Galiński MTB Maraton - Gielniów
Dojazdy + rozgrzewka: 10,05 km
Maraton: 53,29 km
Powrót: 30,84 km
Maraton w Gielniowie od początku zapowiadał się na super imprezę. Informacje, że odbędzie się kolejny wyścig blisko Radomia wypłynęły gdzieś w okolicach marca. Chociaż już wcześniej w sieci krążyły informacje o możliwej edycji ŚLR w Opocznie, mieście z którym związana jest osoba pana Marka Galińskiego, ale ostatecznie to się nie udało. Widać idea nie umarła i objawiła się publicznie jako samodzielny byt a być może jako prolog do nowej serii wyścigów mtb.
Od początku wszystko mi w tym maratonie pasowało. Dobry dojazd pociągiem z Radomia z zapasem czasu na formalności w biurze; porządnie prowadzona akcja informacyjna przez stronę mtbopoczno.pl z aktualizacjami w miarę zbliżania się dnia wyścigu; termin to początek lata, więc niemal pewna pogoda i jeśli Galiński firmuje swoim nazwiskiem imprezę to nie będzie lipy z nudną trasą.
Na stadionie w Gielniowie jestem kilka minut po dziewiątej i widzę sporą kolejkę. Chociaż była rejestracja przez internet trzeba swoje odstać. Obserwując w jakim tempie przesuwa się kolejka powinienem dążyć przed dziesiątą, ale jeszcze sporo ludzi stało za mną. Organizatorzy widząc wielu chętnych przesuwają start o 30 minut. Za wczasu rozdają formularz zgłoszeniowy, aby już z wypełnionym świstkiem podchodzić do obsługi. Ja swój już wcześniej wydrukowałem i wypełniłem, więc cierpliwie czekam. Stojąc tak słucham co inni opowiadają o trasie. Z relacji tych co objechali trasę wyłania się obraz, że na mega jest masakryczne błoto, ścianki do wspinaczki z rowerem na plecach. Poważnie zaczynam się zastanawiać czy mądrze zrobiłem zaznaczając na formularzu dystans giga. Tak, postanowiłem pojechać pierwszy raz giga. 40 kilometrów na mega wydawało mi się jakoś za krótkie, a 70 kilometrowe giga to w sam raz jak dla mnie. Ale przy takim gadaniu jeśli miałbym brnąć w błocie tyle kilometrów to ja dziękuję. Tym bardziej, że jest limit wjazdu na giga 2 godziny 50 minut, który patrząc na mapę będzie około 35 kilometra. Niby nie wyśrubowane wymagania, ale przy założeniu normalnej, przejezdnej trasy. Tłuc się na maraton i nie zostać sklasyfikowanym to trochę obciach. Już spanikowałem i chciałem od nowa wypełniać formularz tym razem na krótszy dystans, ale za blisko byłem już obsługi, która bardzo sprawnie radzi sobie z zapisami. Nie zdążyłbym wypełnić kwitka, więc jaką decyzję podjąłem musi zostać. Wołają do oddzielnego stanowiska wcześniej zarejestrowanych przez stronę, podchodzę, dostaję numerki, pakiet startowy m.in. koszulkę trochę nie mój rozmiar, ale nie wybrzydzam. Z paczki wyciągam co ciekawsze rzeczy, a reszta ląduje w koszu, bo nie będę tego dźwigał. Zdejmuję wierzchnią warstwę, przepakowuje plecak i jadę zrobić jeszcze mała rozgrzewkę. Sprawdzam ostatni odcinek przed metą i jestem zaskoczony. Na trasie hobby jest stromy zjazd z górki podobny jak w Otwocku, gdzie był główną atrakcją. Nie ma błota, ale to daje mi do myślenia, że będzie ciekawie.
