lesie by odbyć konsylium, w którą stronę jedziemy. Masakra! Po tych przygodach odpuściłem sobie giga, bo przy tym tempie znikania strzałek i zazwyczaj samotnej jeździe na drugiej pętli mogły by być poważne problemy z właściwym przejechaniem trasy.

Autor: Daniel Dickerson

Po wjechaniu z lasu znów przejazd przez pola i łąki by dotrzeć do wału. Tutaj utworzył się kilkunastoosobowy pociąg. Tempo było mocne do rozjazdu mega/giga. Za bardzo się nie zastanawiałem i zjechałem na mega. Potwierdza się, więc prawda, że jak na starcie nie wiesz czy jedziesz dystans giga to go prawdopodobnie nie pojedziesz. Ja już miałem dość tej wertepiastej trasy. Na koniec jeszcze raz łąka i asfalt na stadion. Staram się podkręcić tempo, ale nie mam już z czego. Finish miałem słaby, bo jeszcze kilka osób mnie wyprzedziło. Słabo mi się jechało. Widać nie podpasowała mi ta trasa i tyle.
W miasteczku na plus trzeba zaliczyć bufet. Jeszcze nie widziałem na mazovii takiego zaopatrzenia: owoce, ciasta, kurze udka, wędzona kiełbasa z chlebem i papryką, chrupki, ciastka, do marakoru sosy według wyboru – cóż widać, że finał.

Wynik:
M2: 20/67
Open: 82/431

 

Dzień zerowych kosztów

Sobota, 29 września 2012Przejechane 118.56km w terenie 25.00km

Czas 04:59h średnia 23.79km/h

Temperatura 20.0°C

 

Pogoda dopisywała, a ja miałem cały dzień do własnej dyspozycji, dlatego dzisiaj musiała być setka zaliczona. Jak już robię setkę to staram się, aby to nie była jazda dookoła trzepaka tylko żeby gdzieś dojechać, coś nowego zobaczyć, przejechać się ciekawą ścieżką. Tak, aby taka wycieczka miała jakiś sens. Pierwsza myśl to pociąg do Skarżyska i objazd nowej trasy, która pojawiła mi się w głowie po przejechaniu maratonów w Suchedniowie i Skarżysku w tym roku, ale... jakoś nie chciało mi się. Głównie nie chciało mi się wstać wcześniej na pociąg, więc nowa traska będzie musiała poczekać bardzo prawdopodobnie do przyszłego roku. Druga myśl to wariant bezkosztowy, czyli zamiast górek za Skarżyskiem wybieram górki za Szydłowcem, a dojazd i powrót realizuję na rowerze. I to już miało sens, bo chociaż w trasie nie było niczego nowego to podjazd na Altanę i ścieżki w okolicy Skłobskiej Góry spełniały warunek konieczny do realizacji wycieczki.
Po tych szekspirowskich rozterkach przy śniadaniu reszta przebiegła według planu. Na początek rozgrzewkowy dojazd do Szydłowca przez miejscowość Jastrząb, potem dwa podjazdy na Altanę, trochę asfaltu. kamienisty zjazd w kierunku Skłobów, ścieżka przez Skłobską Górę i techniczny zjazd. Powrót do Szydłowca i powrót do Radomia. Kolejna setka zaliczona.

 

MTB Cross Maraton Kielce

Niedziela, 23 września 2012Przejechane 72.30km w terenie 56.00km

Czas 04:15h średnia 17.01km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 10.28 km
Wyścig: 56.35 km
Powrót: 5.67 km

