Poland Bike Kozienice + dojazdy

Niedziela, 24 lipca 2011Przejechane 122.47km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 22.27km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25,60 km
Maraton: 65,52 km
Powrót: 31,35 km

Maraton w Kozienicach potraktowałem niemal jako maraton w Radomiu. Trasa w pewnej części pokrywała się w radomskimi edycjami mazovii. Co prawda nie było mysich górek i górek miłosnych, ale tutaj pewnie zaważyły względy organizacyjne. Przejazd przez te dwie miejscówki wymagałby dwukrotnego przecinania dość ruchliwej szosy Radom-Kozienice, dlatego rozumiem dlaczego trasa tamtędy nie biegła. Widać Zamana ma lepsze układy z drogówką pewnie za sprawą akcji Zabłyśnij na drodze, która budzi kontrowersje w rowerowym środowisku. Wracając do trasy, pokrywała się ona w sporej części z moją pętlą przez puszczę i nie miała głównej wady radomskich mazovii, czyli długich dojazdów i powrotów z puszczy przez nieciekawe tereny podmiejskie. W Kozienicach niemal od razu wjeżdżało się do lasu. Ale najpierw musiałem dojechać do Kozienic...
Rano wsiadłem do pociągu do Garbatki-Letnisko. Po niespełna 40 minutach byłem na miejscu i wystarczyło dojechać około 15 kilometrów na stadion, gdzie było miasteczko rowerowe. Drogi w niedzielny poranek są niemal puste, a szosa na Sandomierz jest najwyższej jakości. Sama przyjemność jechania. W miasteczku byłem chyba jeszcze przed dziesiątą, formalności mogłem załatwić bez kolejek. Parę minut potem mogłem już tylko czekać na start. Trochę poszwendałem się po okolicy stadionu, przymocowałem numer i zająłem miejsce na trybunie obserwując przygotowania dzieciaków do ich wyścigu. O jedenastej wystartowali i zanim się obejrzałem już pierwsi zaczęli przyjeżdżać na metę. Ile to było? 10-15 minut na pokonanie 7 kilometrów? Tempo nieziemskie. Ponieważ można było już wjeżdżać na trasę pojechałem zapoznać się z końcówką trasy. Trochę lasku, potem między garażami i między drzewami już na terenie stadionu. Jeszcze sporo czasu zostało od startu, ale ostatni sektor zaczął się ustawiać. Zajmuję miejsce gdzieś w drugiej linii. Nie chciałbym się na początku sam przebijać, a widać że stają w ostatnim dobrzy zawodnicy, więc od startu chcę się pod nich podczepić i wytrzymać jak najdłużej się da. Po przyjściu pani sektorowej zrobiło się małe zamieszanie, bo V sektor okazał się nie być ostatnim i cześć zawodników przepychając się z końca przechodzi do wcześniejszego sektora. W ostatnim mieli zostać tylko nowi, a i tak część się zagapiła/zagadała i przy starcie były niepotrzebne pretensje. Przede mną stał tzw. 'trampkarz' jak to wyczytałem na jednym forum i boję się, aby przy starcie mnie nie przyblokował. Moim zającem będzie trzech gości z jednego teamu, nie pamiętam nazwy.
Start, minąłem 'trampkarza' wrzucam blat i ogień. Już po wyjściu z łuku ostatni sektor dzieli się na dwie grupy. Łapię się w tej pierwszej. Wyjazd ze stadionu przez bramę i zakręt w lewo na pełnej prędkości. Dalej tak samo, przejazd przez skrzyżowanie. Jazda zdecydowanie na wariata. Myślę, żeby tylko nie wyglebić się na tych pierwszych zakrętach i trzymać koło. Jeszcze przed wjazdem do lasu zaczyna się wyprzedzanie zawodników z V sektora. Jest szeroko, więc manewr można przeprowadzić bezproblemowo. Robi się trochę piaskowo, ale nie ma tragedii. Potem pojawiają się pierwsze kałuże. Nie patyczkuję się dzisiaj i każdą jadę środkiem przez największe błoto. I tak wszystko upaćka się do drodze, więc nie ma co się oszczędzać. Takie podejście przynosi efekty. Na kałużach wyprzedzam po kilka osób na raz.
Po kilku kilometrach widzę z kim będę jechać. W większości jedzie się w grupie. Przede mną pracuje trzech zawodników. Trzymam się ich, nie wychodzę na zmianę, bo ledwo utrzymuję takie tempo. Jednak w pewnym momencie widzę, że inni uciekają i przerwa robi się na duża, aby korzystać z ich tunelu. Wychodzę na przód i dociągam. Pracująca trójka utrzymuje się na mną, więc jakoś zdołałem się odwdzięczyć za koło na paru kilometrach. Mijana jest leśniczówka Karpówka. Zaczyna się asfalt przez Jaroszki. I tutaj popełniam błąd, który za kilka kilometrów będzie brzemienny w skutki. Jeszcze jak przeglądałem mapę przed maratonem i podczas objazdu planowałem tutaj szamanie żela i picie przed wyboistym czarnym szlakiem i potem Wielką Górą. Zamiast odpuścić puściłem się w pogoń za moją trójką zająców, którzy na asfalcie zaatakowali z całych sił. Chyba z kilkunastoosobowego pociągu tylko ja i jeszcze jeden gość zdołał się utrzymać. Potem wertepy i nie miałem jak zjeść.
Docieramy do Kozłowa, czyli niemal do granic Radomia by zacząć powrót do Kozienic. Przez najbliższe kilometry najciekawszy odcinek przez Wielką Górę. Po osiągnięciu wieży obserwacyjnej jestem zdziwiony, że nie skręca się w prawo tylko jedzie prosto. Czyżby cały czas zielonym, aż do drogi królewskiej z ominięciem singla? Na szczęście po zjechaniu z górki trasa skręca w prawo, dzięki czemu udało się wygospodarować jeden podjazd więcej, ale singiel był tylko w połowie.
Po minięciu leśnego parkingu zaczyna się piaszczysty odcinek. Jest około 40 kilometr, gdy dopadają mnie skurcze jakich jeszcze w tym roku nie miałem. Czułem, że nogi twardniały mi już od pewnego czasu, ale ignorowałem to. Teraz zemściło się to na mnie okrutnie. Nie mogę jechać za moją grupą. Zwalniam do tempa prawie spacerowego. Ratuję się żelem i piciem, ale to już za późno. Na dodatek podłoże jest miękkie i jest pod wiatr. Nie lubię takiego układu, ogólnie cała ta sytuacja mocno mnie zdemotywowała. Odpuszczam ściganie, chce tylko dojechać do mety i tak już jest przez ponad 20 kilometrów. Chociaż jakoś tam znam te tereny w puszczy to trasa zrobiła się dla mnie strasznie nudna. Cały czas prosta po piachu, na pewno dałoby się poprowadzić maraton ciekawiej. Na tych dwudziestu kilometrach wyprzedziła mnie masa ludzi. Dopiero pod koniec trochę odżyłem i udaje mi się wsiąść komuś na koło, ale po 2-3 kilometrach znów dostaje skurczy w prawą nogę jeszcze gorszych niż poprzednio. Dojeżdżam do ostatniego odcinka, który odjechałem przez startem, ale nie ma się już tutaj z kim ścigać. Jedynie już na trawie tuż przed wjazdem na bieżnię wyprzedzam jednego zawodnika, który dużo wcześniej mnie wyprzedzał. Wjeżdżam na metę niezadowolony, bo nie tak to miało dzisiaj wyglądać na własnym terenie.

