Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2010

Dystans całkowity:768.20 km (w terenie 230.00 km; 29.94%)
Czas w ruchu:34:02
Średnia prędkość:22.57 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:59.09 km i 2h 37m
Więcej statystyk

Sobotnie włóczenie się

Sobota, 31 lipca 2010Przejechane 81.83km w terenie 10.00km

Czas 03:11h średnia 25.71km/h

Temperatura 24.0°C

 

Prawie standardowa trasa przez Orońsko, Mniszek do Domaniowa i powrót przez Przytyk. Jednak tym razem nie wracałem do Zakrzewa. Pojechałem do Sukowa by wrócić kładką nad Radomką. Miał to być wypad pod tytułem 'Nie ubrudzić się', ale droga do Sukowa była kompletnie rozkopana. Po deszczu zalegało takie rzadkie błotko rozjeżdżone przez samochody. Także przejazd przez łąki nad rzeką nie był łatwy. Przy pierwszej kładce zawróciłem, ponieważ do kładki trzeba było przebijać się przez kałuże, a chciałem wrócić z suchymi butami. Dojazd do drugiej kładki był wolny od przeszkód, ale za kładką znów zalane. Nie chciało mi się już wracać i około 1,5 km przejechałem się w wodzie 10-20cm. No cóż, buty znów mokre.

 

Mazovia Skarżysko + dojazd + powrót

Niedziela, 25 lipca 2010Przejechane 90.60km w terenie 50.00km

Czas 04:20h średnia 20.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 19,80 km
Wyścig: 61.98 km
Powrót na stację: 8,82 km