To był chyba ostatni mocny maraton w tym roku. Jeszcze na jeden, może dwa, się wybiorę, ale to już będą płaskie gonitwy. W pierwszym wrażeniu wydawało się, że będzie łatwo, bo przecież pięćdziesiąt parę kilometrów na długim dystansie to betka i bywało, że dłuższy był krótki dystans. Jednak po przejechaniu kilku maratonów spod znaku ŚLR wiem, że tutaj nie ma łatwo i na pewno musiał być gdzieś haczyk. Rzut oka na profil trasy i wszystko jasne: praktycznie zero płaskich odcinków i tylko zjazd, podjazd, zjazd, podjazd…
Na miejscu zjawiłem się na styk. I tak pociąg do Kielc przyjechał późno to jeszcze w samych Kielcach pomyliłem dojazd na miejsce zawodów. Nadłożyło się trochę drogi i dotarłem na około, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż przy okazji objechałem koniec trasy. Szybkie załatwienie formalności, zrzucenie wierzchniej warstwy ubrania i można było ustawić się na starcie.
Początek trasy wiódł po asfaltowych przedmieściach Kielc, ale podjazdów nie brakowało, przez co zanim dotarło się do pierwszej nawierzchni nieutwardzonej stawka była już na tyle rozciągnięta, przez co nie było nerwowych sytuacji. Prędkości na zjazdowych, dziurawych szutrówkach były spore a mimo to miało się komfort psychiczny, że w razie awaryjnej sytuacji będzie czas, aby zareagować.
Wjazd we właściwy teren nastąpił na pierwszym przejazdem przez rzeczkę. Było mało wody to praktycznie odbyło się to o suchych butach. Potem był płaski kawałek przez las po korzeniach i piachu a dalej to już tylko góra dół, na przemian. W tym momencie zaczął o sobie przypominać zużyty napęd, bo przy skrajnych przełożeniach łańcuch zeskakiwać z koronek. Brakowało mi trochę przełożeń między młynkiem a środkową tarczą. Z raz czy dwa zaciągnął mi też łańcuch, ale na razie nie było tragedii. W końcu dotarłem do charakterystycznego miejsca na trasie, a konkretnie na stok narciarski, z którego się najpierw zjeżdżałoby potem go podjechać. Zjazd do szczególnie atrakcyjnych nie należał, po prostu duża prędkość i tuman kurzu z tyłu. Pojechałem asekuracyjnie, bo nie wiedziałem czego się spodziewać, a w poniedziałek do pracy trzeba iść, dlatego było bez szaleństw.

Za to podjazd z powrotem dawał w kość. Oczywiście przejście na młynek i miarowe, równe kręcenie, aby tylko nie zaciągnąć łańcucha, bo byłoby z buta. Udało wjechać się bez przeszkód i można było pomknąć dalej. Tutaj był ładny singiel i zjazd po luźnych kamieniach. W tym miejscu chyba pierwszy raz na ŚLR zauważyłem wykrzykniki ostrzegające zawodników. Następnie drugi przejazd przez rzeczkę tylko tym razem dużo głębszy niż poprzedni. Miałem chwilę zawahania czy nie wybrać kładki, ale jak się bawić to się bawić i wybrałem rzeczkę. Chlust zimnej wody nie był tak przyjemny jak mógłby być latem, ale spokojnie od przeżycia. Gorszy był piach tuż za przejazdem. Oblepił cały mokry napęd i oczywiście zaciągnął mi łańcuch. Od tej chwili wiedziałem, że będą problemy z napędem. Jeszcze udało się wjechać po zjeździe dla bardziej ekstremalnych odmian mtb, ale potem było już tylko gorzej. Na najmniejszą tarczę zrzucałem w ostateczności.
Na koniec pętli organizatorzy zafundowali morderczy dla mnie przejazd przez łąkę pod wiatr. Po przejechaniu przez czyjeś podwórko (pierwszy raz się z czymś takim spotkałem) wjeżdżało się na dróżkę lekko pod górę, ale wiatr powodował, że jechało się równie ciężko jak pod stok narciarski. Ciągnął mi się ten odcinek niemiłosiernie. Potem kawałek asfaltu i zjazd na drugą pętlę. I znów płytka rzeczka, piach w lesie, podjazdy, zjazdy i stok narciarski. Podjechałem w ślimaczym tempie, ale się udało. Chyba mocno mnie to wypruło z sił, bo na kamienistym zjeździe nie zachowałem wystarczająco uwagi i zaliczyłem lot przez kierownicę. Nie wiem dokładnie czemu nie pojechałem bokiem tylko centralnie przez największe dziury. Widać po prostu brak skupienia.
Potem drugi raz przez głębszą rzeczkę, następnie piach i od tego momentu napęd zaczął zachowywać się tragicznie. Właściwie nie można już było bezproblemowo podjeżdżać. Wjazd po ścieżce z hopkami musiałem pokonać z buta, bo łańcuch ciągle zaciągał, a ze środkowej tarczy i tak nie dałbym rady. Trochę przepłukałem napęd wodą z butelki i jakby ciut pomogło, ale o wrzucaniu młynka nie było już mowy. Na dodatek w lewej nogę zaczął mnie łapać skurcz mimo, że już wcześniej odpowiednio się zasuplementowałem. Jeszcze tylko ta mordercza łąka i można było pojechać w stronę mety. Myślałem, że to będzie kawałek, ale tutaj także było się gdzie zmęczyć. Łańcuch działał jak chciał, ale najbardziej przeszkadzał mi wiatr. Dobrze, że trasa kilka razy zmieniała kierunek to przynajmniej nie zawsze wiało w twarz. W końcu ostatni fragment trasy, który zapamiętałem z dojazdu i prosta do mety… wśród ludzi i samochodów. Nie finiszowałem, chociaż ktoś wyskoczył mi zza pleców, bo to było po prostu niebezpieczne.
Wjechałem na metę trochę zły. Wiem, że mogło być kilka minut lepiej gdyby nie te kilkanaście postojów spowodowanych przez zaciągający łańcuch. Kolejna rzecz do poprawienia w przyszłym roku to zjazdy, bo na ŚLR przekonałem się, że mam z nimi problem i odstaję od reszty. Z takimi przemyśleniami poszedłem odebrać plecak z biura, zjeść swój przydział makaronu, szybko umyć rower i chwilę odpocząć. Potem został już tylko powrót na dworzec i załadunek do pociągu.

