Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:715.55 km (w terenie 144.50 km; 20.19%)
Czas w ruchu:31:15
Średnia prędkość:22.90 km/h
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:65.05 km i 2h 50m
Więcej statystyk

Podjazdy na Altanie

Niedziela, 29 maja 2011Przejechane 111.07km w terenie 13.00km

Czas 04:45h średnia 23.38km/h

Temperatura 21.0°C

 

Nareszcie przestało padać, ale plany na ten weekend wzięły w łeb. W sobotę wieczorem już mnie lekka złość roznosiła, że nie udało się mi nawet wyciągnąć roweru na zewnątrz. W piątek się rozpadało, a nie chciałem jeździć po nocy w deszczu. Łudziłem się wbrew prognozie pogody, że następnego dnia będą lepsze warunki do jazdy. Ale w sobotę rano chciałem trochę pospać, potem inne sprawy, a popołudniu co chwilę padało i to nie był raczej lekki deszczyk. W niedzielę byłem ograniczony czasowo i tym samym odpadło całodniowe włóczenie się z rowerem.
Na sobotę miałem zaplanowany wypad pociągiem w okolice Szydłowca, którego nie udało się zrealizować. Mimo to chciałem choć w jakimś minimalnym stopniu wykonać plan, więc w niedzielę rowerem podjechałem do Szydłowca i zrobiłem rozpoznanie w okolicach Altany. Szczególnie interesował mnie podjazd z Ciechostowic od wschodniej strony. Już podjeżdżając od Huciska zauważyłem, że od ostatniego razu zmieniła się nawierzchnia. Pewnie to przez wczorajsze deszcze pojawił się piach i więcej wystających kamieni z ziemi. Dodatkowo było sporo luźnych kamieni. Wszystkie wilgotne co oznaczało uślizgiwanie się na nich koła. Na zjeździe południową stroną miejscami wymyta ścieżka z luźnymi kamieniami potrafiła mnie zaskoczyć. To samo było na podjeździe z Ciechostowic tyle, że tym razem jechałem pod górę. Chociaż komary zgryzł okrutnie, meszki właziły za kołnierz warto było jechać prawie 90 kilometrów w obie strony. Lubię jak przy podjeżdżaniu trzeba się zastanawiać, którą stronę wybrać, w którym miejscu przejechać wyrwę, a pod kołami są kamienie zamiast piachu.

Czas gonił, więc tylko dwa razy przejechałem się tym podjazdem. Wracając musiał być obowiązkowo zaliczony koniec asfaltu w Hucisku. W tym czasie przy przydrożnej kapliczce odprawiana była majówka, śpiew niósł się po wsi a przede mną najlepsza panorama w okolicach Radomia. Można było poczuć namiastkę gór.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem czy w najbliższy weekend uda mi się wybrać znów w te okolice. Muszę wyjątkowo stawić się do pracy w sobotę wieczorem czy raczej w już w nocy na wdrożenie.

Mapka:

 

Testowanie spodenek Endura MT500

Niedziela, 22 maja 2011Przejechane 83.83km w terenie 11.00km

Czas 03:25h średnia 24.54km/h

Temperatura 29.0°C

 