Maraton w Skarżysku-Kamiennej był prawdopodobnie główną moją imprezą tego sezonu. Na edycję mazovii do Krakowa raczej się nie wybiorę, więc na tym zakończę klasyfikację 'górską'. Początkowo docelowym maratonem w tym roku miała być ŚLR w Suchedniowie, ale wczesne wersja tego wyścigu miała składać się z części szosowej i mtb. Nie mam szosówki a na dodatek była kolizja terminów z Szydłowcem, w którym także chciałem wziąć udział. Później zostało w Suchedniowie tylko mtb w sobotę, więc już nie było pokrywających się terminów, ale chyba nie dał bym rady pojechać maratonu dzień po dniu. Kuszący świetną trasą maraton ŚLR wolałem odpuścić i w Szydłowcu zdobyć jakiś przyzwoity sektor na Skarżysko.
Na miejsce docieram pociągiem cały czas zastanawiając się czy będzie padać. Już od piątku bacznie obserwowałem prognozy pogody i początkowo nie były one korzystne. Dopiero sobotnie zapowiadały, że będzie padać w niedzielę popołudniu, czyli już po maratonie. Po zjawieniu się na stadionie okazało się, że byłem jednym z niewielu, który ubrał się na długo. Dla mnie dzisiaj tak było komfortowo, nie zmarzłem, nie zgrzałem się na podjazdach. Ogólnie to atmosfera na starcie była jakaś smętna co pewnie wynikało z rozproszenia miasteczka rowerowego po niemałym stadionie.
Po załatwieniu formalności w biurze zabrałem się za rozgrzewkę. Kilka kółek wokół stadionu i rozpoznanie początku trasy. Od razu zaskoczył mnie krótki brukowany podjazd i ścieżka w lesie. Sam podjazd fajny, jak ma się w nogach to można uciec, ale potem wąska ścieżka w lesie mogła to zneutralizować. W takiej sytuacji wolałem ustawić się z przodu sektora. Zająłem miejsce w mniej więcej 3 linii i czekałem na start.
Po starcie wszyscy wycięli do przodu, ale nie był to taki start jak z 10 sektora. Było spokojnie, nikt nie odskoczył od razu. Na bruku jakoś tempo siadło. Już w połowie byłem w czubie sektora i nie wyrywałem do przodu, zastanawiając się czemu wszyscy tak zwolnili. W końcu widać było, że niejeden zawodnik miał kilka sezonów w maratonach za sobą, więc może jest jakiś chytry plan na takie początki. Wolałem zostać z sektorem i obserwować co będzie się działo.
A działo się niewiele. Gęsiego wszyscy dojechali do asfaltu. Tutaj przestałem się zastanawiać i rozpocząłem pogoń za zawodnikami z przodu. Szło odporniej niż jak przy starcie z 10 sektora, ale dawało radę. Co prawda inni także mnie wyprzedali. Na pierwszym poważniejszym podjeździe pod Kamienną Górę zaczęła formować się grupa zawodników, których wcześniej czy później widywałem na trasie. Sam podjazd szedł mi całkiem sprawnie.
Po zjeździe z szutrówki zaczął się pierwszy odcinek przełajowy z tzn. 'wiecznymi' kałużami. Dawało się to odjechać bokiem, ale często chcąc lub nie chcąc trzeba było zsiadać z roweru. Jak ktoś wyprzedzał to na pieszo. Za tym fragmentem był także pierwszy kręty zjazd. Normalnie to nie jechałbym tam z taką prędkością. Rower trochę jakby się ślizgał, ale uczucie fajne.
Dojechałem do asfaltu w miejscowości Jastrzębia i tutaj zlokalizowany był pierwszy bufet. Zabrałem powerade'a i batona, który był niemiłosierni słodki. Za słodki. Po jednym kęsie wywaliłem go. W tym czasie jak zajmowałem się degustacją grupa przede mną odskoczyła na duża odległość. Musiałem się nieźle napracować, żeby dojść do nich. Udało mi się do dopiero w lasku. Za nim był odcinek na skraju lasu. Tempo prawie wycieczkowe. Główna trudność to koleiny i góra dwa metry widoczności nawierzchni przed sobą. Co jakiś czas ktoś zsuwa się ze środka do koleiny i ładuje w krzakach. Mi także się to raz zdarzyło. Wyjazd na szutrówkę i kawałek dalej pierwszy piach. Nieduży i mokry, więc było twardo. Na podjeździe pod Kopalnianą Górę nie szarżowałem, starałem się odpocząć, poza tym tempo ogólne było dobre dla mnie w tym momencie. Przejazd przez asfaltówkę i kolejny zjazd. Tym razem cały czas prosto po szutrówce. W pewnym momencie wszyscy hamują, ponieważ jedna z zawodniczek zaliczyła dzwona. Z miny nie wyglądała, że jest ok. Poza tym nie mogła stanąć na prawej nodze. Chyba już ktoś ją z teamu ściągał z drogi, więc nie zatrzymywałem się na dłużej. Zanim znów się rozpędziłem ktoś z przodu zsiadał z roweru. Na drodze wyrwa. Było miejsce to przejechałem po tych kamieniach na dnie, bo tutaj nie było potrzeby zsiadać. Po tej przeszkodzie z przodu zrobiło się pusto. Tylko daleko widać było jakiegoś zawodnika. Goniłem go do końca tej prostej.
Po zakręcie w lewo zaczął się najlepszy fragment trasy. Szczerze to działo się tutaj tyle, że nie wiele z tego pamiętam. Krótkie, konkretne podjazdy, wycofująca się zawodniczka, trzy górki. Pierwsza totalnie z zaskoczenia. Dobrze, że miałem prędkość, więc poszła cała. Druga także gładko, ale trzeciej nie dałem rady. Parę metrów brakło. Może jakbym zmienił przełożenia na miększe w trakcie podjeżdżania, a tak zablokowało korby i koniec jechania. Do wypłaszczenia trzeba było z buta. Potem najlepszy zjazd. Jak go zobaczyłem zza zakrętu to dążyłem tylko pomyśleć 'WOW!'. Tyłek za siodło i strzałka. Zjazd zebrał ładne żniwo kapci. Na końcu kilka osób wymieniało dętki.

