Wpisy archiwalne w kategorii

Terenowo

Dystans całkowity:9600.31 km (w terenie 4157.00 km; 43.30%)
Czas w ruchu:453:55
Średnia prędkość:21.15 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:127
Średnio na aktywność:75.59 km i 3h 34m
Więcej statystyk

Na mysie górki

Niedziela, 8 maja 2011Przejechane 55.06km w terenie 31.50km

Czas 02:32h średnia 21.73km/h

Temperatura 18.0°C

 

Po wczorajszej wywrotce lewa łapa trochę mnie bolała, ale karuzela musi się kręcić, tym bardziej, że za tydzień Legionowo. Pojechałem w stronę puszczy, co by więcej kilometrów po wybojach przemielić. Na dojeździe przez Starą Wolę Gołębiowską spróbowałem przycisnąć za autobusem, ale omal nie skończyło się to lotem przez kierownicę. Niestety powoli stary napęd przestaje nadawać się do użytku, łańcuch przepuszcza przy stawaniu na pedałach, co jest niebezpieczne. Jego przebieg szacuje na około 12000 km, więc jest to w miarę przyzwoity wynik.
W samej puszczy było miejscami błoto po nocnych opadach deszczu. Mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie. Na mysich górkach kręciło się kilkunastu pieszych przez co nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł. Po dojechaniu do torów zatrzymałem się na zszamanie banana i powrót do domu mniej więcej tą samą trasą, ale już nie przez Wielką Górę, bo czas mnie gonił.

 

Nareszcie jazda na poziomie

Sobota, 30 kwietnia 2011Przejechane 115.74km w terenie 55.00km

Czas 06:10h średnia 18.77km/h

Temperatura 20.0°C

 

Nie, nie chodzi o to, że nagle dzisiaj osiągnąłem niesamowity poziom nazwijmy to sportowy. Chodzi bardziej o to gdzie tak jazda się odbywała. Mianowicie wylądowałem rano pociągiem w Skarżysku z zamiarem powtórzenia najlepszej przejechanej przeze mnie trasy w zeszłym roku. Ale mało brakowało, abym się nie wybrał na ten wypad.
Rano obudził mnie nastawiony na 6.45 telefon, a u mnie wstawanie w sobotę przed 7 to wydarzenie. Cały czas leżąc spojrzałem jednym okiem na okno i niebo jakieś zachmurzone. Sprawdziłem dwie prognozy i też nie za wesoło, bo niby miało padać. Na dodatek cały tydzień miałem jakiś niedospany i najchętniej przekręciłbym się na drugi bok. Ale w głowie ciągle mi kołatało, że w poprzednim roku w majówkę mimo niesprzyjających warunków wybrałem się do Skarżyska, więc jeśli w tym nie pojechałbym to byłoby to cofnięcie w rozwoju cyklozy. Normalnie hańba i wstyd. Zwlokłem się w końcu z łóżka, odsłoniłem firankę, patrzę przez okno i nie jest tak źle. Co prawda pogoda taka, że na dwoje babka wróżyła, albo będzie padać albo nie, jednak jak już wstałem to jadę. Była 7, do pociągu została godzina i 22 minuty. Powinienem na luzie zdążyć.
Na miejscu od razu ruszyłem na Rejów. Tam wpadłem na szlak i tak już przez wiele kolejnych kilometrów. Po przejechaniu przez przejazd kolejowy w okolicach stacji Suchedniów Północny zatrzymałem się na chwilę co by zdjąć bluzę luźne spodenki i obsikać się cały sprejem przeciw robactwu. Rozpocząłem właściwą część wycieczki.
Początkowo na zielonym szlaku sporo błota, ale prawie wszystko do przejechania. Było z kilka miejsc, które ominąłem krzakami, ale podejrzewam, że jakby ktoś się uparł to i by przejechał. Mimo wszystko do miejscowości Mostki jechało się płynnie i pierwszy odcinek co do którego miałem wątpliwości był już za mną. Dalej do Burzącego Stoku wody po drodze nie widziałem. Natomiast na źródełkiem szlak był zmasakrowany. Już w zeszłym roku był, ale teraz jest jeszcze gorzej. Głębokie koleiny w wszystkie możliwe strony, błoto przemieszane z gałęziami. Na dodatek w tym miejscu jest pod górkę, więc nie pozostało nic innego jak wziąć rower pod pachę i się przedzierać. Po kilkuset metrach robiło się normalnie i można było już spokojnie jechać na Kamień Michniowski. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów jazda to podjazdy, zjazdy no i oczywiście piękne widoki jak akurat wyjedzie się z lasu. Nie zrobiłem wielu zdjęć, bo na to potrzebne byłyby oddzielne wyjazdy: jeden do fotografowania i jeden, aby się przejechać bez stopów. Jeden taki stop z czysto dziennikarskiego obowiązku zrobiłem gdzieś w okolicach szczytu Kamienia Michniowskiego.