Źródło: ku-fel.com

Cały umorusany w błocie idę z pewną ciekawością po posiłek, który ma być lepszy niż na mazovii. Sos do makaronu jest, a do tego coś co być może kiedyś było makaronem. Mararon był tak rozgotowany, że przypominał puree ziemniaczane. Nie dało się tego zjeść. Wyjadłem sos z mięsa mielonego reszta idzie do kosza. Kucharz z polandbike'a powinien nauczyć się od kucharza mazovii gotować makaron, a kucharz mazovii od polandbike'a robić sos, bo chyba nie umie skoro nie robi. Wpłynęło by to z korzyścią dla obu cykli. Jeszcze tylko kolejka od myjki i zbieram się do powrotu.
Niestety byłem tak zmęczony, że nie zdążyłem na pociąg w Garbatce. Nie zauważyłem rano, że powrót będzie pod górę i pod wiatr. Ogólnie pogoda zaczęła siadać. Na stacji jestem 4 minuty po czasie i niestety pociąg odjechał. Jak człowiek chciałby, żeby pociąg się spóźnił to akurat jedzie zgodnie z rozkładem. Następny za 3 godziny. Nadciąga burza i chciałem przeczekać w budynku, ale po kilku telefonach mam transport z Pionek. Tylko, że muszę jechać teraz, prosto w burzę. Totalnie przemoknięty docieram do Pionek. Dobrze, że jechało się z wiatrem.

Wynik:
M2: 20/30
Open: 94/134

 
 
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa nazeg
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]