Autor: Zbyszek Kowalski

Potem chyba był podjazd z piaszczystym w kilku miejscach korytem strumienia. Kilka razy trzeba było dawać z buta. Następnie zjazd asfalto-szutrówką i podjazd. Tutaj dochodzę grupkę, która dawała niezłe tempo. Żeby się z nią utrzymać musiałem dobrze cisnąć. Na rozjeździe Giga/Mega jeden zawodnik skręca na pętlę Giga, reszta w tym i ja prosto na Mega do mety. Z wspomniną wcześniej grupką naprawdę dobrze się powiozłem. Do ostatniego podjazdu po kostce tempo było akurat. Natomiast ten ostatni podjazd wyssał ze mnie resztki sił. Pociąg nie uciekł, ale ja wszedłem w stan ograniczonej świadomości. W tym lasku za podjazdem w pewnym momencie przyhamowałem przodem, był jakiś dołek i zaliczyłem klasyczne OTB w piach. Na szczęście prędkość była mała to nie doznałem szkód, ale mimo że szybko się zebrałem reszta odjechała i nie mogłem ich już dogonić. Na wjeździe na wiadukt odpuściłem i już nie walczyłem. Na asfalcie do stadionu kilka osób mnie wyprzedza. Mi się już bateryjka skończyła i wolałem resztki zachować, aby bronić się na finiszu. Jednak na metę wpadłem sam.

Autor: Marcin Górajec

Podjechałem do bufetu i jakoś tak mało ludzi było, czyli powinien być w porządku wynik. Zjadam trochę ciasta i pomarańczy. Przy okazji zagadał do mnie zawodnik 154 także z 5 sektora, który jak się okazało cały czas gdzieś tam z tyłu za mną jechał. Dopiero na wiadukcie wyprzedził mnie.
Poszedłem trochę rower opłukać i siebie doprowadzić do porządku. Posiłek musiałem odpuścić, bo śpieszyłem się już na pociąg do Radomia. Spróbowałem jednej kanapki z pasztetem i ogórkiem, ale według mnie końcowy posiłek to żenada w porównaniu do tego co widziałem tydzień wcześniej na legii. Za to trasa jak na mazowieckie maratony rewelacja. Marzy mi się jeszcze maraton w Starachowicach, bo Suchedniów już od dawna zaklepany przez ŚLR.

Wynik:
M2: 44/94
Open: 134/400

 

Do sklepu

Sobota, 24 lipca 2010Przejechane 10.68km w terenie 0.00km

Czas 00:32h średnia 20.02km/h

Temperatura 25.0°C

 

Podjechałem do Rodex'a po tytanową śrubkę do zacisku siodła, bo przez własną głupotę wyrobiłem gniazdo na imbusa przez co nie dało rady odpowiednio zacisnąć sztycy. Niestety nie mieli takich. Znalazłem inną ze stali hartowanej, ale ta pewnie będzie rdzewieć no i ze dwa razy cięższa. Poza tym sprawdziłem kasetę i jednak okazało się, że odkręciła się co skutkowało niepokojącym stukaniem szczególnie na wybojach.

 

Pętla

Piątek, 23 lipca 2010Przejechane 28.63km w terenie 0.00km

Czas 01:00h średnia 28.63km/h

Temperatura 26.0°C

 

Standard dzisiaj zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na początku wiało niemiłosiernie, potem się uspokoiło. Po drodze przeszkadzała słabo dokręcona sztyca przez co miałem zdecydowanie za nisko siodło. Z innych doświadczeń sprzętowych - dziwne odgłosy wydobywają się z okolic tylnej piasty. Już w Klwowie to zauważyłem. Jest luz na kasecie. Albo kaseta się odkręciła, w co trudno mi uwierzyć, albo zrobił się luz na bębenku, a to już niestety gorzej.
Samopoczucie: dobre.

 

Legia Maraton Klwów + dojazd + powrót

Niedziela, 18 lipca 2010Przejechane 136.99km w terenie 50.00km

Czas 05:50h średnia 23.48km/h

Temperatura 32.0°C

 

Dojazd z Radomia + rozgrzewka: 47,41 km
Wyścig: 51.61 km
Powrót do Radomia: 37,97 km