Wynik:
M2: 32/47
Open: 63/104

 

Mazovia Ciechanów

Niedziela, 9 września 2012Przejechane 88.92km w terenie 65.00km

Czas 03:53h średnia 22.90km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 13.26 km
Wyścig: 70.29 km
Powrót: 5.37 km

Kolejny maraton, na który nie planowałem się wybierać, a jednak się wybrałem. Po ostatnich występach w trudniejszym terenie zapragnąłem przerywnika pod postacią mazowieckiej gonitwy. Ciechanów idealnie się nadawał: płasko, piaskowo - typowo mazowiecki krajobraz no i oczywiście łatwo można było dostać się pociągiem.
Rano dojazd odbył się w komfortowych warunkach. Nowoczesny skład był prawie pusty, ogrzewany, wyciszony tak, że niemal dało się chwilkę zdrzemnąć. W Ciechanowie zaś z pociągu wysypała się cała gromadka rowerzystów w tym część ekipy, która jechała pociągiem do Skarżyska. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie znajdowało się miasteczko i start, ale jadąc trochę na czuja, trochę z zapamiętanej mapy bez problemów dotarliśmy na miejsce.
Od razu podjechałem sprawdzić chipa i końcowe kilometry. Okazało się, że koniec będzie po wyboistej trawie tuż przy murach zamku. Dodatkowo trasa miała dwa ostre zakręty na ostatnich metrach, ale dla mnie takie końcówki są najlepsze. Jest bezpieczniej i pomimo mniejszych prędkości sam finisz jest bardziej widowiskowy niż na długim, prostym asfalcie. Reszta to przejazd przez nieciekawy teren podmiejski z może metrowy nasypem z piachu. Poza tym trochę szutrówki, asfaltu, ścieżki obok cmentarza, czyli wszystko co typowe na mazowieckim wyścigu. Takiego urozmaicenia chciałem, coś takiego było zapowiadane i na miejscu się nie zawiodłem. Jeszcze trochę się przyszykowałem do wyścigu, zrobiłem małą rozgrzewkę na asfalcie i ustawiłem się w sektorze. Dzisiaj bardziej z przodu niż z tyłu.