... a raczej przekonanie się, czy to dobrze wydane pieniądze. O testowaniu można mówić gdy coś zostanie użyte próbnie i dopiero wtedy podejmowana jest decyzja o zakupie. Z ciuchami tak łatwo nie ma i zawsze jest nutka niepewności. Tym bardziej, że znalezienie w sklepach porządnych spodenek oraz tym samym ich przymierzenie jest często bardzo trudne, a i tak prawda wychodzi dopiero podczas jazdy na rowerze. Przy kupowaniu przez internet ryzyko nietrafionego zakupu dodatkowo rośnie, więc decyzję trzeba dokładnie przemyśleć.
Dlaczego zdecydowałem się na wcale nietanie spodenki? W ciągu dwóch lat jazdy w obcisłych kupiłem 4 pary. Każda po mniej więcej 90 złotych a sądzę, że te starczą na dłużej. Początkowo pod uwagę brałem całkiem innych producentów, ale były to propozycje raczej na szosę, a chciałem coś co nie rozerwie się przy pierwszej wywrotce. I w taki sposób poddałem się marketingowi endury, że ta ich propozycja powinna wytrzymać trudy jazdy w terenie. Nastawiłem się ściąganie spodenek z CRC, ale pojawiła się rozmiarówka w polskim sklepie, w którym mam rabat, wysyłka gratis, dlatego uznałem, że warto skorzystać.
Angielskojęzyczne recenzje rozpływają się w zachwytach nad tymi spodenkami. Polskie również chwalą produkt endury, ale zwracają uwagę na kilka niedociągnięć. Przy pierwszym kontakcie materiał wydaje się być 'mięsisty'. Nie jest to zwykła lycra z jaką miałem dotychczas do czynienia. Nie świeci się tak w słońcu, ale i nie jest tak elastyczna. Trzeba dobrze trafić w rozmiar, ale tutaj rozmiarówka jest jak najbardziej normalna. Nogawki mają odpowiednią szerokość, ponieważ do tej pory zawsze jeśli w pasie wszystko mi pasowało to nogawki były lekko za wąskie. Przy MT500 jest dla mnie idealnie. Z drugiej strony trzeba przyznać, że nogawki są krótsze niż przy innych modelach. Producent chwali się najwyższą jakością wykonania, ale w moim egzemplarzu trafiły się odstające tu i tam nitki. Poza tym od strony materiałów nie ma się do czego przyczepić.

Kliknij w zdjęcie, aby zobaczyć więcej.

Po założeniu tych moich pierwszych spodenek na szelkach ujawnia się pierwszy i jedyny na razie zauważony przeze mnie minus a opisywany także na sieci problem. Mianowicie wkładka podczas chodzenia odstaje od tyłka. Trochę jest to denerwujące. Jednak po wskoczeniu na rower ten mankament znika. Spodenki idealnie układają się do ciała. Zaskakuje mnie brak gumki w pasie i związane z tym uczucie lekkości. Dotychczas tego nie zauważałem, ale jednak gumka w pasie trochę uwiera. Szelek na ramionach w ogóle nie czuję, ale może związane jest to z ubieraniem zawsze plecaka. Siatka na plecach sprawdza się bardzo dobrze, jedynie dziwne uczucie mam na brzuchu, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia.
Na rower wyszedłem gdy w słońcu było około 30 stopnie. Chociaż materiał MT500 sprawia wrażenie grubego nie było mi za ciepło. Było dokładnie tak samo jak przy zwykłych spodenkach. Początkowo nie byłem zachwycony komfortem wkładki, ale to przez zapewne przez wczorajszy wypad. Potem z kolejnymi kilometrami było coraz lepiej.
W drodze powrotnej złapała mnie burza. Temperatura spadła o ponad 10 stopni, ale nadal było mi ciepło. Tutaj pokazała się duża zaleta tych spodenek. Poniżej 20 stopni niechętnie zakładałem krótkie, bo najzwyczajniej zawsze marzłem. Teraz będę mógł zejść do 18 stopni. Ponieważ trochę ulało szybko całe ubranie przemokło, ale nadal nie czułem dyskomfortu zimna. Plecy od spodenek chronią od zimna okolice nerek, co jest kolejną zaletą spodenek na szelkach.
Podsumowując jestem zadowolony z zakupu spodenek MT500. Dzisiaj sprawdziłem je głównie jadąc asfaltem. Za tydzień spróbuję zobaczyć jak sprawują się podczas bardziej terenowej jazdy.