O maratonie w Klwowie dowiedziałem się jakieś dwa miesiące temu. Początkowo nie planowałem się na niego wybierać, ale plotki w sieci głosiły o dobrej organizacji w porównaniu od mazovii. W Szydłowcu trasa była naprawdę ok, ale tym co było po przekroczeniu mety trochę się rozczarowałem. Wiadomo, na maraton nie jedzie się po to, aby najeść się ciasta i makaronu, ale 70 złotych , które zapłaciłem w dniu start to dużo za przejazd oznakowaną trasa i pomiar czasu.
Do Klwowa z Radomia dojechałem rower. W niedzielny poranek ruch na trasie był niewielki, pobocze w miarę równe, więc mogłem bezstresowo jechać. Niestety całą drogę było pod wiatr co potem niestety przełożyło się na wynik. W kluczowych momentach brakowało trochę prądu. Przyjąłem wersję, że to przez dojazd, a nie przez braki w przygotowaniu i tego będę się trzymał :P Ale o tym później.
W biurze zawodów zapisy odbywały się bardzo sprawnie. Obawiałem się kolejek, ponieważ każdy uczestnik musi się zgłosić przed startem. Nie ważne czy startuje regularnie czy dopiero pierwszy raz. Co prawda nie było dużo startujących, więc może dlatego zapisy przebiegały bez czekania. W każdym razie obsługa w biurze w pełni profesjonalna. Dostałem nawet rachunek na startowe. Za 60 złotych w dniu startu dostałem jeszcze całkiem porządne skarpety. Każdy dostawał rozmiar jaki potrzebował, a nie że takie mamy. Mogę jedynie przyczepić się do chipa. Ta kartka papieru z drucikiem przyklejonym taśmą wyglądała tandetnie. Na dodatek mój raz pikał, raz nie. Nie było za to problemów brakiem zipów i agrafek, żeby przyczepić numer na kierownicę i na plecy.
Po ustawieniu się na starcie potwierdziły się opinie, które znalazłem na sieci, że w legii startują raczej konkretni ludzi, którzy nie kupili rower miesiąc temu. Widać było, że ogólny poziom sportowy jest wyższy niż podczas mazovii. Także później podczas wyścigu uczestnicy trzymali odpowiedni poziom kultury. Nie było kurwienia na innych z czym podczas moich dwóch epizodów na wspomnianej już wcześniej mazovii nie raz się spotkałem.
Po wystartowaniu z niemal samego końca przekonałem się, że dzisiaj nie będzie łatwo. Początkowo bruk, a potem głęboki piach to nawierzchnie, za którymi nie przepadam. Wszyscy jechali równo i wyprzedzania nie było wiele. Niestety na którejś z kolei piaskownicy zawodnik przede mną się prawie zatrzymał, ja przyhamowałem i zatrzymałem się na środku tej łachy piachu. Nie mogłem ruszyć, trzeba było wyprowadzić na twarde. Jakiś kawałek dalej przestrzeliłem zakręt. Trzeba było zawrócić, a to wybija z rytmu i kolejni zawodnicy uciekają. Po 10km wiedziałem, że z tym tempem będzie dzisiaj dla mnie rzeźnia.

Autor: Anka Witkowska

Na pierwszej rundzie jeszcze się trzymałem swojej grupki i nawet w pewnym momencie udało mi się odskoczyć, ale piachy przed miejscowością Kolonia Ulów mnie spacyfikowały. Do bramki kontrolnej dojeżdżam już jako ostatni ze stratę kilkudziesięciu metrów od zawodnika przede mną. Na długiej prostej do bufetu powoli tracę go z zasięgu wzroku. Musiałem zwolnić, bo już się ugotowałem. Nie miałem sil na pogoń. Dobrze, że przed startem kupiłem żel, bo mnie przed dojechaniem do drugiego bufetu podratował. Na bufecie wziąłem banana i jakby siły wróciły. Niestety większość drugiej rundy po lesie jechałem sam. Zastanawiałem się czy jestem ostatni, ale pocieszała mnie myśl, że nie dostałem jeszcze dubla, więc nie jest tragicznie. Potem znów ten piach w lesie. Na nim doszło mnie dwóch zawodników i z nimi jechałem, aż do jakiegoś 5 kilometra przed metą. Zrobiło się szeroko i równo, więc warunki dla mnie stały się bardziej sprzyjające. Na prostej do bufetu pod wiatr próbuję się nawet im urwać, ale mocno trzymali się koła.
Ostatnie 5 kilometrów to było odliczanie do mety. Nawet nie próbowałem gonić. Z tyłu miałem pusto i chciałem już tylko nie dać się wyprzedzić. Udało się to, ale bez entuzjazmu wjechałem na metę. Wiem, że gdyby nie zmagania z wiatrem podczas dojazdu mogłoby być lepiej.
Bufet i obsługa na mecie nie rozczarowała: arbuz, pomarańcze, napój dla mnie dziwny w smaku. Posiłek w uczciwej porcji makaron lub ryż do wyboru, sos z mięsem. Dekoracje i tombola prowadzona przez Tomasza Jarońskiego nie zanudzała uczestników. Generalnie fajna, kameralna atmosfera jak na tego typu imprezę.
Po 16, gdy skończyły się atrakcje przewidziane przez organizatorów, zacząłem wracać do Radomia tą samą trasą co rano. Tym razem już z wiatrem w plecy.