Po starcie był zakręt w prawa, potem w lewo i wjazd na szeroką szosę. Wszyscy wrzucili na blat i pełen ogień. Jazda w peletonie to nie jest moja mocna strona, ale w tej chwili inaczej się nie dało. Szczególnie podnosiło mi się ciśnienie przy zakrętach. Dopiero po dojechaniu do szutrówki sytuacja się uspokoiła, ale nadal była to jazda na pełnych obrotach. Na piaszczystej górce tradycyjnie w takiej sytuacji utworzył się korek, ale udało mi się go w miarę sprawnie ominąć zyskując kilka miejsc. Nareszcie jechało się pojedynczo, ale nadal koło w koło. Tempo narzucane przez fitowców i megowców było aż za mocne. Nie chciałem na drugiej pętli zaliczyć zgona, ale nie chciałem także odpuszczać. Wiadomo, że przy takim szybkim wyścigu jazda w dobrej grupie to podstawa sukcesu, dlatego starałem się utrzymywać za lepszymi i gdy tylko grupa się rwała doskakiwać do uciekinierów.
Trasa jak na tak płaską okolicę była całkiem ciekawa. Została chyba wykorzystana każda możliwa górka, bo parę lekkich podjaździków było. Nie to jednak stanowiło o atrakcyjności tej trasy. Na Mazowszu nawet o pagórki trudno, więc w tym temacie nie ma co narzekać, ale jak są długie proste po horyzont po szerokich drogach to moim zdaniem jest to odbieranie przyjemności jazdy na rowerze górskim. Grupa z Ciechanowa chyba także podzielała takie stanowisko, bo przygotowana trasa była kręta ze zminimalizowana ilością odcinków gdzie można było zasnąć. Ciągłe zakręty wymuszające dohamowywania i przyśpieszenia to jest to czego należy wymagać od maratonów po nizinach. Tak było w Ciechanowie i w tym względzie moje oczekiwania zostały zaspokojone.
Na rozjeździe mega/giga większość zawodników wybierała krótszy dystans, ale tym razem na drugiej pętli nie świeciło pustkami. Krótsze giga zachęciło więcej osób niż zazwyczaj do zmierzenia się z królewskim dystansem i uformowała się spora grupka. Dobrze mi się z nią jechało i na pewno bez niej wykręciłby gorszy wynik. Ostatecznie grupa się rozsypała wraz z kolejnymi kilometrami co jest rzeczą naturalną. Ktoś odskoczył na tyle, że nie było już szans go gonić, ktoś inny odpadł, ale mi udało się utrzymać z dwoma innymi zawodnikami. Dawali mocne zmiany i w rezultacie na piaskowym odcinku sporo mi uciekli, ale nie na tyle żebym stracił swojego zajączka. Na asfalcie udało mi się do nich dospawać i w takim już składzie dotarliśmy na finisz. Nie zaatakowałem na ostatnich metrach, bo większość trasy się wiozłem, więc satysfakcję z końcówki powinien mieć ktoś inny. Wpadłem na metę jako ostatni, ale i tak miałem radochę z całkiem niezłego tempa całego wyścigu.

W miasteczku standardowo najpierw lekkie obmycie się, makaron, myjka rowerowa, chwila odpoczynku i powrót na dworzec. Tutaj już czekało kilkanaście osób, aby załadować się z rowerem do pociągu. Pociąg przyjechał, ale jak to w niedzielne popołudnie dobrze już wypełniony a po naszym wejściu definitywnie nabity na maksa. To było jeszcze nic, bo na kolejnych stacjach następni pasażerowie się dosiadali. W siedmiu z rowerami musieliśmy zmieścić się w małym przejściu. Inne przejścia były w podobnym stopniu okupywane przez rowerzystów. Do tego inni pasażerowie. I tak był wstawiony menel, który musiał wypowiedzieć się w każdym temacie, pan, któremu nie pasowały rowery w pociągu, harcerki, matki z dziećmi, panie z wielkimi bagażami, tylko mi psa i kota brakowało, ale nic to, bo ekipa była w doskonałym humorze. Było wesoło :D

Wynik:
M2: 11/21
Open: 50/108

 

Galiński MTB Maraton Gielniów

Niedziela, 2 września 2012Przejechane 111.48km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 20.27km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.04 km
Wyścig: 60.99 km
Powrót: 25.45 km

Po ubiegłorocznej edycji ten maraton był na mojej liście ‘must be’ od kiedy pojawiła się informacja, że odbędzie się także w tym roku. Wszystko mogło się walić, ale do Gielniowa musiałem się wybrać. Pociąg pasował, więc większych problemów z dotarciem nie miałem.
Na miejscu zjawiłem się ponad dwie godziny przed startem. Wcześnie, ale dzięki temu na spokojnie i bez kolejek załatwiłem sprawy w biurze zawodów. Potem jeszcze odwiedziłem serwis techniczny, bo po sobotnim remoncie roweru po Skarżysku zapomniałem dopompować amortyzator. Jako, że zostało mi mnóstwo czasu do godziny 11 chciałem zwiedzić początek i koniec trasy. Jak się okazało ani początku ani końca trasy nie objechałem, bo start był lotny i w całkiem innym kierunku niż myślałem, zaś końcówka w żaden sposób nie wykorzystywała trasy pucharu xc. Właśne – dzień wcześniej w Gielniowie był Puchar Polski w XC i pętla w obok miasteczka zawodów uświadamiała jakim wyszkoleniem technicznym dysponują zawodowcy. Gdy organizatorzy jeszcze nie wyganiali z trasy spróbowałem przejechać łatwiejszą część i chyba dopiero po trzeciej czy czwartej próbie udało mi się to bez podparcia się nogą. Reszta pętli to już była abstrakcja. Rozgrzewkę dokończyłem na asfalcie w towarzystwie Szymka Zacharskiego.