Drugie zatrzymanie się było przy kapliczce p. w. św. Barbary. Tutaj już nie z obowiązku, ale aby nacieszyć oczy widokiem Gór Świętokrzyskich i dokładniej przyjrzeć się samej kapliczce.

Na liczniku miałem 69 kilometrów gdy dojechałem do miejscowości Rataje. Po drodze do Wąchocka zastanawiałem się czy nie skręcić na szlak wokół Starachowic i pojechać do Iłży, ale uznałem, że na razie nie starczy mi sił i jeszcze w tym roku będą inne okazje. Założyłem bluzę, bo powrót do Radomia był cały czas pod północny wiatr, który szalał na otwartej przestrzeni. W słońcu trochę na ciepło, ale wolę nie zarznąć. Za Wierzbicą troszkę zacząłem mulić, bo skończyło się mi picie w bukłaku, a nie chciało mi się zatrzymywać przy jakimś sklepie po drodze.
Generalnie wypad w 100% udany. Pogoda się spisała na medal, nie padało, a ja złapałem pierwszą opaleniznę :)
Mapka:

 

Pętla na Królewskie Źródła

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011Przejechane 91.72km w terenie 50.00km

Czas 04:07h średnia 22.28km/h

Temperatura 20.0°C

 

Ostatnio było po asfalcie, dlatego dzisiaj dla równowagi musiała być terenowa jazda. Nadal katuje najbliższą okolicę, więc innego wyboru jak puszcza nie było.
Trasa do Augustowa była taka sama jak w poprzednią niedzielę, czyli na początku przez Las Kapturski, który zapchany był spacerowiczami, do Aleksandrowicza, dalej przez Starą Wolę Gołębiowską do Kozłowa i wjazd do puszczy. W sumie 17 kilometrów dojazdu. W samej puszczy coraj bardziej sucho. Błotne przeprawy obsychają, kałużę, którą omijałem poprzednim razem krzakami, teraz dało się przejechać. Co prawda ktoś wysypał do niej trochę gruzu to i zrobiła się po tym płytka, że widać było co jest na dnie.
W Augustowie wjechałem na szosę i kawałek trzeba było dojechać do zjazdu na Królewskie Źródła. A tam na miejscu ludzi ogrom. Jedno wielkie grilowanie. Co by na kogoś nie wjechać jak i nie wzbudzać sensacji wśród tłumu, przystanąłem na boku zjadłem kawałek przywiezionego z domu sernika, poprawiłem sztycę i leśną drogą pojechałem do Pionek.
W Pionkach myslałem, że złapie mnie deszcz, bo już nawet zaczęło lekko kropić, ale na szczęście się rozeszło. Ulicą Radomską pojechałem w kierunku miejscowości Sokoły. Tutaj musiało dobrze popadać, ponieważ na asfalcie stała woda. Przez cały asfalt aż do końca drogi przy transformatorze mokro. Za to już na mysich górkach sucho.

Przeciąłem szosę na Kozienice na przeciwko ośrodka edukacji ekologicznej i zielonym szlakiem pojechałem na Wielką Górę, aby drugi raz tego dnia zaliczyć tamtejszy singielek. Po drodze znów zrobiło się mokro, ale nie błotniście. Widać i tam musiało popadać. Za to zapach i krajobraz po takim deszczu w puszczy bym oszałamiający.