Wynik:
M2: 12/16
Open: 36/70

 

Serwis

Sobota, 17 lipca 2010Przejechane 2.52km w terenie 0.00km

Czas 00:09h średnia 16.80km/h

Temperatura 35.0°C

 

Za gorąco, żeby gdziekolwiek się ruszyć. W zacienionym warsztacie zabrałem się za przegląd kilku części:
- serwis prawego pedała,
- wymiana haka przerzutki,
- serwis tylnej przerzutki (dolne kółeczko jest na wykończeniu),
- przegląd linek i pancerzy (mogą jeszcze być).
Do amortyzatora już dawno powinienem zajrzeć, ale jakoś mam lenia, a poza tym działa ok. Może w sierpniu będę miał trochę czasu to się nim zajmę.

 

Piątkowa pętla

Piątek, 16 lipca 2010Przejechane 28.30km w terenie 0.00km

Czas 00:57h średnia 29.79km/h

Temperatura 28.0°C

 

Standardowy wypad po pracy w piątek. Pomimo już późnej pory nadal było duszno. Cały tydzień starałem się wysypiać i dobrze jeść to i efekt był dzisiaj w postaci dobrze podającej nogi. Było bezwietrznie, więc pomiar w miarę wiarygodny.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

Do Iłży

Niedziela, 11 lipca 2010Przejechane 85.63km w terenie 11.00km

Czas 03:27h średnia 24.82km/h

Temperatura 33.0°C

 

Gorąco, że nie chciało mi się w południe wychodzić nawet z domu. Dopiero po 16 wybrałem się na rower. Chciałem wrócić przed 20, żeby zdążyć na finał MŚ, więc miałem około 4 godzin na jazdę. W sam raz na wypad do Iłży. Chociaż trasa jest łatwa prawie wyłącznie po równym to warunki dawały się we znaki. Miejscami od rozgrzanego asfaltu było 37 stopni.

W Iłży wjechałem na wzgórze zamkowe pod samą basztę, potem zjazd wąwozem obok i podjazd nim znów na wzgórze. Nie zatrzymując się zjechałem ze wzgórza i wróciłem tą samą drogą do Radomia.
Około 19.05 temperatura spadła poniżej 30 stopni. Podczas trzech i pół godziny wypiłem prawie trzy litry.

 

Zachodnie okolice Skarżyska

Sobota, 10 lipca 2010Przejechane 83.16km w terenie 45.00km

Czas 04:45h średnia 17.51km/h

Temperatura 31.0°C

 