Ustawiam się w sektorze giga, w którym są pustki porównując z mega. Zwracam uwagę, że moje crossmarki skromnie prezentują się w porównaniu do opon zawodników obok mnie, którzy widać nastawili się na błotne warunki. Myślę, że jeśli będą tylko kałuże błotne to dam radę, gorzej jak będą kilkuset metrowe odcinki błota. Wtedy crossmarki najzwyczajniej się zapchają i będzie kaplica. Co prawda nie znam tych okolic, ale wyglądają podobnie do tych z Szydłowca czy Skarżyska, a tam po takich opadach jak były ostatnio nie występuję błoto po pachy. Jedynie krótkie błotne kałuże. Chyba, że będzie się jechać po drogach używanych do ścinki lasu. Cóż, będzie co ma być.
5... 4... 3... 2... 1... Poszli.
Start spokojny, nikt nie wyrywa. Asfalt a wszyscy jadą w grupie. Dopiero po zjechaniu na szuter grupa się rwie. Początkowo jest płasko przez pola, ale tak miało być do około 17 kilometra. Płasko nie znaczy, że nie ma kilku niespodzianek. Jest kilka głębszych dołów z błotem, na których amortyzator wykorzystuje prawie cały skok. Jedzie mi się dobrze. Megowcy płynnie wyprzedają mnie lewą stroną, ale nie gonię ich bo to nie moja klasa.
Niestety na 11 kilometrze musiałem złapać patyka, bo łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że wkręciła mi się jakaś gałąź, bo nie chce złapać żadnej zębatki. Zatrzymuję się, żeby ją wyciągnąć, ale nic nie ma. Sprawdzam czy może łańcuch nie spadł z kółeczek wózka, ale także nic z tych rzeczy. Wsiadam i próbuję jechać. Jest tak samo, nie idzie normalnie jechać i już. Ponownie się zatrzymuję dokładniej patrzę na przerzutkę i oczywiście hak skrzywiony. Niby mam w plecaku zapas, ale wymiana to spora strata czasu. Ciągnę ręką za przerzutkę i na chama trochę prostuję ten nieszczęsny hak. Popuszczam linkę przy manetce i można jechać w miarę normalnie. Co jakiś czas strzeli łańcuch, ale tak musi zostać. Ale to nie koniec niefartu na dziś. Jadąc na kole w czterech nie potrzebnie skręcamy na jednym rozjeździe. Po około 200 metrach ktoś się orientuje, że coś jest nie tak, bo brak śladów po oponach, przed nami już się wraca inna grupa. Nawrót, znów przez błoto i powrót na właściwą ścieżkę. Chwilę później zaczepiam plecakiem o taśmę i gubię numerem z chipem z pleców. Dobrze, że ktoś w tyłu krzyknął, bo bym nawet nie wiedział. Rower w krzaki i wracam po numerek. Pozostałymi dwoma agrafkami z powrotem go przypinam do plecaka. Na tych głupich postojach tracę co najmniej 5 minut.
Około 17-18 kilometra zaczyna się odcinek bajka. Wąska, wyboista ścieżka najpierw idzie pod górę, potem w dół, ciasne, ostre zakręty i najlepszy fragment, czyli trawers na stromym zboczu. Trzeba naprawdę skupić się na jeździe, żeby nie ześliznąć się w lewą stronę. Smaczku dodają poprzeczne korzenie, na które trzeba umiejętnie najechać, aby koło się nie uśliznęło. Zawodnikowi przede mną ucieka tylne koło, zatrzymuje się i podpiera. Chcąc nie chcąc robię to samo. Potem znów stromy zjazd. Ogólnie od ten maraton będzie kojarzył się właśnie ze stromymi zjazdami, jakich jeszcze nie jeździłem podczas maratonów. Nawet jestem zadowolony z tego jak idzie mi pokonywanie takich przeszkód. Są podobne jak te w okolicach Kamienia Michniowskiego i nie wahałem się jak je pokonać. Po prostu tyłek mocno za siodło i jazda jest w miarę stabilna. A zjazdy szczególnie pod koniec są wyboiste, a czasami przechodziły w hopki. Na jednej takiej czuję pod kołami tylko powietrze. Całe szczęście, że wcześniej ktoś z obsługi krzyknął wolniej i zdążyłem jeszcze przyhamować, bo inaczej zostałby katapultowany.