Po minięciu wieży obserwacyjnej kierowałem się na Kozłów w przeciwnym kierunku jak na początku. Jednak po dojechaniu nie wracałem asfaltem, tylko chciałem zaliczyć rozwaloną kładkę na Pacynce i wrócić przez Rajec do ulicy Podleśnej. Tam także bardziej sucho niż tydzień temu, chociaż nadal był to najbardziej błotnisty kawałek.

 

Po Puszczy Kozienickiej

Niedziela, 17 kwietnia 2011Przejechane 76.22km w terenie 43.00km

Czas 03:34h średnia 21.37km/h

Temperatura 14.0°C

 

Kolejny popołudniowy wypad na rower. Lubię te popołudniowe wyjścia, ponieważ o tej porze słońce daje najlepsze światło i nawet zwykłe miejsca stają się ciekawe. W ostatnich dniach zazwyczaj były pogodne popołudnia, a ja, co już nie raz pisałem, preferuje jazdę w słonecznych warunkach. Dodatkowo moje kolana nareszcie mają już okres przejściowy za sobą, nie przypominają o sobie, nie czuję dyskomfortu, więc mogę wypuszczać się bardziej w teren.
Puszcza Kozienicka po raz pierwszy w tym roku to był dobry pomysł. Co prawda na samym początku przywitała mnie spora kałuża, ale jej po jesiennych wypadach to nawet się spodziewałem. Jak znam to miejsce mogła być powyżej piast plus prawdopodobnie gruz na dnie, więc przejazd bez kąpieli był niepewny. Wolałem ominąć bokiem przedzierając się przez krzaki. Dalej już spokojnie można było jechać. Na ścieżce przez polanę było błoto jednak nic takiego strasznego, spokojnie do przejechania. Potem do samego Augustowa było już tylko twardo i sucho. Piaskowe drogi, które w lato potrafią wyssać siły teraz były ubite.
Pierwsze kilometry to przyjemny singielek przez Wielką Górę, ale prawdziwy klimat puszczy można poczuć dopiero po minięciu leśnego parkingu przy drodze z Jastrzębi. Nawierzchnia staje się typowo piaszczysta, zaś okolica jakby całkiem wyludniona. Charakter odludzia podkreślają dorodne sosny, które gdy przejeżdżałem ładnie oświetliło słońce przez co wyglądały jeszcze bardziej majestatycznie. Z ciepłem w plecy, rześkim powietrzem, soczyście zieloną trawą jechało się zajebiście. Mózg można było wyłączyć, jakieś ukryte pokłady mocy zostały uruchomione - po prostu flow.

W Augustowie wróciłem do rzeczywistości. Po bokach trylinki przez wioskę robione są chodniki. Znak, że niedługo pojawi się asfalt. Na drodze do Pionek wysypana podsypka z kruszywa, więc także wkrótce będzie po czarnym. Po przejechaniu przez Pionki w lesie miałem dwie przeprawy wodno-błotne. Mimo przepychania się daleko obok nie dało się uniknąć zanurzenia. Trochę zimno zrobiło się w stopy, ale bez tragedii. Kolejną taką przeszkodę objechałem już inną ścieżką. Następnie parę kilometrów asfaltem na Mysie Górki, tam przelot po korzeniach, znów kawałek asfaltem do Siczek i do kładki na Pacynce. Szkoda, że ubiegłoroczne podtopy ją uszkodziły, bo teraz jest raczej nie do przejechania. Za kładką w błocie zerwał mi się łańcuch. Miałem chwilę zabawy z łańcuchem w roli głównej oraz w pobocznych z rozkuwaczem i spinką z zapasu.
Po dojechaniu do ulicy Podleśnej został już tylko powrót przez miasto.
Mapka:

 

Po lesie

Niedziela, 10 kwietnia 2011Przejechane 17.59km w terenie 12.50km

Czas 00:48h średnia 21.99km/h

Temperatura 10.0°C

 

Krótko, bo nie było czasu. Rano nie chciało mi się wstać, potem wyskoczyła jedna sprawa do zrobienia i udało się znaleźć tylko niecałą godzinę na rowerowanie. Mało, ale musiało starczyć na wyszalenie się. Warunki w lesie były całkiem inne niż na dojazdowych drogach, a mianowicie zero wiatru. Tylko na obrzeżach trochę podwiewało. Poza tym wszystko prawie idealnie. Igliwie, szyszki i trzask łamanych patyków pod kołami. Do pełni szczęścia brakowało tylko promyków słońca.