 

Z Warszawy do Radomia 2011

Sobota, 21 maja 2011Przejechane 149.61km w terenie 30.00km

Czas 06:32h średnia 22.90km/h

Temperatura 28.0°C

 

Trasa tegorocznej wycieczki rowerem z Warszawy do Radomia nie była planowana już podczas zimowych wieczorów. Po prostu zabierając rower do stolicy na maraton w Legionowie naturalnym wydał mi się pomysł powrotu następnego weekendu na kołach do Radomia. Oczywiście wiele zależało od pogody, ale w ostatnich dniach panowały doskonałe letnie warunki. Co prawda na sobotę zapowiadane były burze i po podjęciu decyzji, że jadę, nastawiłem się na możliwość deszczowych warunków to po drodze nie widziałem nigdzie nawet skrawka chmur. Wypad przebiegłby zgodnie z zamysłem, jednak przez cały tydzień zaniedbałem kwestię długości snu. Przed sobotą spałem kolejno po pięć, siedem i sześć godzin za co później zapłaciłem na trasie. Zacznę jednak od początku.
Pierwsze kilometry to przetoczenie się przez Warszawę. Chociaż to sobota wcześnie rano to miasto nie było wyludnione. Pogoda taka jeszcze niewyraźna, więc zastanawiałem się czy złapie mnie po drodze deszcz. Trochę upierdliwy był początek, bo co chwila trzeba zatrzymać się na światłach, ale po dojechaniu do Lasu Kabackiego mogę już odetchnąć pełną piersią. Potem przemknąłem przez rozkopany Konstancin, ale dla roweru to nie problem. Dalej asfaltem dojechałem do miejscowości Gassy i już byłem na wale wiślanym. W tym miejscu zrobiłem pierwszy przystanek. Zrzuciłem cienką bluzę, luźne krótkie spodnie, zjadłem banana i ruszyłem singlem po wale. W porównaniu do poprzednich razy jak tu byłem odcinek ten jest dużo bardziej zarośnięty przez zielsko. Miejscami trawa była dobrze powyżej kolan, mimo to nie przeszkadzała, bo ślad był nietknięty przez roślinność. W Wólce Dworskiej zjechałem z walu, bo stawał się coraz bardziej nieprzejezdny. Asfaltem pognałem do Góry Kalwarii i potem wzdłuż szlaku do Czerska.

Za Czerskiem kontynuowałem jazdę wzdłuż zielonego szlaku do Królewskiego Lasu. W tej miejscowości znów dotarłem do Wisły, ale tutaj także wał zarośnięty. Na szczęście u podnóża jest doubletrack, więc wychodzi na to samo co podróż szczytem wału. Potem cały czas szlakiem, aż do miejscowości Przylot. Od tego miejsca zdecydowałem jechać szosą do Magnuszewa. Jest alternatywna trasa niebieskim szlakiem, ale w tamtym roku był on w ogóle nie przejezdny co skończyło się jechaniem przez okoliczne wsie obok wału.
Od Magnuszewa do Studzianek jest cały czas ten sam niebieski szlak tyle, że niezgodny z mapą i przez płoty po drodze, więc także odpuściłem. Od Studzianek można by jechać czerwonym, ale urywa się gdzieś na polu. Dojechałem do Brzózy i chciałem sprawdzić odcinek królewskiego gościńca do Przejazdu, ale tutaj także musiałem jechać na czuja. Na dodatek pojawił się głęboki piach na drodze przez las. Takie jechanie z ciągłym rozglądaniem się na boki, zdezorientowanie, piach i zapach lasu iglastego w temperaturze powyżej 30 stopni powoduje w mnie niemal natychmiastowy gól głowy. Do leśniczówki w Marianowie dotarłem na słaniających się nogach. Na liczniku miałem 115 kilometrów, gdy dopadł mnie ten mega kryzys. Wiedziałem już, że nie dam rady jechać szlakiem przez las do Lesiowa. Musiałem znaleźć jakieś chłodne miejsce i odpocząć. Zacieniony rów okazał się godnym miejscem i przez pół godziny niemal się w nim zdrzemnąłem. Rozważałem już nawet plan ewakuacji na pociąg w Bartodziejach czy Lesiowie, ale po ostatnim bananie i suszonych morelach siły zaczęły jakby wracać. Wsiadłem na rower i jechało mi się całkiem dobrze. Akurat wiatr był sprzyjający, więc trasę do Radomia pokonałem już bez odcięcia mocy.
Z przejazdu jestem średnio zadowolony. Znów nie udało mi się dociągnąć do Radomia przez puszczę. Cóż, trzeba będzie spróbować kolejny raz.

