Wpisy archiwalne w kategorii

Cały dzień

Dystans całkowity:6321.56 km (w terenie 2838.00 km; 44.89%)
Czas w ruchu:309:46
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:103.63 km i 5h 04m
Więcej statystyk

Dawno nie widziane okolice

Czwartek, 3 maja 2012Przejechane 131.11km w terenie 62.00km

Czas 06:01h średnia 21.79km/h

Temperatura 27.0°C

 

Z wypadem na Pilicę obnosiłem się już od dawna. Kiedyś wycieczka do Wyśmierzyc to był mój maksymalny zasięg. Trochę się zmieniło od tamtego czasu, ale sentyment został. Tym bardziej, że odkrywanie częściowo terenowej trasy to były moje pierwsze kroki w jeździe poza głównymi drogami. Bardzo pomocna w tym była mapa Okolice Radomia, którą studiowałem przed, w trakcie i po każdym takim wyjeździe. Chociaż obecnie są różne urządzenia nawigacyjne to papierowa mapa nadal jest niezastąpiona. Moja już nieaktualna i zniszczona także tym razem udowodniła swoją wartość.
Początek to oczywiście trasa do Wyśmierzyc. Ostatni raz jechałem nią ze dwa lata temu i niestety pod względem jazdy terenowej szlak się degraduje. Przybyło kolejnych fragmentów po asfalcie. Przyjemne szutrówki zamieniły się w przyjemne szosy. Dobrze, że jeszcze co ciekawsze fragmenty pozostały w niezmienionej formie. W każdym po dotarciu do Wyśmierzyc mijam szybko to najmniejsze miasto w Polsce i pojechałem w kierunku starego mostu, a raczej pozostałości mostu w Osuchowie.

Dalej już północną stroną Pilicy dojechałem do Tomczyc i po przekroczeniu rzeki przyszedł czas na zbadanie nieznanego czyli Puszczy Pilickiej. Pierwsze dwa kilometry to przeprawa przez podmokły teren. Dobrze, że było ogólnie sucho, bo w przeciwnym razie przejście o suchych stopach byłoby niemożliwe. Dalej do miejscowości Waliska jechałem główną, tak się wydawało, drogą przez las. Piachu było na niej co niemiara – istna pustynia.

W końcu znalazł się jednak kawałek z asfaltem. Tak dojechałem do Nowego Miasta. Tutaj okolica zrobiła się lekko pagórkowata z jednym całkiem przyzwoitym podjazdem. Następnie wracam do Tomczyc także częściowo po piachu, ale już nie tam strasznym jak w puszczy. Z Tomczyc pojechałem znaną mi już drogą do Wyśmierzyc i powrót tą samą co wcześniej trasą do Radomia.

Trochę straszyły deszczem chmury na horyzoncie, ale nie padało, a zachmurzone niebo było ulgą na spalone słońcem ręce.

 

Majówkowa tradycja

Wtorek, 1 maja 2012Przejechane 115.03km w terenie 50.00km

Czas 05:52h średnia 19.61km/h

Temperatura 30.0°C

 

Jak majówka to nie mogło obejść się bez wycieczki do Skarżyska. Powoli moją tradycją staje się rozpoczynanie długiego weekendu wizytą w Paśmie Sieradowickim. Różnie bywało już z pogodą, ale w tym roku aura była jak na zamówienie. Nawet trochę za bardzo, bo upalne słońce czasami wręcz przeszkadzało. Nie pamiętam kiedy szlaki i ścieżki były tam tak suche. Oprócz jednego miejsca, które trzeba było butować z powodu błota, wytworzonego z resztą przez prace leśne, zielony szlak na Wykus był suchutki. Rower i buty praktycznie nic się nie ubrudziły, a bywało przecież, że trzeba było pchać albo nawet wracać z powodu rozlewisk.
Trochę błotka znalazło się za Burzącym Stokiem przy rzeczce, ale raczej były to symboliczne ilości. Potem już więcej błota nie widziałem. Dopiero przejazd przez Psarkę zamoczył mi stopy, ale tym razem to była czysta przyjemność. Cóż za orzeźwiające czucie. W ogóle cała ta trasa w tej okolicy to prawdziwa uczta dla oka. Uwielbiam te tereny.


Po takich harcach zafundowałem sobie jeszcze coś na dobicie. Mianowicie podjazd od Starachowic na Ostre Górki i dalej w kierunku Wąchocka. Przewyższenia nie ma tam dużego za to nawierzchnia zabija. Szczególnie na odcinku pod Ostre Górki bruk jest tak wybijający z rytmu, upierdliwy, nierówno położony, że podejrzewam podobnego to ze świecą szukać. Po czym takim kawałek szutrówki wydaje się gładki jak aksamit, a asfalt staje się marzeniem.
W Ratajach uzupełniłem bukłak, bo 3 litry już poszły, a o suchym pysku na pewno bym nie dojechał do Radomia. Nawet tym wymarzonym asfaltem.

 

Poland Bike Nowy Dwór Mazowiecki

Sobota, 21 kwietnia 2012Przejechane 73.43km w terenie 45.00km

Czas 03:37h średnia 20.30km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 16.84 km
Wyścig: 52.00 km
Powrót: 4.69 km

Przyszedł czas przełamać złą passę na Poland Bike. W moich trzech startach w tym cykłu w ubiegłym roku zawsze coś nie zagrało. W Kozienicach pojechałem bardzo głupio przez co w połowie umarłem i doczołgiwałem się do mety. W Łochowie do połowy jechało mi się bardzo dobrze, ale potem złapałem kapcia. Co by było dalej nie wiem. W Legionowie nawet rating wyszedł niezły, ale mogło być lepiej, gdybym co najmniej dwa razy nie zgubił trasy. W Nowy Dworze Maz. chciałem w końcu pojechać pierwszy raz w tym roku dobrze, bo ostatnia porażka w Piasecznie trochę podcięła mi skrzydła.
Do Nowego Dworu dojechałem pociągiem. Chociaż to była sobota to w pociągu luźno i całkiem przyjemnie się jechało. Nie to co do Łochowa. Już w drodze wiedziałem, że zabrałem za dużo ubrań. Ważne jednak było to, że nareszcie maraton odbędzie się w warunkach wiosenno-letnich. Na miejscu załatwiłem formalności, przebrałem się trochę, przepakowałem, toaleta i można było zwiedzić początek trasy. Z ważnych rzeczy zapamiętałem pierwszy podjaździk przy torach i zjaździk po schodkach lub raczej obok nich do przejazdu kolejowego. Po drodze walało się sporo ostrych kamieni i szkła, więc przy starcie należało zwracać po czym będzie jechać tylna opona.
Po rekonesansie wróciłem do miasteczka i udałem się do loży honorowej, czyli do ostatniego sektora. Na inaugurację w marcu nie zdołałem się zorganizować i przepadł mi sektor z poprzedniego roku. Zaczynałem więc z tego samego poziomu co w Kozienicach. Nie było to jednak takie złe, bo przy średniej frekwencji i posiadaniu coś tam pod nogą praktycznie cały czas się wyprzedza co bardzo dobrze wpływa na motywację podczas maratonu.
Start i od razu delikatny podjaździk. Bardzo mi się to spodobało, bo nie lubię tego szaleńczego tempa w tłumie na początku. Stawka natychmiast się rozciągnęła. Kawałek asfaltami i zjazd na ‘drogę’ wysypaną żużlem, gruzem, itp. Natychmiast zaczął się pogrom dętek. Jachałem najdelikatniej jak można było nie chcąc dołączyć do przydrożnych zmieniaczy.
Pierwszy podjaździk z objazdu i korek. Trzeba było kawałek przepchać, a potem wyprzedzać bokiem po trawie. Do kolejnego zapamiętanego miejsca, czyli schodków, chciałem dojechać z luzem po bokach co by mieć wolną prawą stronię, ale tuż przez ktoś zajechał mi drogę. Potem długa prosta wzdłuż torów. Tutaj było trochę nerwów, bo dla mnie reszta poruszała się za wolno i chciałem wyprzedzać, ale nie zawsze było to możliwe przez zachowanie innych zawodników/zawodniczek. Nawet miałem sytuację, że prawie wylądowałem na ziemi. Jednak ogólne tempo jest równe i mi odpowiadające. Do rozjazdu mini/max wiele się nie działo.
Po rozjeździe trochę zacząłem się hamować. Czułem moc, ale zgodnie z planem trzeba było mieć rezerwy na ciężką końcówkę trasy. Chciałem trochę pojeździć na kole, ale widać wszyscy tak chcieli. Zero współpracy. Nikt nie chciał wyjść na zmianę pod wiatr. Specjalnie zjechałem na bok, zwolniłem, dałem odgłos paszczowy o zmianę, ale brak reakcji. Trochę się wkurzyłem i na pierwszym asfalcie urwałem się całej grupie.
Jechało mi się przeciętnie, aż wkręciła mi się gałązka w kasetę. Łańcuch skakał i musiałem się zatrzymać. Cholerstwo mocno siedziało i nie bardzo chciało wyjść. Chwilę się w tym poszarpałem i taki mnie nerw złapał, że wystrzeliłem do przodu jak poparzony. To był przełom. Z łatwością dochodziłem do zawodników, którzy mnie mijali podczas postoju, wyprzedziłem ich i spokojnie dobijałem do kolejnych. Kawałek z nimi jechałem, by po chwili ich zostawić, chociaż wcześniej miałem z tym problem.