 

Wiatr psuje plany

Sobota, 9 kwietnia 2011Przejechane 36.72km w terenie 18.00km

Czas 02:00h średnia 18.36km/h

Temperatura 8.0°C

 

Rano dojazdy, czyli do dworca zachodniego i z dworca pkp w Radomiu. Wiało i było zimno. Łącznie 10.76 km.
Popołudniu nadal wiało i nie ociepliło się. Znów musiałem odłożyć wypad na Altanę, bo taki wiatr jak dzisiaj po prostu miażdżył. Co by nie marnować wolnego dnia odjechałem pobliskie laski. Najpierw na tapetę poszedł Las Kapturski, głownie część północna za ulicą Janiszewską. Jest tam jeden pagórek, który przecina kilka ścieżek. Pogoda wystraszyła spacerowiczów, więc było pusto bez psów i dzieci, tylko jeden biegacz i dokazująca parka w samochodzie na parkingu :D W lasie trochę się zmieniło od zimy. Pomimo temperatury widać było wiosnę.


Potem pojechałem od Lasku Janiszewskiego. Przypomniałem sobie, że jest tam nasyp po starej strzelnicy, na którym można by poćwiczyć zjazdy takie jak ten jeden w Otwocku, z którym miałem problemy. Po chwili szukania znalazłem to miejsce i jest ono w porządku.

Zjazdy można ćwiczyć w różnej konfiguracji. U podnóża nasypu przyjemny singielek. Szkoda, że tak krótki.

 

Mazovia Otwock + dojazdy

Niedziela, 3 kwietnia 2011Przejechane 58.52km w terenie 42.00km

Czas 03:09h średnia 18.58km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazdy (nie wszystko, zapomniałem wpiąć licznik): 11,86 km
Wyścig: 46,66 km