Mapka:

 

Po mieście

Czwartek, 19 maja 2011Przejechane 58.75km w terenie 6.00km

Czas 02:53h średnia 20.38km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po powrocie z pracy wyskoczyłem na rower, aby przypomnieć sobie drogę do Konstancina. Było tak samo jak w poprzednim roku, nic się zmieniło, jedynie przed Kabatami został położony asfalt na kostce wzdłuż ulicy KEN. Z racji, że niemal cały czas jechałem ścieżką prędkość była dostosowana do warunków ruchu miejskiego. Większa mogła skończyć się krzywdą dla mnie lub dla kogoś. A ruch o 19 na warszawskich ścieżkach naprawdę spory. Dużo rowerzystów, ale tak na moje oko połowa nie potrafi jeździć po tym ścieżkach. Jadąc czułem się dużo bardziej niepewnie niż podczas maratonu siedząc komuś na kole. Chociaż jechałem bardzo ostrożnie to nie raz musiałem ostro hamować.
I tak pierwszy wkurzający typ rowerzystów na ścieżkach to ściganci. Rozumiem, że ktoś trenuje, ale chyba ścieżka to nie jest dobre miejsce do treningu. Wydaje mi się, że lepiej wybrać się do np. lasu i tam poszaleć. Wiem, że o las w stolicy ciężko, ale wyprzedzanie, co by nie stracić tempa, w ostatniej chwili nie jest bezpieczne. Ściganci istnieją, ponieważ po ścieżkach jeździ drugi typ wkurzający, czyli spacerowicze. Zazwyczaj ten typ jedzie środkiem, wolno, z niestabilnym torem jazdy. Do tej kategorii zaliczam także dzieciaki. W sumie najmniej denerwujący gatunek, bo niektórzy uczą się jeździć, każdy też jeździ swoim tempem, więc rozumiem. Trzeci najgorszy typ to dyskutanci. Ja wiem, że fajnie jechać i rozmawiać z osobą obok, ale jak na razie ścieżki rowerowe nie są szerokości autostrady, tylko miejsca jest tyle aby bezpiecznie się minąć. A dyskutant ma dodatkowo tendencję do nie patrzenia przed siebie. Jedzie się z naprzeciwka, jest się coraz bliżej i nie wiadomo:
- widział, ale myśli że jestem jeszcze daleko,
- nie widział i w ostatniej chwili będzie uciekał, ale nie wiadomo w którą stronę,
- nie widział i dopiero połapie się o co chodzi jak w niego wjedziesz.
Nie wiadomo jak z takimi się obchodzić: hamować, uciekać w trawnik czy jechać na czołówkę. Osobna kategoria to jeźdźcy bez żadnego oświetlenia po zmroku. Może ja już stary i ślepy jestem, ale zazdroszczę ludziom tego noktowizora w oczach.
No i jeszcze miałem sytuację, że mogę mówić o szczęściu. Jechałem przyblokowany trochę przez rolkarza gdy nagle między nim a mną postanowić przelecieć przez ścieżkę mały brzdąc. Wyrwał się jakoś matce i wprost mi pod koło. Wolno jechałem, ale rower postawiło mi dęba.