W drugiej połowie trasy zaczęły się fragmenty techniczne. Szczególnie zapadł mi w pamięć zjaździk wąwozem z dużymi kamieniami przysypanych piachem i gałęziami. Ktoś wcześniej musiał się tutaj rozbić, bo zrezygnowany prowadził rower pod górę. Trzeba było tutaj mocno trzymać kierownicę. Inne wąwozy nie były takim wyzwaniem, bo zawalone piachem i śmieciami. I tak się nie dało jechać.
W końcu gwóźdź programu, czyli tzw. Wajsgóra. Nie było nawet sensu próbować tego podjeżdżać. Jak nigdy zsiadłem jeszcze na płaskim i pchałem, a raczej wdrapywałem się. Niektórzy padli od skurczy tarasując przejście, ale nie można było się zatrzymywać, bo byłoby się następnym. Chwilę potem wejście po schodach. To już zmasakrowało mi nogi i jeszcze wyboista łąka na dobicie.
Sama końcówka to pętle po bunkrach. Nawet ciekawy singiel szczególnie trawers i zjaździk obok takich drewnianych schodków. Tutaj to już z tyłkiem na kole, ale udało mi się zjechać. Przejazd przez bunkier w ciemności gdy widać tylko to co na końcu, jednak ten kawałek nie wywarł na mnie wrażenia. Miałem odczucie jakbym jeździł po jakimś śmietnisku. Ostatnia prosta i finisz dziś minimalnie przegrany.
Padłem na ziemię i potrzebowałem chwili, aby dojść do siebie. Czekając na posiłek muszę przyznać, że miasteczko zostało bardzo ładnie zorganizowane. Jest ciaśniej niż np. na mazovii, ale przez to ludzie nie rozbiegają się po okolicy. Myjki były, było gdzie umyć ręce, twarz, nie było na co narzekać, chociaż ciekawe jak by to funkcjonowało przy błotnistej edycji.
Wynik wyszedł taki sobie, bo liczyłem na 80% w rakingu. Może następnym razem uda się przy starcie z wyższego sektora.

Wynik:
M2: 19/27
Open: 55/137

Mapka:

 

Mazovia Piaseczno

Niedziela, 15 kwietnia 2012Przejechane 73.01km w terenie 45.00km

Czas 04:00h średnia 18.25km/h

Temperatura 11.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 14.02 km
Wyścig: 47.87 km
Powrót: 11.12 km

O czego by tu zacząć opis tego maratonu? Może najpierw od tego, że Piaseczno wpisałem do swojego kalendarza zaraz po ujawnieniu terminów na tegoroczny sezon. Swego czasu, gdy do mojej świadomości docierało, że istnieje coś takiego jak maratony mtb, jadąc pociągiem z Radomia do Warszawy w okolicach Zalesia widziałem po raz pierwszy uczestników takiej imprezy. Ciekaw jak wygląda miejsce gdzie rodziła się frekwencyjna potęga mazovii wpis w kalendarzu otrzymał priorytet must be. Dopiero potem zacząłem szukać informacji czego można się spodziewać na trasie. I tutaj obraz wyśnionego maratonu zaczął się rozmazywać, bo według relacji zawsze było wyjątkowo płasko nawet jak na Mazowsze. Do tego okolice są generalnie podmokłe, więc może być błotniście. Nic to, nadal chciałem spróbować tego rdzenia mazovii. Potem jeszcze przeziębienie po zimowym Otwocku i opady przed maratonem, ale jak must be to must be. Najwyżej zabiorę chusteczki na drogę.
Rano czułem się niewyraźnie. Pogoda nie nastrajała rowerowo i nawet zacząłem się zastanawiać po co mi to. Jednak wczoraj już wszystko przygotowałem, więc plan trzeba zrealizować. W drodze do Piaseczna ogólne zmulenie ustąpiło i tylko pozostał lekki katar. Po zjawieniu się na miejscu przy biurze zjadłem banana i przygotowałem osprzęt do wyścigu. Nie miałem formalności do załatwiania w biurze, więc udałem się na start. Sprawdziłem chipa i chciałem jeszcze objechać początkowe kilometry. Pierwsze dwa kilometry to długie proste, zaś za nimi pierwsza przeprawa wodno-błotna. Z prawej strony było miejsce, aby je objechać. Dalej już spokojnie, więc to w tym miejscu miała się rozerwać stawka. Wróciłem na start i spokojnie czekałem w sektorze przy okazji zauważając, że zazwyczaj wracam mniej ubrudzony z roweru niż teraz czekając na wyścig.
W końcu start i od razu prysznic błota w twarz. Moment i okulary były zachlapane. Ruszyłem mocno, bo nie chciałem, żeby sektor mi uciekł tak jak w dwa tygodnie temu. Wyszło nieźle, nawet przesunąłem się do przodu. Potem zakręt w kałużę zapamiętaną przed startem i na szczęście byłem po prawej stronie. Wcześniej zjechałem na prawo i po korzeniach, gałęziach ominąłem błoto. Połowa ludzi ugrzęzła i nagle znalazłem się prawie na początku sektora. Następnie znów proste i gonitwy. Szczerze to nie wiele z tego pamiętam, ale widać nie było co zapamiętać. Dopiero jakieś urozmaicenie pojawiło się przy przeprawie przez rzeczkę. Były palety ułatwiające przejście, ale i tak zanurzone. Zimna woda po kostki. Przy tej temperaturze to niezbyt przyjemne. Potem zaś błoto i niestety w jakiś sposób złapałem patyka w tylne koło. Zanim się zorientowałem został już przemielony i tylko zaplątał się przy tarczy. Z czasem sam wypadł. Myślałem, że to koniec problemu, ale poczynił on szkody. Przerzutka była bardzo nienaturalnie wykręcona. Przełożenia dziwnie wchodziły, niektóre przepuszczały. Wiadomo hak skrzywiony, ale o wymianie nie było mowy. Nie w tych warunkach, z resztą już po maratonie na spokojnie miałem problem aby go odkręcić. Tak więc od 1/3 dystansu jechałem na rozregulowanej zmieniarce, przy okazji mocno niszcząc wózek łańcuchem. Kolejny maraton z krzywym hakiem.

Jechało mi się w miarę dobrze do dwudziestego któregoś kilometra, gdy pojawiło się sztywnienie nóg. Raczej mnie to nie zaskoczyło, bo wiedziałem, że jestem bez formy. Odpuściłem i postanowiłem jechać swoim tempem. Jednak i to tempo było za mocne. Chyba źle zrobiłem, że każde błoto starałem się przejechać. Szło mi nieźle, ale to bardzo wysysało siły. Lepiej było zejść i się przespacerować. Potem na prostych kolejni zawodnicy mi uciekali.

