MTBCross Suchedniów + dojazdy
Dojazd + rozgrzewka: 18.06 km
Wyścig: 50.20 km
Powrót: 15.21 km
MTBCrossMaraton w Suchedniowie to był jeden z głównym moich celów maratonowych w tym roku. Podczas ostatniego maratonu w Kozienicach nie poszło mi tak jak chciałem i chociaż minął już prawie miesiąc, miałem obawy jak będzie tym razem. Jeszcze na początku lipca powiedziałby bez zastanowienia, że będę jechał najdłuższy dystans, jednak jak ostatecznie organizatorzy podali 93 kilometry na Master to wymiękłem. Znam część tej okolicy głównie wzdłuż szlaków turystycznych, tereny piękne na rower, ale nie dałbym rady tyle przejechać tempem wyścigowym. Tym razem za wysokie progi na moje nogi. Podjąłem decyzję, że będę jechał dystans Fan. Na 50 kilometrach też będzie się gdzie ujechać.
Do Skarżyska standardowo dojechałem pociągiem. Odjeżdżając spod dworca w najzwyklejszy sposób wyglebiłem się jak długi przy wjeżdżaniu na krawężnik. Siara na całego. Dobrze, że w niedzielny poranek wielkiego ruchu nie było to i mało świadków. Strat na ciele nie było, szybko wsiadłem na rower i ulotniłem się sprzed dworca. W trakcie jazdy oglądam rower i z niedowierzaniem zauważyłem mocno skrzywiony wózek przerzutki. Skrajne przełożenia nie wchodziły, a na maratonie na pewno się przydadzą. Na szczęście z przerzutką wszystko było w porządku. To tylko skrzywiony hak. Miałem zapas w plecaku, więc luz.
Z pokoślawioną zmieniarką pojechałem przez Skarżysko w kierunku Suchedniowa. Chyba już w samym Suchedniowie zagadał o drogę na start Szymek.Z. Ja też jechałem z pamięci i tyle co zapamiętałem z mapy, więc nie pomogłem. Po dotarciu na stadion poszukałem biura a chwilę mi to zajęło. Po załatwieniu formalności zabrałem się do wymiany tego nieszczęsnego haka i zamontowania chipa. Chip trochę inny niż te z którymi miałem dotychczas styczność. Mianowicie jest on zakładany przez zawodników na nogę w okolicach kostki. Denerwowało by mnie takie coś na nodze, dlatego zamontowałem to na mazowiecki sposób na dolnej goleni amortyzatora. Potem kilka minut po asfalcie i ze dwa razy przejazd końcówki trasy w ramach rozgrzewki. Pogoda jak dla mnie super, czyli słonecznie i ciepło. Trasa zapowiadała się, że sporo będzie po odkrytym terenie, a to także mi pasowało. Ustawiłem się na samiutkim końcu i czekałem na start. Zbliżała się godzina start a kolejnych zawodników przybywało. Nie byłem już ostatni, nadal jednak był to ostatni sektor.
Start i poszli. Przynajmniej Ci z przodu. Z tyłu stanie i dopiero potem powolne ruszanie z hulajnogi. Pierwsze zakręty spokojne, gdyż start był za pilotem. Dla mnie rozwiązanie ok, bo zawsze te pierwsze zakręty są niebezpieczne i pokonywane z duszą na ramieniu. Droga się prostuje i zaczęło się ściganie. Bokiem po krawężniku starałem przebijać się do przodu. Skończył się asfalt i o razu na powitanie kałuża. Miałem tutaj trochę farta, bo znalazłem się po właściwej stronie, nikt mnie nie zablokował i suchą stopą środkiem przejechałem. Coś tam się ubrudziłem, ale po Szydłowcu takie błoto to nie jest błoto.
Dalej zaczął się kosmos i rewelka. Nie będę pisał dokładnie co i kiedy, bo nie pamiętam. Tyle się działo na trasie. Ciągłe zmiany podłoża, nachylenia, szybkości. Ktoś mógłby napisać, że trasa bez możliwości złapania rytmu, ale mi takie najbardziej pasują. Przyśpieszenie, hamowanie, zakręt. Tak lubię. Na początku zakrętów nie było, a prosta szutrówka pozwalała na prędkości powyżej 50 km/h. Przy takiej szybkości zaczął włączać mi się wewnętrzny hamulec tym bardziej, że co poniektórzy zawodnicy dziwne manewry odstawiali. Zamiast jechać jedną stroną przeskakiwali z jednej na drugą, chociaż nawierzchnia była taka sama. I weź takiego wyprzedź.