W tym roku obiecałem sobie, że sprawdzę ile jestem warty w tym moim ściganiu się na maratonach. Gdy tylko było wiadomo, że pierwszy maraton mazovii będzie w okolicach Warszawy postanowiłem wystartować, aby zachować sektor z poprzedniego roku. Start z dziesiątego a piątego to była różnica w poprzednim sezonie i zdecydowanie lepiej podobało mi się przy piątym. Można było w końcu znaleźć grupę z moim tempem i myśleć jak się w niej utrzymać zamiast jak zabrać się za kolejne wyprzedzanie.
Kilka dni przed startem w Otwocku z trzeciego sektora zastanawiałem się jak to będzie. Nie żebym miał jakiegoś stresa przedstartowego, bo zazwyczaj podchodzę z dystansem do takich rzeczy. Podejrzewałem, że na pierwszych kilometrach może być... no właśnie. Szybko czy raczej na luzie? Wyprzedzanie na krzywy ryj czy spokojnie? Jak z techniką pozostałych, czy poziom kosmiczny czy nadal przysłowiowe kałuże omijane z buta? Na dodatek poprzednie etapy w Otwocku to były podobno korzenie i piachy. Szczególnie za tymi drugimi nie przepadam. Do tego wszystkiego zima się ciągła niemiłosiernie długo i jeździć bardziej zacząłem dopiero z miesiąc temu, więc moja forma jeszcze daleka od optymalnej. Z resztą nigdy nie miałem jej na początku kwietnia. Start w pierwszym maratonie sezonu miał dać odpowiedzi na te kilka pytań.
Do Otwocka pojechałem SKM'ą i kilkanaście minut po 10 byłem na stadionie. Pierwsze wrażenie to dużo ludzi, ale jak dużo to przekonałem się jak zobaczyłem kolejkę do biura zawodów. Trzeba było swoje odstać w kolejce do sprawdzenia chipa gdzie zawsze odbywało się to bez czekania. Dobrze, że załatwiłem wszystkie formalności na tygodniu, ponieważ na pewno nie dałoby rady tego zrobić teraz. Pogoda od tygodnia była zapowiadana ładna na weekend, więc ludzi zjawiło się więcej niż przewidział organizator i nie dało się ich obsłużyć, mimo przesuniętego startu o prawie pół godziny. Przez to przesunięcie miałem trochę czasu, aby zapoznać się z asfaltowym początkiem trasy. Nawierzchnia była miejscami dziurawa, ale bez zakrętów, więc nie będzie tłoku przy skręcaniu.
Po podjechaniu do sektora panowało małe zamieszanie, który sektor jest który. Ludzie nie mieścili się w przejściu, więc zaczęli wchodzić do sektorów. Jakiś czas potem przyszedł sektorowy, ale sprawdzenie pełnego sektora zawodników, a nawet wylewającego się z niego zawodników było misją niemożliwą. Odhaczył swoje i tyle. Potem była jeszcze atrakcja w postaci startu helikoptera. Troszkę dziwnie się czułem stojąc w miarę blisko z zerowymi możliwościami manewru. Generalnie pojazd ten nie wzbudzał mojego zaufania. Przypominał mi blaszaną puszkę i pospawaną przez ojca kosiarkę do trawy.
Z zatłoczonego sektora start nie mógł być dynamiczny. Na początkowym asfaltowym odcinku prędkość nie była jakaś zabójcza, tak w okolicach 30-35 kmh. Więcej zaczęło się dziać po zjechaniu na drogę szutrową. Do 10 kilometra wyglądało to mniej więcej tak samo: dużo patyków i dużo rowerów co równało się dużo latających patyków. Jednym nawet słusznej wielkości dostałem w twarz. Jechałem asekuracyjnie, ponieważ nie chciałem się wystrzelać na pierwszych kilometrach tak jak w tamtym roku w Klwowie. Pojawiły się pierwsze łachy piachu i wszyscy sprawnie się przeprawiają. Ja również. Generalnie jechałem cały czas mniej więcej z tymi samymi osobami.
Na pierwszym błocie miałem pierwszą skuchę. Objeżdżając bokiem zawadziłem rogiem o gałęzie krzaków i skręciło mi kierownicę. Koleiny były trochę w tym błocie i się rozkraczyłem na środku. Dalej do 20 kilometra dużo się nie działo. Co parę minut popijałem z bukłaka, bo kurz szybko wysuszał usta, na równych fragmentach sięgałem do kieszonki po suszoną morelę. Na bufecie złapałem tylko kubek z izotonikiem. Batona nie brałem, bo i tak bym nie zjadł.
Na 20 kilometrze zaczęło wychodzić moje nieprzygotowanie. Gdy teren zaczął być lekko pofalowany złapały mnie skurcze w obu udach. Przez kilka minut spuściłem z tempa, ale cały czas kręciłem, bo chwila bezruchu tylko mogła pogłębić ten stan. Na szczęście po 2 kilometrach całkowicie odpuściło. To dobrze, bo zaczęły się fajne podjaździki i zjaździki, chociaż zapamiętałem tylko po jednym. Oczywiście były to te najbardziej 'ekstremalne'. Podjazd to widok pchających do góry rowery zawodników. Ale widzę, że ktoś bokiem atakuje. Przerzuciłem na młynek i można było jechać, bo przy podjeżdżaniu z młynka nie liczy się tak siła w nogach tylko docisk przedniego koła do ziemi. I szło mi całkiem nieźle, aż sam się dziwiłem. Wjechałbym to do końca, ale ktoś na wypłaszczeniu, na środku powoli ładował się na siodło, co w przypływie emocji, ale i w ostatniej chwili gryząc się w język wyraziłem w jego kierunku wyrazem 'KUR...czę', jednak za mną ktoś wyartykułował to dosadniej ;) Na zapamiętanym zjeździe popełniłem drugą skuchę. Za mało wychyliłem się na siodło i za bardzo ściskałem przedni hamulec zamiast tylnego. Zważyło mnie do przodu i ratując się posadziłem tyłek na ramie, prawą nogą szurając po ziemi. Nie słyszałem kurw za mną, z przodu zawodniczka za wiele nie uciekła, więc raczej straty nie było. Była jeszcze trzecia skucha, ale raczej powstała w zbiegu okoliczności. Zatrzymałem się w piachu, ponieważ na końcu stał zakopany zawodnik. Spokojnie bym go minął, ale na mną słyszę 'UWAGA JADĘ' od zawodniczki, z która przez większość trasy się tasowałem. Trochę spanikowałem, zjechałem na bok, zahamowałem i stanąłem w piachu. Ostatnia skucha na 40 kilometrze była całkowicie przypadkowa, ponieważ w kasetę wkręciła mi się gałązka. Łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że samo wypadnie, ale niestety trzeba był się zatrzymać i powyciągać ręką. Grupka z którą tak dobrze mi się jechało uciekła. Nogi po drugim kryzysie na 38 kilometrze protestowały przed pościgiem i do mety dojechałem z inną. Finishu nie było, bo nogi spuchły i więcej mocy nie były w stanie wykrzesać.