Autor: Piotr Marchel

Było błotniście, miejscami bagno, przez wycinkę w lesie, przez rozmokłą trawę. Jednak naprawdę źle zrobiło się po złączeniu trasy z fitem. Przypomniał mi się Szydłowiec 2011 tylko wtedy było ciepło. Tam też wiadomo było, gdzie biegnie trasa, tutaj w pewnym momencie koniec ścieżki i przed tobą podmokły las. Zawodnicy stworzyli ponad pięćdziesięciometrowy szpaler. Dobrze, że widać innych z przodu to przy najmniej wiadomo było, w którym kierunku się poruszać. Po tym odcinku zaliczyłem zgon. Dosłownie. Nogi nie wytrzymały i dostałem takich skurczy, że jazda stała się niemożliwa. Przewróciłem się w trawę i przez minutę lub więcej dochodziłem do stanu, w którym można wsiąść na rower. W końcu się udało, ale wiem, że dzisiaj multum ludzie mnie objechało. Ostatnie proste i wjechałem na metę. Dobrze, że się to skończyło, bo na więcej nie miałem ochoty.
Od razu ustawiłem się w gigantycznej kolejce do myjki. Rower maksymalnie zafajdany błotem, że żal było patrzeć. To samo z ubraniem, a najbardziej żal mi było butów, które używam niecały miesiąc. Najgorsze jednak było to, że stojąc w tej godzinnej kolejce nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś fajnego fragmentu trasy. Zero singla, zero jakiejś górki. Przejechałem i nie wiem co robiłem przez te dwie i pół godziny oprócz taplania się w błocie.

Wynik:
M2: 47/69
Open: 211/441

 

Mazovia Otwock

Niedziela, 1 kwietnia 2012Przejechane 61.28km w terenie 40.00km

Czas 03:19h średnia 18.48km/h

Temperatura 3.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 11.41 km
Wyścig: 42.20 km
Powrót: 7.67 km

W końcu przyszedł ten dzień. Długie, zimowe miesiące rozpamiętywania poprzednich wyścigów można nareszcie zakończyć. Można odłożyć do zimy roztrząsanie co by było gdyby inaczej rozłożyć siły, przycisnąć by utrzymać się z grupką, wcześniej zjeść przysłowiowego banana. To wszystko teraz idzie w odstawkę, bo czas zacząć zbierać kolejne doświadczenia i próbować wcielać w życie wnioski wysnute przez zimę. Czas zacząć sezon maratonowy 2012. Miałem go rozpocząć już w poprzednim tygodniu, ale zmiana terminu polandbike'a na sobotę skomplikowała mi bardzo logistykę dotarcia na miejsce i musiałem odpuścić. Dlatego otwarcie sezonu letniego nastąpiło w Primaaprilisową niedzielę w Otwocku na mazovii. I jak na Prima Aprilis przystało letnia seria rozpoczęła się przy zimowej temperaturze. Ledwo kilka stopni powyżej zera, zimny wiatr i przechodzące śnieżyce. Miałem już nadzieję na schowanie zimowych ciuchów głęboko w szafie i nie sądziłem, że przyjdzie mi się w nich ścigać. Jednak życie szybko weryfikuje takie założenia. Pozostało tylko uczucie satysfakcji, że udało mi się dorobić na jesień porządnej bluzy, bo inaczej nie miałbym co założyć.
Stawiłem się w Otwocku już z załatwionymi wszystkimi formalnościami co by nie czekać w kolejce do biura, ale o dziwo o dziesiątej kolejek w biurze nie było. Nie do pomyślenia porównując to z tym co działo się w poprzednim roku. Kolejki do sprawdzenia chipa także nie było, więc po kilkunastu minutach byłem gotowy do startu. Trochę przeraziło mnie błoto na stadionie. Już wizualizowałem sobie jak to może wyglądać na trasie spoko przy biurze brodziło się w czarnej mazi. Pojechałem trochę się rozgrzać i poznać początek trasy, ale zimny wiatr szybko zagnał mnie z powrotem na start. Zacząłem marznąć od tego wiatru. Stanąłem znów do sprawdzenia chipa tym razie w ogromniej kolejce nie tyle aby coś sprawdzić, ale dlatego, że wśród ludzi było cieplej. Potem stawiłem się w sektorze i zaczęło się długie czekanie na start, raptem jakieś 20 minut. Dłużyło się mi przeokropnie i przeokropnie zmarzłem jak wszyscy wokół. Kilka minut przed startem zaczął padać śnieg. Trzęsło mną z zimna, ale nareszcie ruszyliśmy.

Autor: Patrycja Borkowska

Byłem w ogóle nie rozgrzany i na pierwszych asfaltach chciałem tylko, aby zrobiło mi się cieplej. Skutek tego był taki, że znalazłem się na końcu sektora. Mimo tego nie rzucam się do przodu, bo chcę pojechać swoje, a nie wystrzelać się do połowy trasy, by potem walczyć ze skurczami nóg. Na szczęście po zjechaniu tylko na szutry inni przestali mnie wyprzedzać, a przy trudniejszych fragmentach to mi udawało się przesuwać o pojedyncze oczka do przodu.
Te trudniejsze fragmenty to oczywiście podjaździki pod mini górki. O dziwo wszyscy wjeżdżają płynnie, ale to w końcu 2 sektor. Nie było tego nieszczęsnego zsiadania na środku czy zatrzymywania się w piachu. Po drugiej stronie górek mini zjazdy, które dzisiaj bardzo mi się podobały. Zazwyczaj trochę kręte, wąsko między drzewami. Miałem nawet wrażenia, że uciekam reszcie na nich. Duża w tym zasługa zmiany mostka na krótszy. Już przy pierwszej jeździe po podmiance zauważyłem, że rower gwałtowniej reaguje na ruchy kierownicą, ale dopiero teraz na maratonie mogłem stwierdzić, że chyba pozbyłem się mułowatości krossa. W szybkich zjazdach rower wręcz sam układał się w zakrętach. Ale żeby nie było tak słodko, jak to na mazowieckich trasach, sporo jechało się długich prostych. Nudzą mnie takie odcinki i jakoś zawsze tempo mi na nich spada przez co traciłem to wypracowałem na górkach.

Autor: Artur Grącki

Podobno wyróżnikiem maratonu w Otwocku są słynne fragmenty trasy po korzeniach. Faktycznie było trochę patatajki, ale nie żeby wylewała się uszami. Coś podobnego można spotkać na radomskich mysich górkach i nikt nie robi z tego sensacji.
No więc jechało się tak po drodze zaliczając kilka kałuż czy strumieni, ale większego błota nie było. Czasami wyglądało słońce za chmur, innym razem walczyło się w wiatrem. Około 35 kilometra poczułem pierwsze sztywnienie w nogach. Nie miałem co popić, bo jechałem bez własnego bidonu, licząc tylko na bufery. Niestety na drugim bufecie zgubiłem powerade'a. Załakomiłem się na banana, a trzeciej ręki nie posiadam. W rezultacie uszczknąłem tylko parę łyków i butelka uciekła pod koło. Z picia i jedzenia wyszły nici a przydałyby się. Trochę zaczynam odliczać kilometry do mety gdy pod koniec trasy rozpoczęła się śnieżyca. Widok ścieżki i majaczących gdzieś dalej sylwetek na rowerach bajkowy dopóki nie zaparowały okulary. W kilka minut zrobiłem się biały od śniegu. Zsunąłem okulary na czubek nosa, aby cokolwiek widzieć. W duchu zadowolony, że wyposażyłem się w soczewki, bo z okularami korekcyjnymi byłby problem.
Wpadłem na metę bez finishu. Wszystkie ciuchy były przemoczone i szybko znów zrobiło się mi zimno. Odebrałem posiłek i niemal się na niego rzuciłem. Dawno tak dobrze nie smakował makaron na maratonie, ale trzeba przyznać, że nowy posiłek na mazovii trzyma bardzo dobry poziom. Mam nadzieję, że to nie tylko tak na debiut firmy cateringowej. Potem odstałem swoje w kolejce do myjki i wracam przemarznięty marząc o ogrzewanej SKM'ce.
Podsumowując jestem częściowo zadowolony i częściowo niezadowolony z siebie po pierwszym maratonie w tym sezonie. Niezadowolony, bo straciłem drugi sektor, ale tutaj spodziewałem się straty. Głównie niezadowolony jestem, że znów rating na otwarcie jest poniżej 80% chociaż w moim odczuciu jechało mi się lepiej niż rok temu. Nie dopadły mnie większe skurcze, plecy nie protestowały i może jakby było cieplej byłby lepszy wynik, bo czułem jeszcze rezerwy. Temperatura poniżej 5 stopni to nie są moje warunki, ale tak też pewnie każdy inny ma, więc to czy mogę wykrzesać z siebie coś więcej niż 80% sprawdzę już za niespełna dwa tygodnie w Piasecznie. Mam nadzieję, że tym razem pogoda dopisze.