Oprócz zjazdów są oczywiście także podjazdy i to takie na których wszyscy w zasięgu wzroku pchają. Jeden albo i dwa może mógłbym dojechać do końca, ale przez skrzywiony hak wyłączoną mam koronkę 32 a czasami i 28 z tyłu. Trzeba pchać i chociaż się wypłaszcza jeszcze kilka kroków na złapanie tchu. Za podjazdem kolejny stromy zjazd i tak wiele razy. Mimo, że trasa jest ciężka daje mi wiele frajdy i satysfakcji. Zerkam na licznik i średnia jest zatrważająca. Jest poniżej 16km/h. W takim tempie zaczynam się zastanawiać czy wyrobię się w limicie na giga jeśli będzie dalej niż na 35 kilometrze. Staram się podkręcić tempo co nie jest łatwe prze takiej trasie. Jednak gdy na mija 2h i 5min jazdy jest rozjazd. Ufff, zdążyłem. Cel na dziś wykonany.
Zaraz za rozjazdem jest bufet, z którego w ogóle nie korzystam. To już trzeci na trasie. Z piewszego wziąłem tylko połówkę banana, z drugiego żel, trzeci jak wspomniałem nic, z czwartego znowu żel. Wody nie biorę, bo w bukłaku mam wystarczający zapas izotonika.
Po rozjeździe przeżywam niemal szok. Jadę absolutnie sam. Czuję się jak na sobotnim, całodniowym wypadzie na rower. Przez pół powtarzanej pętli mega nikogo nie spotykam. Za to błota zrobiły się jeszcze trudniejsze do przejechania. Są rozjechane na maksa. W takich warunkach średnia siada mi jeszcze bardziej. Nie mam zająca, którego miałbym gonić, nie ma przed kim uciekać. Powtarzana pętla to najbardziej strome podjazdy. Pokonując je drugi raz wcześniej zsiadam, dłużej pcham. Mijam zawodnika, który woła innych, którzy źle pojechali. O tej chwili jest z kim jechać. Na jednym z pieszych podjazdów dociągają zagubieni i jest okazja ponarzekać gdzie kto ile razy pobłądził. Zaczynają pojawiać się niedobitki megowców. Zazwyczaj stoją w miejscu, ale uprzejmie ustępują drogi. Przerzutka znów zaczęła grymasić, łańcuch przeskakiwać i na jednym podjeździe ucieka mi dwóch zawodników. Kończę powtarzaną pętlę i coś mam mało na liczniku jak na zapowiadane 70 kilometrów.
Ostatnie kilometry znów prowadzą przez pola. Jest jeszcze więcej megowców, ale jest już wystarczająco szeroko. Ten ostatni odcinek jest trochę bez historii, po prostu dojazd od stadionu, pętelka, którą przejechałem w ramach rozgrzewki i sam wpadam na metę. Impreza trwa w najlepsze, udaję się po posiłek i oprócz standardowych pomarańczy, ciasta jest ciepły posiłek - makaron z sosem i mięsem mielonym. Coś nie do pomyślenia na mazovii. Tylko zastanawia mnie te pięćdziesiąt parę kilometrów na giga zamiast zapowiadanych siedemdziesięciu. Sprawdzam ślad na telefonie i nigdzie nie skróciłem. Dopiero później dowiedziałem się, że organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę, bo ktoś z uporem maniaka przestawiał oznakowanie i nie byli w stanie upilnować całej trasy na giga.
Oddaję do biura zawodów licznik, który znalazłem na jednym z podjazdów, idę na myjkę i czekam na dekoracje, które ciągnęły się miłosiernie długo. W końcu losowanie rowerów, nic nie wygrywam i mogę już ze spokojną głową dojechać do miejsca, gdzie czeka na mnie transport do domu.
Był to mój siódmy maraton, ale absolutny numer jeden jeśli chodzi o to co przygotowali organizatorzy dla uczestników. Podejrzewam, że długo utrzyma pozycję lidera.
Wynik:
M1(<=30): 13/18
Open: 20/37
Mapka:
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0