Poland Bike Łochów + dojazdy
Dojazdy + rozgrzewka: 26.78 km
Wyścig: 57.08 km
Powrót: 20.77 km
Po pierwszy moim maratonie w Poland Bike w Kozienicach byłem rozczarowany. I nie chodzi mi o moją dyspozycję tego dnia, bo to całkiem inny temat, ale ogólnie trasą i lekko organizacją. Czytając jeszcze forum polandbike'owe już prawie wyrobiłem sobie opinię, że ten cykl serwuje nudne trasy byle blisko Warszawy a chętni i tak się znajdą. Jednak przed Łochowem ptaszki zaczęły ćwierkać, że może być naprawdę ciekawie. Wszystkie przedmaratonowe plotki i zajawki o podjazdach, górkach potraktowałem z przymrużeniem oka, ale jedyny sposób żeby to zweryfikować to stawić się na start i samemu ocenić. Tym bardziej, że miałem rower w Warszawie, więc nie było problemu z dojazdem.
Rano wstałem i temperatura za zewnątrz 4 stopnie. Brrr, zimno. W południe miało być około 20 stopni, ale chciałem dojechać z Jelonek do Dworca Wileńskiego na kołach. Jak to bywa w moim przypadku oczywiście okrężną drogą i nie za bardzo wiedziałem jak się ubrać, aby teraz i później było ok, a na maratonie nie wozić zbyt wiele ciuchów w plecaku. W końcu coś tam ważą, więc ostatecznie ubrałem się we wszystko co miałem :D
Na zewnątrz wygramoliłem się z rowerem jak mi się wydawało wcześnie i dużym zapasem czasu, ale na dworzec dotarłem 10 minut przed odjazdem pociągu. W połowie drogi połapałem się, że zajmie to więcej czasu niż szacowałem i musiałem parę razy pocisnąć na czerwonym świetle. Jeszcze kolejeczka do kasy, gdzie połowa kupujących bilety to rowerzyści różni i do pociągu, który już był dobre nabity rowerami. Przedział na końcu mimo że jakiś taki powiększony to nie było w nim miejsca. Zostało następne przejście. Na kolejnych stacjach dosiadali się następni pasażerowie i rowerzyści i zaczęły się przepychanki z niektórymi podróżnymi a już szczególnie z jednym, któremu to wielce nie pasowały rowery w przejściach, wygłaszając swoje złote myśli na lewo i prawo, jakby nie mógł sobie klapnąć na wolnym miejscu tylko musiał stać w drzwiach. Gdy w przejściu pojawiły się cztery rowery gość jednak odpuścił przy ogólnej wesołości publiki.
W Łochowie miasteczko standardowe, cudów nie było. Ludzi nie za mało, nie za dużo, w sam raz, a nie jak na spędzie. Nie było wielkich kolejek do biura, toitoi itp. Wszystko na swoim miejscu. Pojechałem sprawdzić początek trasy, bo końcówka była wykorzystywana przez dzieciaków, które miały już w tym czasie swój wyścig. Rozbiegówka szeroka po asfalcie lub szutrze. Więcej jak dwa pierwsze kilometry nie było sensu sprawdzać. Końcówkę tylko obejrzałem. Generalnie po trawie. Ustawiłem się w sektorze i czekałem.
Start mocny jak zawsze dla mnie. Chociaż stałem w końcówce sektora, czyli teoretycznie z równymi sobie jak zwykle musiałem dobrze przycisnąć, aby się w nimi utrzymać. Jednak z kolejnymi kilometrami przesuwałem się do przodu. Na trasie leżało sporo piachu, ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze. Przez łachy piachu przejeżdżałem bez większych problemów i niemal bez utraty prędkości, aż byłem zaskoczony. Gubiłem kolejnym zawodników, doganiałem następnych. Zaczęły się mini górki i tempo innych wyraźnie siadło, gdy ja już złapałem swój rytm. Na podjaździkach seryjnie wyprzedzałem. Dogoniłem liderkę z max'a, która wyraźnie była przyblokowa na singlu. Znów zaczęły się podjaździki i dziewczyna objeżdżała wszystkich jak złoto. A że robiła miejsce to ja za nią. Zrobiło się bardziej płasko i zaczęły tworzyć się pociągi. Liderka na początku nadawała tempo idealnie mi pasujące, wystarczająco szybko, ale z zapasem sił w obwodzie. Dla postronnego obserwatora musiało to komicznie wyglądać: baba na początku, a za nią wiezie się 8-9 chłopa. W pewnym momencie dała mi znak, że chciałaby zmianę, a że ja kobietom nie odmawiam, tym bardziej, że czułem się na siłach, więc wyszedłem na czub. Jechało mi się świetnie, samopoczucie idealne. Dziewczyna dawała zmiany, zaś reszta się wiozła. Na dłuższych prostych widziałem dwójkę zawodników. Nie współpracowali ze sobą, więc chciałem do nich dociągnąć. Po kilku zmianach udało się. Zostali przez nas wciągnięci. Przez te ponad dziesięć kilometrów w otwartym terenie udało mi się przejechać w rewelacyjny tempie.