Wynik:
M2: 49/121
Open: 192/658

 

Poland Bike Legionowo + dojazdy

Niedziela, 9 października 2011Przejechane 81.48km w terenie 45.00km

Czas 04:25h średnia 18.45km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 24.42 km
Wyścig: 43.51 km
Powrót: 13.55 km

No i przyszedł nieubłagany koniec sezonu letniego. Zrobiło się zimno, dzień już wyczuwalnie krótszy od nocy i tylko patrzeć jak będę wychodził z pracy o zmroku. Na osłodę został jeszcze jeden maraton. Kolejny raz w tym roku zawitałem do Legionowa. Poprzednio ściągnęła mnie mazovia, teraz bardziej kameralny polandbike.
Na miejsce dojechałem tak jak ostatnio skm’ką z dworca gdańskiego. Z dworca w Legionowie do miasteczka było kilka minut drogi, co bardzo mi pasowało. Na miejscu zapisy, które odbywały się na prawdę sprawnie i bez opóźnień. Po załatwieniu formalności wziąłem rower i pojechałem zaznajomić się z okolicą. Stojąc w miejscu marzłem, więc przy okazji także trochę zrobi mi się cieplej. Za bardzo nie było gdzie rozgrzać się na asfalcie, bo start wciśnięty w środku osiedla, a dokoła ruchliwe drogi. Nie pozostało nic innego jak zwiedzić trasę, a dokładniej jej końcowy fragment. Pomijając ostatnie kilkaset metrów dojazdu do mety końcówka wyglądała ciekawie. Do ostatniego kilometra trzeba będzie jechać i zachować siły na kilka małych podjazdów i nie najgorszy zjazd po korzeniach z ostrym zakrętem w lewo. Objechałem tą końcówkę z kilka razy, bo start został początkowo przełożony o 30 minut, a potem jeszcze o 15 w związku z ciągle niszczonym oznaczeniem na trasie. Jakoś już tak jest, że im bliżej Warszawy tym więcej chętnych ludzi do psucia innym zabawy. Organizatorzy prawie stawali na głowie, żeby ogarnąć jakoś tą nieciekawą sytuację, ale to trwało. W sektorze już dawno wszyscy się ustawili, ale trzeba było czekać. Lekko zmarzły mi ręce. Na szczęście pojawiło się trochę słońca i od razu zrobiło się przyjemniej. Komentator ogłasza jeszcze 8 minut i rozpocznie się ostatnie ściganie się w tym roku.
Punkt 12.45 wystartował pierwszy sektor. Czoło drugiego nerwowo przesuwa się do przodu jakby nie mogło znieść sytuacji, że tamci już pojechali. Sędzia musiał ostudzić co niektóre głowy. Odlicza i wystartował wreszcie drugi sektor. Ja i inni z końca jeszcze nie zdążyliśmy wpiąć się w pedały, gdy pojawiają się krzyki ‘Uwaga’ i hamowanie. Ktoś z czoła wywrócił się przy starcie. Szybko, a nawet bardzo szybko się zebrał, ale kilka osób odjechało. Pierwsze zakręty po wąskim asfalcie przejechałem na spokojnie, ale po wyjechaniu na szosę mocniej przycisnąłem i wyprzedzałem ile się dało.

To był dobry manewr, bo po zjechaniu z asfaltu zaczęły się wąskie single. Było płasko, ale singiel pierwszej klasy. Nie dość, że wąsko między drzewami to i bardzo kręto. Nawet jadąc samemu wiele metrów przed sobą nie było by widać. Na zewnętrznej zazwyczaj rów, a po wewnętrznej trzeba było niemal przytulić się do drzewa. Nie było czasu na nudę. Potem zrobiło się szerzej. Można było wyprzedzać, bo choć singielki są fajne to ciężko się na nich wyprzedza. Chociaż teraz było mnóstwo miejsca, to tutaj widziałem najbardziej widowiskową wywrotkę w tym roku. Jeden zawodnik zmieniał non stop strony na drodze bez jakiegokolwiek zastanawiania się. Nie lubię takich manewrów, bo nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę i takich zawodników, albo puszczam na kilka metrów do przodu, albo wyprzedzam i uciekam sam do przodu. Tutaj cała grupa przymierzała się do wyprzedzenia, gdy wspomniany kolega ni z tego ni z owego zjechał z prawej na lewą prosto w pierwszego z grupy wpychając go krzaki. Ja i zawodnik przede mną zdążyliśmy odbić w prawo, co by nie rozjechać sprawcy tego zamieszania. Zaś zawodnik zepchnięty wykonał lot przez krzaki. Dobrze, że to były akurat jakieś chaszcze, a nie drzewo. Obejrzeliśmy się, ale nikomu nic specjalnego się nie stało. Co najwyżej poleciało kilka słów z grubej rury. Nastąpiła chwila zadumy, bo zauważalnie wszyscy zwolnili, ale tylko na moment.
Potem znów wjazd do lasu. Trasa zaczęła biegnąć przez dziewicze tereny. Nie było wcale ścieżki tylko mech pod kołami. Mimo wszystko w miarę twardo, ciągle podjaździki i zjaździki. Tylko strzałki coś rzadko, albo ze zmęczenia nie ich nie widziałem. W każdym razie jedziemy tak między drzewami i nagle ktoś pyta gdzie strzałki. Wszyscy z grupki podnieśli głowy znad kierownic i zaczęło się wypatrywanie jakiegoś oznakowania. Na szczęście z tyłu krzyknęła do nas Maja Busma ‘Chłopaki, Tutaj!’ bo w ogóle nie oznaczony był zakręt. Nie bardzo było jak zawrócić, więc trzeba było biegiem przez las po górkach. Niefortunnie wybiegłem na trasę przy końcu zjazdu i nie miałem jak włączyć się z powrotem, bo cały czas ktoś jechał. Przepuściłem z co najmniej dziesięć osób, ale i tak musiałem w końcu wjechać komuś na chama pod koło na szczęście bez wywrotki dla nikogo.
Trzeba było gonić swoich, a teren nie ułatwiał zadania. Piaski, wąsko, korzenie. Na jednym myślałem, że już snake’a złapałem, ale to tylko miękki mech. Na 13 kilometrze już doszedłem do grupy docelowej, zjechaliśmy z górki na jakąś piaskową drogę. Trochę mnie przytrzymało w tym piachu, gdy usłyszałem z tyłu, że nie tędy. Rzeczywiście reszta jedzie prosto, a my skręciliśmy. Wydarłem kilka razy ryja na tych z przodu, aby wracali, ale zero reakcji. Stoję z innym zawodnikiem i nie wiem co zrobić. Wracać się czy jechać za nimi. Widzę tylko jak kolejny zawodnicy przecinają drogę i jadą prosto. Dobra, postanowiłem wrócić. Oczywiście z buta, bo w piachu nie dało się ruszyć z miejsca. Jak teraz patrzę na mapę to trochę można było nadrobić jadąc dalej drogę, ale podobno potem trzeba było się wracać do maty, więc jedna droga. Strata taka, że stanąłem w tamtym miejscu, a potem zawracałem. To już drugi raz dzisiaj.
W drugiej części trasy oznakowanie się poprawiło. Nie było już problemów ze znalezieniem właściwej ścieżki. Singli było mniej, ale raczej nie wiało nudą. Trochę więcej piachu, ale wszystko raczej do przejechania. Jeden czy dwa podjazdy musiałem pchać, bo źle pojechałem i w efekcie zakopałem się na amen. Mimo wszytko piach nie był taki upierdliwy. Były to zazwyczaj kilkudziesięciometrowe piaskownice, po których było już twardo. Nie był to stan permanentnego piachu. Trochę zacząłem odczuwać zmęczenie, ale było dobrze. Gość przede mną miał odpowiednie tempo, uczepiłem się go i kilka osób udało się wyprzedzić. Pod koniec osłabł i zostałem sam. Noga nie protestowała i na ostatnich kilometrach udało się jeszcze kogoś przeskoczyć. Z jakieś półtora kilometra prze metą zaliczyłem wywrotkę w piach przy wjeździe do lasu. Prędkość była prawie zerowa, więc straty minimalne. Ostatni podjazd, zjazd, zakręt i już tylko do mety.