W sektor wszedłem późno. Właściwie to nie było podziału na giga/mega. Każdy stawał gdzie chciał i tak na przykład niemal za plecami Radka Rękawka stali totalni debiutanci na tego typu imprezie. Sytuacja jeszcze bardziej pogorszyła się podczas honorowego przejazdu przez Gielniów. Niebezpieczne przepychanki, hamowania to nie jest to co lubię podczas ścigania się, a widocznie niektórzy rozpoczęli wyścig już po ruszeniu ze stadionu. Cóż, trzeba było to przeżyć, bo potem i tak czas oraz trasa ułoży peleton.
Po odejściu eskorty zaczęła się właściwa część jazdy. Cała moc w pedał y i mistrzowie jazdy honorowej odpadli. Był kawałek asfaltu, kawałek szutru i zakręt, na którym prawie cała czołówka zamiast pojechać prosto …. skręciła w lewo. Kątem oka widziałem strzałkę prosto, ale skoro czub jadący giga skręcił to chyba trzeba pojechać za nimi. Oczywiście była to bezpodstawna pomyłka, która chyba wynikła ze złego poinformowania zawodników przed startem. Wiadomo człowiek w przypływie adrenaliny zaczyna inaczej myśleć, dlatego minutę przed startem powinien dostać prosty i zwięzły komunikat ile kilometrów, gdzie rozjazd. Zamiast tego był dokładny opis trasy, ale nie zapamiętałem ani dystansu ani kiedy rozjazd. W rezultacie pojechałem za stadem. Gdy się już utwierdziłem w przekonaniu, że to fatalny błąd zawróciłem a należało wykazać się cwaniactwem i pojechać jeszcze kawałek i jakby nigdy nic wrócić na trasę. Nic by się nie nadrobiło metrów, nic nie skróciło. Jednak zawróciłem i wylądowałem na samym końcu stawki. Ludzie jeżdżą tutaj bardziej na luzie i trzeba czekać na okazje do wyprzedzania. A tych jak na złość zrobiło się niewiele. Do technicznego odcinka dotarłem z wolniejszymi zawodnikami i większość go przeszedłem z rowerem. Nie jest powiedziane, że gdybym nie pomylił trasy to bezproblemowo był go przejechał, ale trochę czasu tutaj straciłem. Potem zrobiło się szerzej, ale nadal wiele atrakcji było jeszcze do zaliczenia.
Do jednej takiej zbliżając się słychać było co chwilę głośne przekleństwo. Jakiś morderczy zjazd czy co? Morderczy był, ale rój szerszeni. Mi udało się przejechać bez szwanku, kilka owadów przeleciało mi nad głową, gdzieś pod ręką, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Następnie trawers, który dobrze zapamiętany ostatnio, ale w tym roku już nie wydawał mi się taki wymagający. Reszta trasy to najlepiej wspominane ścieżki leśne: kręte, wyboiste, bez długich prostych. W końcu pojawił się rozjazd giga i jak zwykle mało kto wybierał długi dystans. Jednak z przodu był jakiś zawodnik. Udało mi się go dogonić na asfalcie, potem łapiemy jeszcze jednego i równym tempem jechaliśmy dodatkowa pętlę.
Gdy jadąc jako ostatni z trójki na leciutko opadającej ścieżce nagle widzę jak drugiemu zawodnikowi podnosi tylnie koło. Czas zaczyna płynąć wolniej a ja zastanawiam się co on tak mocno hamuje, jakiś rów będzie czy co? Czas dalej płynie wolno, a ja widzę na wysokości twarzy nogi tego zawodnika. Coś mi podpowiedziało, aby mocno zaciągnąć hamulce. Dobrze mi podpowiedziało, bo zatrzymałem się tylko z lekkim kontaktem z jego latającym rowerem. W tym momencie zaczął płynąc już normalnie, dlatego próbuję wysondować czy z zawodnikiem wszystko w porządku. Humor dopisywał, bo dostałem całkiem przytomną odpowiedź ‘Jeszcze nie wiem’. Chwilę poczekałem próbując dowiedzieć się co właściwie się stało. Mianowicie gruby patyk zaplątał się w koło z miejsca katapultując jeźdźca. Zawodnik wyglądał na całego, podniósł się, dostałem od niego zwolnienie z funkcji nieudolnego ratownika i pojechałem dalej. Zostało jeszcze kilka górek, hopek, przejazd przez pole i wjazd na metę. Nie było nawet kawałka po trasie pucharu – szkoda.
Powałęsałem się po miasteczku, w którym trwał festyn, zjadłem należną porcje makaronu, który był taki sobie, darmową kiełbasę sobie odpuściłem, poczekałem na tombolę, bo a może coś wpadnie – nie wpadło i zabrałem się za powrót tak jakby, bo będąc w okolicy odwiedziłem jeszcze dziadków. Stamtąd już miałem transport do Radomia.