 

Mazovia Legionowo + dojazdy

Niedziela, 15 maja 2011Przejechane 77.52km w terenie 40.00km

Czas 03:23h średnia 22.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17,57 km
Maraton: 46,57 km
Powrót: 13,38 km

Wstałem rano, na spokojnie zrobiłem co miałem zrobić, spakowałem plecak i wygramoliłem się na zewnątrz co by dojechać do Dworca Gdańskiego na SKM'ę. Na razie pogoda była w porządku. Nie padało w nocy, ale prognoza była bezlitosna - będzie padać już po godzinie 10. Wsiadam na rower i jadę. Obity tyłek w piątek nadal boli, ale nie przeszkadza to w pedałowaniu. Niestety rower nie naprawił się przez noc i łańcuch radośnie skacze po koronkach korby przy mocniejszym depnięciu. Nic na to nie mogłem już dzisiaj poradzić, więc będę się musiał z tym męczyć. Jedyna rada to rozpędzać się do dużej kadencji i dopiero wtedy wrzucać twardsze przełożenie.
Rano w Warszawie ruch był mały, więc przejazd przez miasto nie sprawiał kłopotów. Czekając jeszcze na dworcu dopompowuje trochę tył, zjadam banana i wsiadam w końcu do SKM'ki. Po drodze do Legionowa zaczyna powoli kropić, a w pociągu można posłuchać kto i gdzie w jakim błocie jeździł na maratonie.
Na pierwszej stacji w Legionowie wszyscy wysiadają i jadą do miasteczka mazovii. Trasę mniej więcej znałem z mapy, ale podążyłem za stadem wprost na start maratonu. W biurze zabrałem kupon na posiłek, zdjąłem wierzchnią warstwę ubrania, zjadam kolejnego banana i próbuję trochę pojeździć w ramach rozgrzewki. Nie mam jakoś wielkiej ochoty na jeżdżenie po tym mokrym asfalcie, więc po paru kilometrach poszedłem ustawić się w sektorze tym bardziej, że zaczęło konkretniej padać. Stanąłem gdzieś w środku czwartego sektora i czekam na start. Postanowiłem na początku nie szaleć po asfalcie, bo mokro i łatwo o upadek tym bardziej, że nie jadę sam. Plan mam, żeby atakować dopiero po zjeździe w teren. Dodatkowo jest informacja, że zamiast 58 kilometrów na mega jest 48 i przez chwilę zastanawiałem się czy nie jechać giga, która miało mieć tylko 72 kilometry. Jednak deszcz i fakt, że mam problem ze sprzętem jeszcze przed startem utwierdza mnie w przekonaniu, że 48 km na dziś wystarczy.
Trzy, dwa , jeden i zabawa się rozpoczęła. Tak zakładałem puszczam zawodników przed siebie, ale i tak nie mogłem ich gonić, bo łańcuch puszcza strasznie. Normalnie masakra, nic nie można depnąć. Przez to znalazłem się chyba na końcu sektora przez zjazdem do lasu. Dopiero tutaj mogłem zacząć się ścigać. Tempo jest szybkie, jedzie się mocno, ale nie jest to jakoś męczące. Po drodze do łach piachu odrabiam kilka pozycji. Na pierwszych piaszczystych podjaździkach jakimś zbiegiem okoliczności znalazłem się po właściwej stronie i twardym bokiem można wyminąć kilkunastu zawodników. Po raz kolejny ujawnia się skaczący łańcuch i muszę przed każdym podjazdem redukować na młynek, bo tylko z niego da się podjechać bez zrywania łańcucha z koronek. Jest to o tyle wkurzające, że nie ma takiej potrzeby. Mimo starań nie zawsze zredukuję w porę i co najmniej kilka razy łańcuch puszcza przy pokonywaniu górki. Nie pozostaje mi wtedy nic innego niż pchanie roweru z buta. Na takimi górkami zawodnik przede mną zawsze mi odskoczy, bo ja w tym czasie muszę ustawiać środkową lub największą tarczę z przodu. Za zakrętami, których było sporo, jest to samo; muszę delikatnie rozkręcić.

Na tym zdjęciu na drugim planie.