Wjazd na asfalt i sprint. Obejrzałem się do tyłu, ktoś mi tam migotał. Prosta startowa, nikogo z tyłu, i wreszcie meta.

Źródło: ku-fel.com

W miasteczku ciasno, więc złapałem co miałem złapać do jedzenia, opłukałem rower i zwinąłem się na skm do Warszawy.
Podsumowując: trasa poland bike’a w Legionowio była lepsza niż mazovii. Chyba maksimum co dało się wycisnąć z tego terenu. Dużo fajnych technicznych singli, krótkie strome zjazdy, aż chwilami przypominał mi się Gielniów. Oznakowanie w pierwszej połowie trasy słabawe, ale to już nie wina organizatora. Widać było, że strzałki były poprawiane kilka razy. Zastanawia mnie tylko kto i po co zrywa całe oznakowanie. Komu się chce przez kilka kilometrów włóczyć po lesie, kilkadziesiąt razy się zatrzymywać i zrywać taśmy oraz resztę oznaczenia.
Ogólnie bardzo udany maraton w jesiennych okolicznościach przyrody. Wynik mógłby być troszkę lepszy gdybym lepiej nawigował, ale i tak jestem zadowolony. Dwa ostatnie maratony i dwa najlepsze ratingi, a jest jeszcze co poprawić. Będą to cenne doświadczenia na następny sezon.

Wynik:
M2: 17/27
Open: 62/158

Mapka:

 

Mazovia Łomianki + dojazdy

Niedziela, 2 października 2011Przejechane 95.73km w terenie 50.00km

Czas 04:13h średnia 22.70km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.79 km
Wyścig: 50.16 km
Powrót: 19.77 km

Lato już dawno się skończyło i zostały już tylko ostatnie podrygi sezonu maratońskiego. Niewątpliwie takim znakiem, że koniec sezonu już puka do drzwi i przez następne kilka miesięcy trzeba będzie gryźć ściany w domu, gdy za oknem panować będzie plucha, zimno, śnieg z deszczem, jest epilog mazovii. Czołówka już zakończyła zmagania o punkty w generalce, więc teoretycznie wyścig był o przysłowiową pietruszkę. Przy najmniej dla tych z pierwszego sektora. Reszta mogła powalczyć jeszcze o lepszy sektor na przyszły sezon. Tym bardziej, że czołowi zawodnicy albo nie przyjeżdżają na epilog lub luźno do niego podchodzą, nie wypadało przegapić w teorii łatwiejszej możliwości awansu. Trzeci sektor chyba dobrze oddaje to jaki poziom prezentuję, ale jakby jechało mi się tak jak w Łochowie, to miałem szansę wskoczyć o poziom wyżej (ach ta próżność). A po drugie, ważniejsze, miałem blisko to czemu miałbym nie jechać.
Do Łomianek dotarłem na kołach w niecałą godzinę. Dzisiaj miasteczko nietypowe, bo start-meta daleko od samego biura zawodów. Przed godziną 10 na starcie pusto, więc podjechałem pod biuro w miejscowej szkole, chociaż nie miałem tam nic do załatwiania. Powłóczyłem się chwilę i wróciłem na start, aby standardowo zapoznać się z początkiem a zwłaszcza końcem trasy. Rewelacji i niespodzianek nie było, ale ciekawy byłem tej samej trasy przez Kampinos. Nigdy tam nie jeździłem i była to dla mnie nowość.
Wystartowałem spokojnie. Na pierwszych kilometrach uważałem na wystające z ziemi słupki przeciwsamochodowe. Prędkość w grupie była spora i trafienie w taki słupek niewątpliwie źle by się skończyło. Dopiero po kilkunastu minutach przerzedziło się na trasie i uformowała się paro-osobowa grupka, która miała odpowiednie dla mnie tempo. Ogólnie płasko, twardo to i trasa szybko leciała. Dopiero na kilkunastu kilometrach pojawił się mini podjazd na wydmę, czyli na Ćwikłową Górę. Było to coś w rodzaju radomskiej Wielkiej Góry czy Górek Miłosnych. Można powiedzieć, że do przejechania siłą rozpędu. Kilka przepchnięć i było się już na górze.
Potem zaczęły się przyjemne single wzdłuż drogi. Najprzyjemniejsze w nich było to, że ciasno wiły się między drzewami. Miejscami było dość wąsko, ale to tylko w pozytywny sposób podkręcało emocje. Zero nudy, bo cały czas trzeba było pracować kierownicą. W jednym miejscu zawodnik z początku grupki się wywraca na piachu i musiałem się zatrzymać razem z innymi. Ktoś z tyłu się zagapił i wjechał w nas, ale nic nikomu się nie stało. Trochę porwała się grupka, ale po paru minutach wszystko wraca do stanu sprzed przymusowego postoju.
Po dotarciu do twardej gruntowej drogi wszyscy jak jeden mąż wyciągają co tam mają w kieszonkach do jedzenia i picia. Złapałem kilka łyków żela, przepiłem i nasz mini peleton mógł znów podkręcić tempo. W pewnym momencie urwał się jeden zawodnik, dwóch za nim pogoniło. Ja nie atakowałem, ale spokojnie wchodzę na wyższe obroty i po paru chwilach już byłem za nimi. Nie było pod wiatr, więc nie warto było za wszelką cenę gonić.

Znów zaczęły się górki. Pierwszy zawodnik ewidentnie zaczął zamulać, ale nie bardzo było miejsce go wyprzedzić. Z tyłu słychać odgłosy niezadowolenia i zachęty do przyśpieszenia, ale co zrobić jak po bokach drzewa, a nie chciałem ryzykować jazdy poza ścieżką i nadziania się na pieniek jak dwa tygodnie temu. Ogólnie to przez cały wyścig miałem wrażenie, że właśnie złapałem snake'a. W każdym razie w pewnym miejscu wyskoczyła za pleców Agnieszka Sikora i odstawiła całą naszą grupkę. Z perspektywy mogę napisać, że było to dobre miejsce do zaatakowania. Szkoda, że nie powiozłem się za nią. Miałem wtedy jeszcze wystarczająco sił.
Od tego momentu grupa się rozleciała. Zostałem sam, reszta została z tyłu. Dogoniłem na piaskach jednego zawodnika, ale końcowe kilometry kolejny raz musiałem jechać sam. Wtedy, gdy najbardziej potrzebowałem grupy do wsparcia, nie było nikogo odrobinę lepszego obok. Jechałem sam, a na około piątym kilometrze przed metą zaczęło mnie powoli odcinać. Ktoś mnie wyprzedził na tym odcinku, ale był to lepszy zawodnik, którego mijałem jak kończył zmieniać dętkę. Do mety nie zdążył mnie już łyknąć żaden pociąg.
Odrobinę zjechany udałem się do miasteczka i o dziwo mało ludzi, znaczy się nie powinno być źle. Nie ma jeszcze kartki z wynikami z mega. Także dobry znak. Do bufetów nie było kolejek. Było gdzie się opłukać z kurzu, więc bez dziwnych spojrzeń wrócę przez miasto. Jeszcze chwila na myjce, bo rower po wyścigu prawie czysty.
Następnego dnia sprawdziłem wyniki i YES! rzutem na taśmę załapałem się na drugi sektor. Trzeba będzie popracować w zimę co by na wiosnę nie było wstydu.