Wynik:
M2: 8/12
Open: 28/50

 

Mazovia Skarżysko

Niedziela, 26 sierpnia 2012Przejechane 117.76km w terenie 90.00km

Czas 05:36h średnia 21.03km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17.51 km
Wyścig: 91.75 km
Powrót: 8.50 km

Maraton w Skarżysku to ponoć najbardziej górska edycja mazovii. Dla nizinnych górali z mazovii to niemal kulminacja sezonu. Już samo zapowiadane przez organizatora (trochę na wyrost) ściganie w Górach Świętokrzyskich rozpala wyobraźnię i oczekiwania przeciętnego rowerzysty z okolic Warszawy na ponadprzeciętną trasę. To samo przeżywałem rok temu. Po wcześniejszym wyścigu w Suchedniowie zobaczyłem ile można wycisnąć w okolicy i liczyłem na powtórkę. Srogo się wtedy zawiodłem. Powtórka niby była, ale w wersji demo. Moje wypady w te tereny są ciekawsze i jako niemiejscowy z łatwością wyznaczyłbym ciekawszą trasę. W tym roku nie miałem już takich oczekiwań. Wiem, że mazovia rządzi się swoimi prawami i w pewne miejsca nie da się puścić takiej ilość ludzi. Tak więc czy z niesmakiem wspominam tegoroczną edycję?
Do Skarżyska tradycyjnie udałem się pociągiem. Nietypowa była za to liczba rowerzystów w pociągu. Oprócz kilku zawodników zjawiła się także spora grupa turystyczna z zamiarem pozwiedzania północnych krańców województwa świętokrzyskiego. Szczęście, że był to niedzielny poranek i z miejscem w pociągu nie było problemu. Przed startem sprawdziłem początek i koniec trasy. W ciągu ostatnich 2-3 tygodni wiele się nie zmieniło. Nadal rozkopane i trzeba będzie uważać na niespodzianki. W sektorze ustawiłem się późno co skutkowało wylądowaniem na samym końcu. Dzisiaj wiedziałem, że mam zamiar pojechać giga, bo co prawda decyzję można podjąć dopiero na rozjeździe, ale sens ma to tylko w przypadku wycofania się z dłuższego dystansu. W praktyce trzeba wiedzieć od początku co się jedzie. Jeszcze kilka chwil oczekiwania, w międzyczasie zaczął padać deszcz i w końcu ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów po mokrym asfalcie poszło spokojnie, ale po wjeździe na trylinkę zaczęły się ruchy ku przodowi. Ktoś złapał kapcia, ktoś inny zerwał łańcuch jednak mimo wszystko jechało się płynnie. Nawet po zwężeniu nie było problemów z blokowaniem. Jechało mi się dobrze i tylko parujące okulary mąciły ten stan. Z resztą po kilku kilometrach i tak były całe w błocie, więc je zdjąłem. Nie chciałem ich chować po kieszonki z tyłu, bo to przy umazaniu błotem przepis na porysowane szła. Już jedne okulary tak załatwiłem w Piasecznie, dlatego przyczepiłem je do pasków plecaka. To też był zły pomysł, bo na szybkiej szutrówce odczepiły się i upadły. Nie było szans się zatrzymać i wrócić, poza tym prawdopodobnie chwilę potem ktoś i tak mógł po nich przejechać. Znów trzeba kupić nowe – trzecie w tym sezonie.
Po kilkunastu kilometrach trasa w końcu skręciła z szutrówek i wjeżdżała do lasu. Zaczęły się ścieżki i błota, ale takie do przejechania, a nie tylko do zarzynania sprzętu. Tutaj założony wczoraj po namysłach nobby nic spisywał się bardzo dobrze. Gdy inni ślizgali się we wszystkie strony mi udawało się w miarę utrzymywać trakcję, chociaż mistrzem jazdy po śliskim nie jestem. Trzymałem się co mocniejszych zawodników w zasięgu wzroku i jechałem swoje. W końcu dojechaliśmy do najatrakcyjniejszego fragmentu trasy, która w części pokrywała się w trasą z Suchedniowa sprzed 2 tygodni. Bardzo dobre rozwiązanie, a tym bardziej, że praktycznie w ogóle nie było odcinków asfaltowych. W pewnym momencie pojawiła się czerwona tabliczka ‘Kamień Michniowski’ i podjazd. Nie podjechałem - za ciasno, za ślisko. Musiałem pchać niemal do końca podjazdu. Trud się opłacał, bo po wskoczeniu na rower przed oczami roztaczał się klimatyczny obrazek. Rzadki las bez krzaków lekko opadający w dół, a to wszystko otulone w delikatnej mgle. Aż zwolniłem w tym miejscu, aby sobie popatrzeć. Dalej łagodny zjazd w kierunku Burzącego Stoku chyba pokonany szybciej niż rok temu. Potem był wjazd z powrotem na szutrówkę, kawałek śliskiego błota i dojeżdżało się po rozjazdu. Chwilę wahałem się czy zjazd na giga w tych warunkach był mądry, bo rower i tak już mocno dostał w d… łożyska, ale widać za długo się zastanawiałem i z rozpędu zjechałem na giga.