Zgodnie z planem wyjechałem rano pociągiem do Skarżyska na zapoznanie się z okolicami gdzie będzie odbywał się maraton w Skarżysku. Kompletnie nie znałem tamtych okolic, więc nastawiłem się na eksploracje w terenie z mapą. Z tego co widniało na mapie można było spodziewać się szerokich szutrówek plus pewnie wąskie ścieżki na szlakach pieszych.
Z dworca w Skarżysku bez problemów dojechałem nad Zalew Rejów. Z tego miejsca zawsze rozpoczynam wypady w kierunku zachodnim na Wykus i północne krańce Gór Świętokrzyskich. Wybierałem wtedy początek trasy po zachodniej stronie zalewu, gdzie droga szybko przechodzi w teren. Podczas maratonu będzie to końcówka przed metą. Jest tam szeroko, trochę korzeni, dołów, trochę piachu. Natomiast początek po starcie jedzie się po wschodniej stronie zalewu. Droga wzdłuż torów jest brukowana z bloczków betonowych i z czasem przechodzi w szuter. Po minięciu stacji skręciłem prawo i tutaj czekało kilkadziesiąt metrów piachu. Już teraz są spore łachy. Kawałek dalej przejazd przez jakiś strumyk i przejazd po metalowym szerokim mostku. Dalej był szeroki szuter. Kompletnie zgładziłem w miejscu gdzie trasa przekracza krajową siódemkę. Prowadzone są tam teraz prace modernizujące trasę, więc cała okolica jest rozkopana. Pewnie będzie przejeżdżać się wzdłuż Kamiennej pod wiaduktem, ale tam teraz bazę zrobili sobie drogowcy. Ja przejechałem przez przejście w Rejowie i niebieskim rowerowym szlakiem wróciłem na trasę maratonu.
Tutaj rozpocznie się prawdziwa walka. Szeroka szutrówka wysypana ubitym tłuczniem, ale i miejscami luźnym wspina się na Kamienną Górę. Właściwie od tego momentu zazwyczaj albo jest z górki, albo podjazd. Miejscami zaskakiwała nawierzchnia. Prawie niezniszczony asfalt lepszy niż na niektórych drogach, tak więc na prostych zjazdach będą duże prędkości. Potem znów szutrówka i luźny tłuczeń. Ciężkawo mi się po tym podjeżdżało. Na dodatek żar z nieba lał się niesamowity.
W pewnym momencie zjechałem na szlak zielony na Bramę Piekielną i Piekło Dalejowskie. Trzeba przyznać, że nazwy intrygujące. Początkowo nie było źle trochę patyków na ścieżce, ale potem trzeba było ciągnąć na sobą rower. Pnie zwalone w poprzek szlaku, trawa powyżej kolan, doły z wodą. W ogóle nie widać było szlaku, ścieżki, po prostu bagno. Na szczęście gęste oznakowanie szlaku nie pozwalało zgubić się w lesie. Na dodatek widać było świeży ślad kogoś kto także przedzierał się tędy z rowerem.

Niestety z czasem gubię szlak i jakąś ścieżką z gęstym błotem, w które zapadało się koło dotarłem szutrówki wysypanej tłuczniem. Pojechałem w kierunku miejscowości Jastrzębia. Droga przeszła znów w asfalt by w Jastrzębi wrócił szuter. Tutaj skręciłem w prawo i pojechałem kawałek przez las. Dojechałem do szutrówki. Cały czas trochę pod górkę, trochę z górki. Od krzyżówek robi się asfalt. Jakość nawierzchni taka, że można szosą śmigać. Przy kolejnych krzyżówka skręciłem w prawo by zaliczyć zjazd z Kopalnianej Góry znów szutrówką. Dojechałem do przecinki, ale trawa powyżej kolan zniechęciła mnie do przedzierania się. Wróciłem do asfaltu i pojechałem do czerwonego szlaku pieszego. Przy zjeździe z asfaltu trzeba było przenieść kawałek rower, ale potem można było śmiało jechać. W miejscowości Kopcie opuszczam czerwony i trasę maratonu. Śpieszyło mi się na pociąg i postanowiłem skrócić sobie drogę do skrzyżowania przy rezerwacie Świnia Góra. Potem tego żałowałem to połowę tego odcinka prowadziłem rower pod górę w piachu.
Powrót cały czas niebieskim rowerowym do miejscowości Rejów. Po drodze zrobiłem jeszcze postój na jedzenie.
Ogólnie tego dnia nieźle się ujechałem. Może to wina gorąca, może miałem zły dzień, a może trasa była wymagająca? Tak z wrażeń na gorąco jak wracałem pociągiem, to mogę napisać, że trasa według mapki ma na pewno ponad 60 kilometrów z czego około 30-40% to asfalt. Średnia prędkość powinna być zatem większa niż w Szydłowcu, chociaż nie ma tutaj płaskich odcinków.
Więcej zdjęć z objazdu trasy tutaj.

 

Piątkowe jeżdżenie

Piątek, 9 lipca 2010Przejechane 37.33km w terenie 0.00km

Czas 01:18h średnia 28.72km/h

Temperatura 26.0°C

 

Kolejna piątkowa pętla po powrocie z pracy. Trasa przez Taczów, Zakrzew, Golędzin, Cerekiew, Kozinki to nic specjalnego jednak lubię te wypady przy zachodzącym słońcu. Chociaż dzisiaj spokój zmąciły dziwne dźwięki z okolic przerzutki tylnej. Chyba skrzywiłem hak, albo wózek, albo jeszcze coś innego.
Samopoczucie: bardzo dobre.