Wynik:
M2: 18/65
Open: 57/300

 

Poland Bike Łochów + dojazdy

Sobota, 17 września 2011Przejechane 104.72km w terenie 50.00km

Czas 04:59h średnia 21.01km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 26.78 km
Wyścig: 57.08 km
Powrót: 20.77 km

Po pierwszy moim maratonie w Poland Bike w Kozienicach byłem rozczarowany. I nie chodzi mi o moją dyspozycję tego dnia, bo to całkiem inny temat, ale ogólnie trasą i lekko organizacją. Czytając jeszcze forum polandbike'owe już prawie wyrobiłem sobie opinię, że ten cykl serwuje nudne trasy byle blisko Warszawy a chętni i tak się znajdą. Jednak przed Łochowem ptaszki zaczęły ćwierkać, że może być naprawdę ciekawie. Wszystkie przedmaratonowe plotki i zajawki o podjazdach, górkach potraktowałem z przymrużeniem oka, ale jedyny sposób żeby to zweryfikować to stawić się na start i samemu ocenić. Tym bardziej, że miałem rower w Warszawie, więc nie było problemu z dojazdem.
Rano wstałem i temperatura za zewnątrz 4 stopnie. Brrr, zimno. W południe miało być około 20 stopni, ale chciałem dojechać z Jelonek do Dworca Wileńskiego na kołach. Jak to bywa w moim przypadku oczywiście okrężną drogą i nie za bardzo wiedziałem jak się ubrać, aby teraz i później było ok, a na maratonie nie wozić zbyt wiele ciuchów w plecaku. W końcu coś tam ważą, więc ostatecznie ubrałem się we wszystko co miałem :D
Na zewnątrz wygramoliłem się z rowerem jak mi się wydawało wcześnie i dużym zapasem czasu, ale na dworzec dotarłem 10 minut przed odjazdem pociągu. W połowie drogi połapałem się, że zajmie to więcej czasu niż szacowałem i musiałem parę razy pocisnąć na czerwonym świetle. Jeszcze kolejeczka do kasy, gdzie połowa kupujących bilety to rowerzyści różni i do pociągu, który już był dobre nabity rowerami. Przedział na końcu mimo że jakiś taki powiększony to nie było w nim miejsca. Zostało następne przejście. Na kolejnych stacjach dosiadali się następni pasażerowie i rowerzyści i zaczęły się przepychanki z niektórymi podróżnymi a już szczególnie z jednym, któremu to wielce nie pasowały rowery w przejściach, wygłaszając swoje złote myśli na lewo i prawo, jakby nie mógł sobie klapnąć na wolnym miejscu tylko musiał stać w drzwiach. Gdy w przejściu pojawiły się cztery rowery gość jednak odpuścił przy ogólnej wesołości publiki.
W Łochowie miasteczko standardowe, cudów nie było. Ludzi nie za mało, nie za dużo, w sam raz, a nie jak na spędzie. Nie było wielkich kolejek do biura, toitoi itp. Wszystko na swoim miejscu. Pojechałem sprawdzić początek trasy, bo końcówka była wykorzystywana przez dzieciaków, które miały już w tym czasie swój wyścig. Rozbiegówka szeroka po asfalcie lub szutrze. Więcej jak dwa pierwsze kilometry nie było sensu sprawdzać. Końcówkę tylko obejrzałem. Generalnie po trawie. Ustawiłem się w sektorze i czekałem.
Start mocny jak zawsze dla mnie. Chociaż stałem w końcówce sektora, czyli teoretycznie z równymi sobie jak zwykle musiałem dobrze przycisnąć, aby się w nimi utrzymać. Jednak z kolejnymi kilometrami przesuwałem się do przodu. Na trasie leżało sporo piachu, ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze. Przez łachy piachu przejeżdżałem bez większych problemów i niemal bez utraty prędkości, aż byłem zaskoczony. Gubiłem kolejnym zawodników, doganiałem następnych. Zaczęły się mini górki i tempo innych wyraźnie siadło, gdy ja już złapałem swój rytm. Na podjaździkach seryjnie wyprzedzałem. Dogoniłem liderkę z max'a, która wyraźnie była przyblokowa na singlu. Znów zaczęły się podjaździki i dziewczyna objeżdżała wszystkich jak złoto. A że robiła miejsce to ja za nią. Zrobiło się bardziej płasko i zaczęły tworzyć się pociągi. Liderka na początku nadawała tempo idealnie mi pasujące, wystarczająco szybko, ale z zapasem sił w obwodzie. Dla postronnego obserwatora musiało to komicznie wyglądać: baba na początku, a za nią wiezie się 8-9 chłopa. W pewnym momencie dała mi znak, że chciałaby zmianę, a że ja kobietom nie odmawiam, tym bardziej, że czułem się na siłach, więc wyszedłem na czub. Jechało mi się świetnie, samopoczucie idealne. Dziewczyna dawała zmiany, zaś reszta się wiozła. Na dłuższych prostych widziałem dwójkę zawodników. Nie współpracowali ze sobą, więc chciałem do nich dociągnąć. Po kilku zmianach udało się. Zostali przez nas wciągnięci. Przez te ponad dziesięć kilometrów w otwartym terenie udało mi się przejechać w rewelacyjny tempie.
Wszystko szło zgodnie z planem. Na 34 kilometrze zjechaliśmy w końcu z szutrówki w singiel między drzewami. Było wąsko i zaczęły się przepychanki na zakrętach. Nie żeby ktoś chamsko zajeżdżał, ale trzeba było szukać swojego miejsca. Ciężko było mi trzymać optymalny tor jazdy, a wszędzie wystawały pieńki z ziemi. Tyłek w trzymałem w górze, ale tylne koło mocno obrywało. Pierwszy centralnie zaliczony pieniek i proszę w myślach, żeby było bez snake'a. Bach, drugi. Tylko, żeby nie. Niestety chwilę potem tył zaczął pływać. Akurat zaczął się piaskowy podjazd nie było szans na wjechanie. Musiałem zjechać na bok. Pomacałem oponę i tylko usłyszałem syk uciekającego powietrza. Rower do góry kołami i pierwszy raz na wyścigi zmieniałem dętkę. Oponę spokojnie ściągnąłem palcami, załadowałem nową dętkę z plecaka, z którego wcześniej musiałem powyciągać wszystkie zbędne ciuchy. Całkiem ładne obozowisko przy okazji sobie zrobiłem. Założyłem oponę, chce pompować, ale nie miałem pod ręką pompki. Przyrzuciłem ciuchy, nie było. Szukałem po plecaki, nie ma. Czyżbym nie wziął. Niemożliwe. Przeszukuję plecak jeszcze raz, jest znalazła się. Rozpocząłem żmudne pompowanie. W rękach mocny to ja nie jestem, więc idzie mi to opornie. W międzyczasie zauważyłem, że ten mój pitstop trafił mi się w bardzo widowiskowym miejscu. Widok na Bug z klifu był spektakularny. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie spróbować zrobić zdjęcia telefonem, w końcu i tak już wszyscy mnie minęli. Wracam do pompowania. Ogólnie mogłoby już być, ale na następnego snake'a nie było miejsca, bo nie miałem drugiej dętki. Nabiłem mocno, będzie telepać na korzeniach, trudno.
Ruszyłem, ale strasznie zmulony i bez motywacji. Na trasie zrobiło się pusto. Nie było z kim jechać. Po kilku minutach dogoniłem jedną zawodniczkę. Na singlu nie było jak wyprzedać, ale i tak już mi się nie śpieszyło. Wiozłem się za nią przez jakieś mniej ciekawe fragmenty trasy. Dużo w tej części było przez piachu na prostych, bez widocznego końca. Bardzo mnie męczą takie odcinki, więc mając kogoś przed sobą mogę utrzymać jakiś rytm. Jednak tempo było za wolne, a ja nie mogłem się zmusić do szybszego kręcenia. Nie czułem wielkiego zmęczenia, nogi o dziwo w porządku, ale nie szło mi rozkręcić w tym piachu. Powoli zaczęło nas dochodzić dwóch zawodników. Nie było dobrze. Na szczęście skończył się ten przeklęty piach i z powrotem zaczęły się podjaździki i kręte single przez las.

Odżyłem na nich. Zgubiłem tą dwójkę zawodników i zawodniczkę i na długich prostych widziałem zawodnika z przodu. Powoli skracałem dystans, ale ostatecznie nie dogoniłem go. Na metę wjechałem sam bez emocji. Zastanawiałem się tylko ile straty dzisiaj zaliczyłem do zwycięzcy.