Wszystko szło zgodnie z planem. Na 34 kilometrze zjechaliśmy w końcu z szutrówki w singiel między drzewami. Było wąsko i zaczęły się przepychanki na zakrętach. Nie żeby ktoś chamsko zajeżdżał, ale trzeba było szukać swojego miejsca. Ciężko było mi trzymać optymalny tor jazdy, a wszędzie wystawały pieńki z ziemi. Tyłek w trzymałem w górze, ale tylne koło mocno obrywało. Pierwszy centralnie zaliczony pieniek i proszę w myślach, żeby było bez snake'a. Bach, drugi. Tylko, żeby nie. Niestety chwilę potem tył zaczął pływać. Akurat zaczął się piaskowy podjazd nie było szans na wjechanie. Musiałem zjechać na bok. Pomacałem oponę i tylko usłyszałem syk uciekającego powietrza. Rower do góry kołami i pierwszy raz na wyścigi zmieniałem dętkę. Oponę spokojnie ściągnąłem palcami, załadowałem nową dętkę z plecaka, z którego wcześniej musiałem powyciągać wszystkie zbędne ciuchy. Całkiem ładne obozowisko przy okazji sobie zrobiłem. Założyłem oponę, chce pompować, ale nie miałem pod ręką pompki. Przyrzuciłem ciuchy, nie było. Szukałem po plecaki, nie ma. Czyżbym nie wziął. Niemożliwe. Przeszukuję plecak jeszcze raz, jest znalazła się. Rozpocząłem żmudne pompowanie. W rękach mocny to ja nie jestem, więc idzie mi to opornie. W międzyczasie zauważyłem, że ten mój pitstop trafił mi się w bardzo widowiskowym miejscu. Widok na Bug z klifu był spektakularny. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie spróbować zrobić zdjęcia telefonem, w końcu i tak już wszyscy mnie minęli. Wracam do pompowania. Ogólnie mogłoby już być, ale na następnego snake'a nie było miejsca, bo nie miałem drugiej dętki. Nabiłem mocno, będzie telepać na korzeniach, trudno.
Ruszyłem, ale strasznie zmulony i bez motywacji. Na trasie zrobiło się pusto. Nie było z kim jechać. Po kilku minutach dogoniłem jedną zawodniczkę. Na singlu nie było jak wyprzedać, ale i tak już mi się nie śpieszyło. Wiozłem się za nią przez jakieś mniej ciekawe fragmenty trasy. Dużo w tej części było przez piachu na prostych, bez widocznego końca. Bardzo mnie męczą takie odcinki, więc mając kogoś przed sobą mogę utrzymać jakiś rytm. Jednak tempo było za wolne, a ja nie mogłem się zmusić do szybszego kręcenia. Nie czułem wielkiego zmęczenia, nogi o dziwo w porządku, ale nie szło mi rozkręcić w tym piachu. Powoli zaczęło nas dochodzić dwóch zawodników. Nie było dobrze. Na szczęście skończył się ten przeklęty piach i z powrotem zaczęły się podjaździki i kręte single przez las.
Odżyłem na nich. Zgubiłem tą dwójkę zawodników i zawodniczkę i na długich prostych widziałem zawodnika z przodu. Powoli skracałem dystans, ale ostatecznie nie dogoniłem go. Na metę wjechałem sam bez emocji. Zastanawiałem się tylko ile straty dzisiaj zaliczyłem do zwycięzcy.
Podszedłem po jakiś posiłek i tutaj miłe zaskoczenie: zjadliwy sos i nierozgotowany makaron, nie to co w Kozienicach. Widać kucharz nauczył się gotować makaron. Właśnie trwała dekoracja mini, ale poszedłem na myjkę opłukać rower. Dziwnie się poczułem, bo wolny był jeden karcher. Nie było niemal rytualnej kolejki. Szok. Pokręciłem się jeszcze trochę po miasteczku, popatrzyłem na resztę dekoracji i zwinąłem się na stację na pociąg. Tym razem już w miarę luźno było w pociągu, więc z załadunkiem nie było problemu. Na następnych stacjach dostawiali się kolejni w rowerami, ale było mi to obojętne, bo i tak jechałem do stacji końcowej. Z Dworca Wileńskiego został tylko powrót przez Warszawę według trasy porannej. Tym razem już bez napinki na zegarek.
Nie wiem jak podsumować ten maraton. Z jednej strony świetnie wytyczona trasa przez Nadbużański Park Krajobrazowy z wieloma podjazdami i sporą ilością krętych singli ciasno wśród drzew. Las bardzo malowniczy, a odcinek wzdłuż Bugu z wyśmienitymi widokami. Były szybkie szutry na jazdę w pociągach, asfaltu mało, piachu lekko za dużo, szczególnie w drugiej części trasy, ale tak jest wszędzie na mazowszu. Z drugiej strony pech w postaci kapcia. Była szansa na przyzwoity wynik, a tak porównując oficjalny czas i czas z licznika jakieś 8-9 minut zajęła mi zmiana dętki. Potem na tych piaskach, gdy przydałby się jakiś pociąg nie było z kim jechać i ostatnie 20 kilometrów praktycznie przejechałem sam. Jak sobie policzyłem to był mój 13 maraton, więc może ten snake był mi już zapisany. Trudno następnym razem musi być lepiej, a na przyszłość trzeba pomyśleć o systemie bezdętkowym.
Aha, no i odzyskałem wiarę w Poland Bike :)
Wynik:
M2: 18/24
Open: 78/109
Mapka:
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0