Mimo takich technicznych problemów jedzie mi się świetnie. Bufety odpuszczam, tylko na trzecim łapię żel. Ubrałem się idealnie, nie kurzy się, nie ma błota, rześkie powietrze, warunki są akurat. Trasa w dużej większości prowadzi singlami przez las, na których co prawda ciężko wyprzedzać, ale dają one dużo frajdy. Jak robi się szerzej od razu są rwania pociągów, tasowania, ucieczki, wszystko co najciekawsze. Przez maratonem zastawiłem się na raczej słabą podwarszawską trasę, ale ta w Legionowie mnie zaskoczyła. Oprócz piaszczystych podjazdów, które były też atrakcją, single przez las były na prawdę niczego sobie. Natomiast końcówka przez krzaki z wijącą się w lewo prawo ścieżką w dół była majstersztykiem. Na każdym zakręcie bandy pozwalające niemal kłaść się do ziemi. I ten widok zawodnika przez sobą, który to właśnie robi - po protu miodzio. Potem jeszcze był kawałem przez górkę i prosta do mety. Chociaż miałem moc na finish sprzęt to skutecznie storpedował. Objechali mnie wszyscy co mogli i na metę wpadam ostatni.
Parę chwil powłóczyłem się po miasteczku, które było bardzo dobrze zorganizowane. Po opłukaniu roweru na myjce poszedłem po posiłek. Chociaż lubię makaron to ten na mazovii był ledwo zjadliwy. W innym przypadku narzekałbym także na mała porcję, ale w takim przypadku małe miseczki są jak najbardziej uzasadnione. I tak głównym posiłkiem staje się ciasto i pomarańcze zaraz przy mecie.
Pada coraz mocniej i nie pozostaje nic innego jak założyć ciuchy z plecaka i zbierać się na dworzec. Błądząc trochę po Legionowie zaczyna regularnie lać z nieba, ale udaje mi się odnaleźć SKM'ę. Przynajmniej nie kapie już na głowę, ale robi mi się coraz zimniej. W Warszawie nie pada na szczęście, więc szybki powrót do mieszkania pod ciepły prysznic.

Wynik:
M2: 52/114
Open: 189/493

 

Dojazdy

Sobota, 14 maja 2011Przejechane 10.87km w terenie 0.00km

Czas 00:35h średnia 18.63km/h

Temperatura 21.0°C

 

Standardowe przygotowanie roweru przed maratonem: mycie, smarowanie i wymiana kasety oraz łańcucha. Niestety tym razem chyba to nie przejdzie, bo już podczas jechania na dworzec w Radomiu, nie mogłem mocno przycisną, bo łańcuch strasznie puszczał na zębatkach korby. Niedobrze.

 

Pętla

Piątek, 13 maja 2011Przejechane 28.82km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 23.37km/h

Temperatura 14.0°C

 

Myślałem, że uda mi się w końcu w piątek pojeździć jeszcze przy słońcu, ale wcześniejszy powrót szlak trafił. W taki sposób znów wybrałem się pojeździć po nocy. Zastanawiałem się czy nie skrócić trasy, ale pojechałem na standardową pętlę. I był to błąd, albo raczej piątek trzynastego. Mianowicie jadę już za Klwatką Szlachecką gdy na jezdni w świetle lampki widzę czarną plamę na jezdni. Zacząłem myśleć, że pewnie mokry asfalt po deszczu, ale zanim ta myśl przeleciała mi do końca przez głowę to już rower dziwnie zaczął jechać lekko bokiem. Próbowałem skontrować, ale natychmiast całym rozpędem walnąłem o asfalt. Zły na siebie, że znów na mokrym się wyłożyłem, szybko podnoszę się i czuję znajomy zapach. Okazało się, że cała jedna strona jezdni wręcz pokrywa kałuża ropy czy jakiegoś oleju i to na długości 100-150 metrów. Kawałek dalej to samo. Gorzej ślisko niż na lodzie. Jak wracałem to policja po śladach na drodze tropiła tego dowcipnisia, a straż usuwała to świństwo z drogi.
Moje straty to okrutnie obity tyłek, starty łokieć i cała lewa strona umazana w tym czymś. Spodnie chyba będą do wyrzucenia, bo pomimo kilkukrotnego prania w proszku, mydle, płynie do naczyń nadal cuchną.