Podszedłem po jakiś posiłek i tutaj miłe zaskoczenie: zjadliwy sos i nierozgotowany makaron, nie to co w Kozienicach. Widać kucharz nauczył się gotować makaron. Właśnie trwała dekoracja mini, ale poszedłem na myjkę opłukać rower. Dziwnie się poczułem, bo wolny był jeden karcher. Nie było niemal rytualnej kolejki. Szok. Pokręciłem się jeszcze trochę po miasteczku, popatrzyłem na resztę dekoracji i zwinąłem się na stację na pociąg. Tym razem już w miarę luźno było w pociągu, więc z załadunkiem nie było problemu. Na następnych stacjach dostawiali się kolejni w rowerami, ale było mi to obojętne, bo i tak jechałem do stacji końcowej. Z Dworca Wileńskiego został tylko powrót przez Warszawę według trasy porannej. Tym razem już bez napinki na zegarek.
Nie wiem jak podsumować ten maraton. Z jednej strony świetnie wytyczona trasa przez Nadbużański Park Krajobrazowy z wieloma podjazdami i sporą ilością krętych singli ciasno wśród drzew. Las bardzo malowniczy, a odcinek wzdłuż Bugu z wyśmienitymi widokami. Były szybkie szutry na jazdę w pociągach, asfaltu mało, piachu lekko za dużo, szczególnie w drugiej części trasy, ale tak jest wszędzie na mazowszu. Z drugiej strony pech w postaci kapcia. Była szansa na przyzwoity wynik, a tak porównując oficjalny czas i czas z licznika jakieś 8-9 minut zajęła mi zmiana dętki. Potem na tych piaskach, gdy przydałby się jakiś pociąg nie było z kim jechać i ostatnie 20 kilometrów praktycznie przejechałem sam. Jak sobie policzyłem to był mój 13 maraton, więc może ten snake był mi już zapisany. Trudno następnym razem musi być lepiej, a na przyszłość trzeba pomyśleć o systemie bezdętkowym.
Aha, no i odzyskałem wiarę w Poland Bike :)

Wynik:
M2: 18/24
Open: 78/109

Mapka:

 

Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki + Dojazdy

Niedziela, 11 września 2011Przejechane 97.43km w terenie 60.00km

Czas 04:52h średnia 20.02km/h

Temperatura 27.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 22.80 km
Wyścig: 66.58 km
Powrót: 7.94 km

Sezon maratonowy powoli się kończy, a ja jeszcze nie wykorzystałem flex'a na mazovii i chyba nie wykorzystam do końca. Edycja w Nowym Dworze Mazowieckim blisko Warszawy z łatwym dojazdem dla niezmotoryzowanych, więc nie można było nie skorzystać. Poza tym ranek przywitał bardzo dobrą pogodą. Można było spodziewać się jak to na podwarszawskich etapach masy ludzi, więc wolałem wcześniej zjawić się na miejscu. O dziewiątej jeszcze było luźno przy biurze i okolicach, więc wszystkie sprawy załatwiało się prawie bez kolejek. Po rozejrzeniu się co i jak poszedłem kupić dwa żele, ponieważ dzisiaj postanowiłem jechać giga. Giga to było tylko z nazwy, ponieważ 68 kilometrów bywało już nawet na mazovii na mega i to w trudniejszym terenie. Jednak ogólnie biorąc stawka na tym dystansie jest zdecydowanie mocniejsza, więc jest z kim się porównywać. Korzystając z kilku chwil jeszcze przed startem coś tam zjadłem, zdjąłem bluzę i pojechałem zaznajomić się z końcówką i początkiem trasy.
Ostatnie 2,5 kilometra biegło lasem z końcówką po trawie. W lesie wąsko i nie będzie wiele miejsc do wyprzedzania. Za to dużo zakrętów i tutaj jest okazja na ewentualne trasowanie. Początek za to szeroki. Jedyne miejsce na które trzeba uważać to przy wale jechać górą, a nie dołem. Na objeździe pojechałem dołem i prawie stanąłem w głębokim piachu. Dalej asfalt z hopkami i zjazd na łąkę z błotem.
Ustawiam się w sektorze i czekam ze 25 minut na start. Długo, ale dobrze, że nie czekałem, bo ludzi nadmiar i potem są problemy ze znalezieniem miejsca. Słońce grzało dobrze, mi pasowało. Trochę nie pomyślałem i nie rozsunąłem koszulki pod szyją. Przez to później było mi gorąco a nie mogłem w trakcie jazdy rozpiąć bardziej suwaka.
Start poszedł w miarę spokojnie. Dopiero po wyjściu na prostą prędkość poszła w górę. Staram się trzymać mniej więcej kilku osób, które wiem, że są z 3 sektora i jeżdżą giga. To był mój punkt odniesienia. Początkowo wszystko szło z planem. Na wale nie wpakowałem się w łachy piachu, ale po zjeździe na łąkę załadowałem się w środek błota. I tak przez pierwsze kilometry. Chociaż każdą kałużę można było minąć bokiem to mi udało się każdą z nim zbadać pod względem głębokości i lepkości, a nawet smaku mazi w niej zalegającej. Kompletnie nie trafiałem z doborem toru jazdy, ale tutaj mogę trochę zwali winę na tłum na drodze. Wszyscy w owczym pędzie gnają przez siebie a widać tylko kilka metrów. Nie mogę się przyzwyczaić do jazdy na kole, bo po prostu nie ufam ludziom przez sobą. Nie raz widziałem i doświadczyłem nagłe hamowanie przed dosłownie malutką kałużką. Nie będę już pisał o tym co działo się przy podjeżdżaniu pod hopki, bo to już jest śmiech na sali.
Po dziesięciu kilometrach stawka się unormowała i można było jechać swoje. Trzymałem w zasięgu wzroku moje punkty odniesienia i choć miałem zapas mocy wolałem zachować je na później. Kilka osób, które pamiętałem ze Skarżyska mnie wyprzedziło, ale trzymałem się założenia o oszczędzaniu się na drugą pętlę.

Zjazd, przede mną skręcił inny zawodnik, a tak to ogólnie zrobiło się pusto. Jechało mi się średnio-dobrze. Raz jechałem pierwszy, raz drugi. Po którejś zmianie zostałem sam. Nikogo przed sobą nie widziałem. Ciężko mi utrzymać w takim przypadku odpowiednie tempo. Po odcinku w lesie przez wertepy dopadł mnie lekki kryzys. Doprawiły mnie jeszcze piaszczyste podjazdy pod hopki. Na jednej z nich wyprzedziło mnie dwóch zawodników. Jechali z ostatniego sektora, więc szacun. Widziałem ich jeszcze potem przez kawałek z przodu, ale nie mogłem ich dojść.
Końcówka trasy biegła przez wyboistą łąkę. Nie trawię takiej nawierzchni nie po raz pierwszy zresztą. Odbiera mi ona wszelkie chęci do jazdy. Dochodzi mnie tutaj dwójka zawodników, w tym jeden którego zgubiłem na początku drugiej pętli. Wyprzedzili i oddalali się. Zacisnąłem zęby i nie mogłem pozwolić, żeby uciekli, bo wtedy już będzie koniec. Wpół przytomny przejechałem przez jakiś asfalt. Dobrze, że stał ktoś z zabezpieczenia, bo bym nawet tego nie zauważył. Znów łąka. Tym razem grząska wciągająca koła. Jakoś to przejechałem i zdołałem się utrzymać mojej dwójki. Wjechaliśmy do lasu, czyli zostało 2,5 kilometra do mety. Było twardo i po 1,5 kilometra doszedłem do siebie. Zacząłem kombinować jak wyprzedzić, ale wąsko i jeszcze pojawiali się dublowani zawodnicy. Na szczęście pod sam koniec trafił się ostry zakręt lekko pod górę, ściąłem go po wewnętrznej przez krzaki i wysunąłem się na czoło. Wiele już do myślenia nie pozostało jak wszystkie zasoby psychofizyczne przekierować w pedały i gnać do mety. Kolejny udany finish.