Autor: Grzegorz Adamski

Maraton na pewno można zapisać do udanych pod względem trasy. Przed spodziewałem się czegoś bardziej płaskiego z większą ilością piachu, a nie było tak źle. Słynne korzenie nie były takie straszne. Uważam, że w Siczkach przy dojeździe na mysie górki są bardziej upierdliwe. Jeśli chodzi i moją dyspozycję to niestety spadek do czwartego sektora. Przed startem zakładałem realistycznie nawet spadek do piątego, ale jednak po cichu liczyłem na utrzymanie trzeciego i rating na 80%. Wyszło 78,3%. Może by się udało gdyby nie wkręcona w kasetę gałąź.

Wynik:
M2: 65/208
Open: 235/877

 

Po lesie

Niedziela, 20 lutego 2011Przejechane 16.12km w terenie 12.00km

Czas 00:58h średnia 16.68km/h

Temperatura -5.0°C

 

Dzisiaj znów wyciągnąłem się z ciepłego domu na rower, chociaż temperatura powoli zaczynała odstraszać. Daleko się nie wypuszczałem, aby w razie gdyby warunki były za ciężkie mógłbym szybko wrócić. Jak mam jechać gdzieś blisko to zazwyczaj wybieram się do lasu kapturskiego i tym razem było podobnie. Warunki do jazdy rowerem były niczego sobie, chociaż wczoraj jeździło się lepiej, bo mniej spacerowiczów i palce tak szybko nie marzły. A miałem dziś okazje wykorzystać je podczas zmiany dętki w zimowych warunkach. Kapcia nie było. Po prostu wentyl po wjechaniu na gałąź efektownie oddzielił się od reszty dętki i postanowił dalej zwiedzać świat, ale już na własną rękę.

 

Po lesie kapturskim

Sobota, 19 lutego 2011Przejechane 23.26km w terenie 20.00km

Czas 01:22h średnia 17.02km/h

Temperatura -1.0°C

 

Powrót zimy, czyli śnieg i mróz. Na szczęście w ilościach akurat do jazdy zimowej. Dodatkowo błoto i rozlewiska były pozamarzane, więc wszystkie ścieżki w lesie nie tylko przejezdne, ale także pozwalające na trochę więcej zabawy. Starałem się poćwiczyć wchodzenie z zakręty z uślizgiem tylnego koła. Średnio mi to wychodziło, ale na początek może być.
Zaliczyłem jedną wywrotkę. Przy delikatnym zjeździe nie zauważyłem koleiny pod śniegiem, przód poślizną się na krawędzi i poszurałem się po ziemi. Lekko obiłem lewą dłoń, ale jest ok.
Ślad:

 

Znów do lasu

Poniedziałek, 27 grudnia 2010Przejechane 15.02km w terenie 9.00km

Czas 01:05h średnia 13.86km/h

Temperatura -7.0°C

 

Strach wyjeżdżać na boczne drogi, bo zazwyczaj są lodowe koleiny. Jazda głównymi mnie nie bawi także znów był mały wypadzik do lasu. Warunki były całkiem znośne to znaczy śnieg dobrze ubity i zmrożony. Nawet można było trochę przycisnąć, ale za bardzo trzęsło. Bez zatrzasków szybko gubiłem pedały. Stęskniłem się już za jazdą w bucikach rowerowych. Dla mnie to jest całkiem inny wymiar panowania nad rowerem.