I od razu zrobiło się pusto. Nie działa to na mnie motywująco, bo ja lubię gonić. Jechało mi się tak sobie i do około 70 kilometra przeżywałem mały kryzys. Wyraźnie zamulałem i kolejni zawodnicy mnie wyprzedzali. Dopiero po ponownym wdrapaniu się na Kamień Michniowski chęci na dalszej jazdy wróciły. W końcu hamulec przedni przestał hałasować i nie to, że się sam naprawił tylko sprężynka od klocków została już przemielona. Wreszcie błoga cisza i kapitalny las w mgle zmotywowały do mocniejszego przyciśnięcia w pedały. Uformowała się już stała grupka 3-osobowa, z która ładnie napędzała się prawie do mety. Znów zjazd do Burzącego Stoku, znów szutrówka, błoto tym razem już w wersji totalnie rozjechanej i rozjazd z tabliczką ‘Do mety’. Wszystkie rezerwy sił na pokład i gnaliśmy na tą wyczekiwaną metę. Ale po drodze czekała jeszcze jedna atrakcja. Kilku kilometrowy odcinek przez korzenie. Potrafiło tutaj wytrząść człowieka nie gorzej niż na kocich łbach pokonywanym dwukrotnie na trasie. W końcu przejazd pod torami i znaną z ubiegłego roku drogą na stadion. Tempo w naszej grupce wzrosło, ale wszyscy dzielnie się trzymali. Do czasu, gdy na ostatnim kilometrze utknąłem w piachu ratując się przed spotkaniem z drzewem. Szkoda, bo fajnie byłoby razem wpaść na stadion. Trochę już rozluźniony dojechałem do mety.
A tutaj już jakby trochę koniec imprezy. Na bufecie chyba tylko woda została. Trzeba dopominać się o talon o posiłek. Generalnie pusto, ludzi niewiele, bo wszyscy jeszcze obecni stali chyba w kolejce do myjki rowerowej. Też stanąłem, ale po półgodzinie stania i przesunięcia się o 2 metry zrezygnowałem. Pociąg powrotny do Radomia nie będzie czekał , więc po obmyciu twarzy i rąk wracam na dworzec na totalnie upapranym rowerze. Powrót pociągiem z innymi bikerami jak zwykle odbył się w przyjemnej atmosferze.

Wynik:
M2: 10/12
Open: 38/68