 

Na mysie górki

Niedziela, 8 maja 2011Przejechane 55.06km w terenie 31.50km

Czas 02:32h średnia 21.73km/h

Temperatura 18.0°C

 

Po wczorajszej wywrotce lewa łapa trochę mnie bolała, ale karuzela musi się kręcić, tym bardziej, że za tydzień Legionowo. Pojechałem w stronę puszczy, co by więcej kilometrów po wybojach przemielić. Na dojeździe przez Starą Wolę Gołębiowską spróbowałem przycisnąć za autobusem, ale omal nie skończyło się to lotem przez kierownicę. Niestety powoli stary napęd przestaje nadawać się do użytku, łańcuch przepuszcza przy stawaniu na pedałach, co jest niebezpieczne. Jego przebieg szacuje na około 12000 km, więc jest to w miarę przyzwoity wynik.
W samej puszczy było miejscami błoto po nocnych opadach deszczu. Mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie. Na mysich górkach kręciło się kilkunastu pieszych przez co nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł. Po dojechaniu do torów zatrzymałem się na zszamanie banana i powrót do domu mniej więcej tą samą trasą, ale już nie przez Wielką Górę, bo czas mnie gonił.

 

Trochę dalsza okolica

Sobota, 7 maja 2011Przejechane 55.78km w terenie 13.00km

Czas 02:20h średnia 23.91km/h

Temperatura 11.0°C

 

Po małym piątkowym pijaństwie nie chciało mi się do południa robić cokolwiek, nawet wyjść na rower. Prognoza na popołudnie była jednoznaczna, miało padać, ale także to nie było w stanie wyciągnęło mnie na zewnątrz. Dopiero po 16 chęć wróciła, chociaż warunki były już gorsze. Wychodząc zaczęło powoli kapać, ale po paru chwilach przestało.
Nie mając większego pomysłu dokąd się wybrać pojechałem nad Radomkę po polnych ścieżkach. Po drodze był głównie piach i trawa, na dodatek pod wiatr, ale o dziwo nie zmęczyło mnie to bardzo. Pod przeprawieniu się kładką za Radomkę wjechałem na asfalt i szosą pognałem w kierunku Sukowa by dalej dojechać do Przytyka. Po drodze zaczęło już regularnie padać.
W Przytyku zarzuciłem plan jechania do Domaniowa i wróciłem się do Radomia. W lesie na mokrej nawierzchni przez własną głupotę sprawdziłem po raz pierwszy w tym roku twardość asfaltu. Uczucie zawsze mam to samo: kurdę, jakie to twarde, całkiem inaczej niż gleba w piach. Efekt mojego bratania się z matką ziemią to siniak na lewej dłoni i ramieniu plus zdarte kolano. Oczywiście spodnie na kolanie rozdarte.
Z ujmą na honorze zebrałem się z jezdni i jadę do Zakrzewa, dalej do Gustawowa by wrócić do Radomia.

 

Po mieście

Poniedziałek, 2 maja 2011Przejechane 20.54km w terenie 0.00km

Czas 01:03h średnia 19.56km/h

Temperatura 7.0°C

 

Wieczorny wypad na rower po powrocie z pracy, po kolacji. Zimno się zrobiło, w pracy zmarzłem okrutnie, bo wyłączone było ogrzewanie i przez to nie miałem ochoty na większe jeżdżenie. Nie przy tej temperaturze. Na ciepłe getry założyłem zwykłe krótkie spodnie i pokręciłem parę kółek na Borkach. Potem jeszcze wzdłuż szosy do ronda warszawskiego i powrót do domu. Na dzisiaj wystarczy.