Źródło: http://rower.arteq.org

Po chwili odpoczynku poszedłem do miasteczka na bufet. Posiłek na mazovii tradycyjnie już odpuściłem, bo nie wiadomo jakie sensacje mogą potem się przytrafić. Odstałem swoje w ogromnej kolejce do myjki, chociaż tutaj nie ma co zarzucać organizatorom, bo myjek było sporo. Na plus należy także odnotować udostępnienie w budynku toalet i pryszniców. Było gdzie zmyć błoto z twarzy, rąk, nóg.
Niedzielę zaliczam do tych udanych. Trasa nie była jakoś strasznie nudna, ale mi brakowało długich podjazdów. Jednak ich nie będzie pod Warszawą. Z wyniku też jestem zadowolony. Rating ponad zakładane 80% a dokładniej 82%. Gorzej, że ani w open ani w kategorii nie przepołowiłem. Cała stawka na giga jest mocna.

Wynik:
M2: 26/39
Open: 68/127

Mapka:

 

Mazovia Skarżysko + dojazdy

Niedziela, 28 sierpnia 2011Przejechane 85.50km w terenie 35.00km

Czas 03:53h średnia 22.02km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,38 km
Wyścig: 57,53 km
Powrót: 8,59 km

Tydzień po Suchedniowie w tych samych okolicach odbywał się maraton mazovii w Skarżysku-Kamiennej. Nie są to moje tereny, ale czasami tam bywam, więc wiem czego spodziewać. A spodziewać można się dużo, bo tereny super. Nie są to góry, ale jest gdzie pojeździć. Udowodnił to z resztą właśnie maraton w Suchedniowie, po którym zawodnicy jeżdżący ŚLR czy nawet u GG chwalili organizatorów za solidną dawkę górskiego ścigania. Dlatego od pół roku Skarżysko było obowiązkową pozycją w moim kalendarzu. Sprawa się trochę skomplikowała gdy podał termin – ostatnia niedziela wakacji, czyli kolidowało z tegorocznym Air Show. Na szczęście pokazy były dwudniowe, więc spokojnie mogłem zaliczyć je w sobotę, a w niedzielę maraton. Chociaż przygotowanie dzień przez wyścigiem było marne. Na lotnisku były hektary to schodzenia, mało i marnie się pojadło, cały dzień na nogach i jeszcze w tym roku dodatkowo patelnia i wielka lampa nad głową. Tym bardziej, że wypadało pojechać rating na 80% aby utrzymać trzeci sektor.
Po stawieniu się w Skarżysku stwierdziłem, że jest zimno. Zacząłem żałować, że nie wziąłem cienkiej bluzy. Jednak prognoza pogody jasno mówiła, że będzie robić się cieplej. Poza tym chłodek był wskazany na ewidentne zjaranie od słońca po wczorajszym dniu. Podczas rozgrzewki pojechałem obejrzeć początek i koniec trasy, bo choć nie raz jechałem tymi odcinkami, to końcówki nigdy w tym kierunku. Zawsze jest tam piach i nigdy nie przywiązywałem uwagi do sprawnego jego pokonania, jednak dzisiaj to mogło być rozstrzygające. Lewa strona wydawała nie bardziej obiecująca, ale wystawało trochę gałęzi, więc lepiej jechać po prawej stronie. Ustawiłem się w sektorze i kilkanaście minut czekałem na start.
Początek po wąskiej trylince był spokojny, spodziewałem się tutaj przepychanek. Dopiero jak droga zrobiła się szersza, ale wysypana drobnymi kamieniami zrobiło się nerwowo. Ludzi zarzucało na boki i na luźnym podłożu. Wiedziałem, że początek trasy jest szybki i jeśli nie zabiorę się z odpowiednią grupą szybko uciekną. Trzeba było wyprzedzać. Miejsca multum, jechałem środkiem i nagle dwaj zawodnicy, jeden z lewej drugi z prawej, zjechali na środek gdy ich mijałem. Kontakt kierownicami przy takiej prędkości nie należy do przyjemnych i usłyszałem kilka cierpkich słów, ale nie mogłem przewidzieć będzie się działo na drodze. Nie w takim tłumie. Potem już do pierwszego bufetu w większości po leśnych drogach. Bruki w tej części nie są jakieś straszne i prawie ich nie czuć. Tempo cały czas było mocne, ale na łagodnych podjazdach udawało mi się powoli przesuwać do przodu. Za bufetem chciałem zjeść żel,. Zapomniałem na starcie go otworzyć i teraz nie mogłem odkręcić nakrętki. Męczyłem się przez chwilę zębami z tą nakrętką, w końcu się udało, ale cześć żelu upaprała mi ręce tym samym klejąc chwyty, rogi, klamki. Spojrzałem na licznik i był już prawie 18 kilometr chociaż myślałem, że góra ósmy. To rokowało nieźle na dzisiaj. Urwałem się z grupki i goniłem następną.
Na zjeździe asfaltowym w Bronkowicach był bardzo niebezpieczny moment. Prędkości były tam znaczne, a za zakrętem pojawił się pies, sporych rozmiarów, nie jakiś kundelek. Zderzenie z takim czworonogiem skończyło by się nieciekawie. Wszyscy krzyczeli, aby uważać, ale najwyraźniej na psiaku nie robiło to wrażenia, bo stał tam jak wryty. Dalej za mostkiem znany mi podjazd. Sporo osób udało mi się tutaj wyprzedzić.
Około 30 kilometra pojawiło się pierwsze sztywnienie nóg. Chwilkę odpuściłem jak i z resztą pozostali. Potem zaczęły się kawałki znane z ślr chociaż jakoś tak więcej po asfalcie, a wręcz tylko po asfalcie. Pojawił się we mnie pewien niedosyt. Jedynie ciekawiej zrobiło się w okolicach wsi Siekierno z krótkim zjazdem i ostrym podjazdem, ale w ubiegłym tygodniu nie wspominałem o tym, a to o czymś świadczy.

Autor: Marcin Górajec

Kolejny podjazd pod Orzechówkę. Znane mi miejsce, ale zazwyczaj tędy zjeżdżałem. Wciągnąłem się po tej trawie, ale znów zaatakowało mnie sztywnienie nóg. Znów chwilę odpuściłem. I był to już ostatni większy podjazd na dzisiaj. Jeszcze trochę wdrapywania się na Kamień Michniowski i zjazd do Burzącego Stoku. Tutaj pojechałem asekuracyjnie, może nawet za bardzo. Mimo takiego pasywnego podejścia zaliczyłem wywrotkę w błocie, ale bez szkód. Głębokie, gęste błoto, nie utrzymałem kierownicy i leżałem. Szybko się podniosłem i dalej poszło mi już bez problemów. Po wyjechaniu na szutrówkę, do rozjazdu mega/giga, ponownie zaczęły się gonitwy. I tak już prawie do mety oprócz przedostatniego odcinka przez piach. Obejrzenie go przed startem przyniosło rezultat, bo udało mi się wyprzedzić tutaj trzy/cztery osoby, których w normalnych warunkach nie doszedłbym do mety.
Jeszcze tylko finisz skutecznie obroniony.

Autor: Piotr Marchel

Był jakiś posiłek, ale nawet za nim nie chodziłem. Samo ciasto musiało wystarczyć, bo na rozgotowane kluchy z oliwą nie miałem ochoty. Już się do tego przyzwyczaiłem. Myjka, trochę ogarnąłem się i wróciłem na dworzec na pociąg.
Po tym maratonie czuje duży niedosyt. Jestem trochę niedojechany, ale nie o to chodzi. Moim zdaniem mazovia nie wykorzystała nawet w połowie tego co oferuję ta okolica. Takich dłuższych asfaltowym podjazdów dało się wykroić nawet kilka, prawie w ogóle nie było po bruku, z którego Sieradowicki Park Krajobrazowy słynie. Nie było zjazdów z tyłkiem za siodłem, a na ślr tydzień temu były. Za dużo po asfalcie, a jak już to są tam ciekawsze kawałki. Może autorzy nie chcieli prowadzić trasy w pewne miejsca, żeby nie narazić się na zarzuty o zrzynaniu z ślr tras, ale ja po tegorocznej mazovii w Skarżysku spodziewałem się więcej.

Wynik:
M2: 25/53
Open: 94/332

Mapka