Zjazdy, podjazdy wszystko miodzio i czego dusza zapragnie było. Zjazdy zapamiętałem dwa. Pierwszy chyba w okolicy Góry Sieradowskiej. Najpierw widziałem się jak lecę przez kierownicę, gdy nie wyrobiłem na zakręcie i zahaczyłem o krzaki. Na ślepo udało mi się je przejechać i opanować rower wracając na ścieżkę. Kawałek potem była wypłukana rynna ze śliskimi bokami. Nie było innej możliwości jak jechać po wyrypiastym dnie, po kamieniach i gałęziach. Tu jak wszyscy w zasięgu wzroku asekurowałem się jedną nogą. Drugi zjazd godny zapamiętania to zjazd po łące z takimi jakby progami. Oj, musiałem się tutaj mocno skupić.
Na podjazdach, no cóż, najczęściej w użyciu była koronka 22T z przodu. Chwały mi to nie dodaje, ale tak było mi najwygodniej. Jechałem w takim tempie co wszyscy, a na końcu miałem siły gdy inni dopiero łapali oddech. Były także podjazdy na sztywno, gdzie udało mi się zaskoczyć kilku zawodników. Ale najbardziej w pamięć wrył mi się trawiasty podjazd. Zredukowałem chyba najbardziej jak się dało i kręciłem. Z przodu dwóch kolegów już pchało, ale mi udawało się ciągnąć w górę. Była chwila, że myślałem to już koniec jazdy, ale opanowałem sytuację. Choćby nie wiem co chciałem wjechać do końca i udało się. Kosztowało mnie to trochę, bo około 40 kilometra zaczęły mi sztywnieć nogi i pojawił się stan przedskurczowy. Na chwilę odpuściłem, żeby przeszło. A potem atak. Chyba przez ostatnie 5 kilometrów jakieś ukryte moce się ujawniły we mnie, bo szło mi wyśmienicie. Widziałem zawodnika z przodu, dochodziłem, wyprzedzałem. Po rozjeździe trasa skręcała w las i tutaj, w moim odczuciu, trochę słabe było oznakowanie. W kilku miejscach musiałem się prawie zatrzymać i rozejrzeć. Zorientowałem się jednak, że biało-czerwone krawaty to oznaczenie złej ścieżki i trzeba szukać oprócz niebieskich także żółtych taśm.
Ostatni kilometr i doszedłem grupkę trzy/czteroosobową. W daleka widać przejazd pod torami, potem z objazdu przed startem zapamiętałem, że jest już wąsko. Udało mi się wcisnąć za pierwszego, miejsca było od groma. Zakręt lewa, prawa i myślałem, że pierwszy zamknie zakręt po wewnętrznej przy wjeździe w wąski przesmyk, ale zostawił wolne miejsce zjeżdżając na zewnątrz i jeszcze oglądając się za siebie. Grzechem było by nie skorzystać. Skończyło się kalkulowanie i przycisnąłem ile sił. Obejrzałem się od tyłu. Był zapas kilkudziesięciu metrów. Ostatni zakręt przed wjazdem na stadion i GLEBA. ‘Kuźwa tak spartolić akcje i jeszcze zaraz mnie tu rozjadą’ - pomyślałem. Z daleka słyszałem krzyki, szybko i ignorując ból podnosząc się, widzę nie na licznika, ale ok jest leżał metr dalej, do kieszeni nie czas na zabawy. Wskakuję na rower zatrzaski złapały, na blat z przodu. Obejrzałem się z tyłu kilka metrów żółta koszulka, z przodu wąska bramka. Uff, pierwszy, ale zniosło mnie na końcu i zajechałem trochę drogę zawodnikowi z tyłu. Przepraszam. Kolega przyznał, że zajechałem mu, ale rozumie i jest ok. Okazało się, że zawodnik, którego wyprzedziłem na ostatnim odcinku złapał kapcia, kilkucentymetrowego gwoździa. Widać w przyrodzie musi być równowaga, bo dwie dzisiejsze skuchy zostały wynagrodzone.
Później standardowo myjka, makaron. Poszedłem oddać chipa i przy okazji sprawdzić wyniki. Pierwsze wyniki: 30 w Open na Fan. Teraz pewnie kilka pozycji w dół, ale i tak jest bardzo zadowolony z wyniku.
Wynik:
M2: 13/70
Open: 34/171
Mapka:
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0