Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:4170.50 km (w terenie 2763.57 km; 66.26%)
Czas w ruchu:204:21
Średnia prędkość:20.41 km/h
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:80.20 km i 3h 55m
Więcej statystyk

MTB Cross Maraton Sielpia

Niedziela, 17 czerwca 2012Przejechane 69.85km w terenie 55.00km

Czas 03:36h średnia 19.40km/h

Temperatura 30.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 2.48 km
Wyścig: 67.37 km
Powrót: 0 km

Nareszcie wybrałem się na porządny maraton. Półmetek sezonu za pasem i była to najwyższa pora na coś treściwszego niż gonitwy podwarszawskie. Mazowieckie maratony są ok, ale brakuje w nich czegoś epickiego. Brakuje mi przygody, bo nizinne tereny mam opatrzone na zwykłych wyjazdach i nawet szczere starania organizatorów za bardzo tego nie są w stanie mnie zaskoczyć. W poszukiwaniu nowych wrażeń trzeba ruszyć się na południe. Pierwszy przystanek do coraz większych gór to na pewno świętokrzyska liga rowerowa. Szkoda, że tak rzadko pojawiam się na tym cyklu. Z Radomia jest całkiem blisko, ale życie rzuca mnie raczej w kierunku stolicy. Niemniej jednak tym razem udało mi się zorganizować transport i zafundować dzień pełen wrażeń. Nie musiałem zostawiać zapasu sił na dojazdy i powroty, dlatego dzisiaj zdecydowałem się jechać najdłuższy dystans, czyli master. Tym razem jak na standardy ślr raczej krótki i łatwy, więc nie powinien mnie zniszczyć. Zapowiadane przewyższenia rzędu 900 metrów klasyfikowały maraton jako najbardziej płaski w serii, podczas gdy na Mazowszu taka wartość byłaby reklamowana jako super-hiper-górski maraton. W ogóle ta edycja miała być nietypowa jak na ślr: nie dość, że relatywnie płasko to jeszcze piaszczyście. Akurat od tego drugiego chciałem uciec, ale przewyższenie i tak wystarczająco mocno mnie przyciągało.
To co mi się podobało to, że przed startem trzeba podjąć męską decyzję jaki dystans się jedzie. Nie ma zmian potem, bo org zakłada, że każdy wie na co się zapisał, a jak nie to będzie musiał się o tym przekonać już na trasie. Dzięki temu każdy dystans startuje w tym roku oddzielnie i to jest fajne, ponieważ wiadomo z kim się ścigamy. Co ciekawe są sektory, ale przed startem wszystkie się łączą. Full profska jak na pucharze świata ;) Przy małej ilości zawodników całkiem słuszny pomysł.
Po chwili stania w żarze lejącym się z nieba ruszyliśmy. Spokojnie, bo początek po wąskiej uliczce i przez parking. Dopiero po wyjechaniu na drogę tempo wzrosło. W międzyczasie obsunąłem się praktycznie na koniec stawki. Trochę w tym było winy sprzętu i łańcucha, który nie chciał wejść na blat a po części słabej rozgrzewki, a praktycznie jej braku. Zostałem w ognie, ale jednak w główną grupą. Nie pchałem się do przodu, bo dystans długi a i tak najważniejsza będzie cześć między 18 a 50 kilometrem. Odrobić bądź stracić było gdzie, więc jechałem sobie.
To było dobra decyzja. Od 10 kilometra przestaję skupiać się na utrzymaniu pozycji i zaczynam powolne wyprzedzanie. Rozgrzałem się już odpowiednio, ale przy tej temperaturze jak dzisiaj od razu puściłem soki. Pot zalewał mi oczy. Apogeum nastąpiło przed podejściem na jakąś hałdę czy żwirownię. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie widziałem. Pot zalał mi soczewkę powodując okropne pieczenie i szczypanie w prawym oku. Lewy patrzyłem tylko pod nogi, pchając rower sądziłem, że pieczenie przejdzie. Na szczycie rzut okiem lewym na krajobraz, fajny, ale przed sobą ujrzałem zjazd, że szczęka mi opadła. Nawet wypoczęty z normalnie funkcjonującymi oczami chyba nie odważyłbym się tam zjechać. To był zjazd z tych, które jak już się zacznie to trzeba jechać do końca. Przystanki po drodze na pewno byłyby bolesne. Zszedłem tam niemal na ślepo. Próbowałem dalej jechać, ale nie dało się. W końcu się zatrzymałem, zdjąłem okulary i delikatnie w miarę jeszcze czystą rękawiczką przetarłem oczy – po chwili wszystko wróciło do normy. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dzięki tej przerwie wróciłem do gry i nawet udało się dość szybko dogonić tych zawodników.
W końcu pojawił się bufet, który jest całkiem inaczej zorganizowany niż na takiej np. mazovii. Nie ma podawaczy i jeśli coś się chce trzeba się zatrzymać. Wtedy do akcji wkracza bardzo miła obsługa. Dopytuje się czego potrzeba, napełnia bidony, bukłaki. Do tego owoce do wyboru, a arbuz smakował mi jak nigdy. Picie w kubeczkach, ale jeśli się stoi to nie przeszkadza, a dzięki temu nie marnuje się izotonik i potem butelki nie poniewierają się po trasie. Zawodnicy za bardzo się nie śpieszą i nie naskakują na siebie, bo wiedzą, że minuta straty generalnie nie ma znaczenia i po postoju będzie można ją spokojnie jeszcze nadrobić.
Na kolejnym bufecie taka sama sytuacja. Dla mnie aż dziwne, że zawodnicy mają takie zdrowe, luźne podejście do ścigania. W ogóle przebieg tego maratonu był dla mnie dziwny, całkiem inny niż to co przejechałem w tym roku. Nie było prawie wcale jazdy na kole, bo każdy jechał na siebie bez oglądania się na innych. Zresztą już w połowie dystansu poczułem się jak na wycieczce. Jechało się samemu z majaczącą od czasu do czasu na dłuższej prostej koszulce innego zawodnika, z tyłu tak samo. Tempo jak na szybszej wycieczce przez las, przez który nie przejeżdżał nikt od dłuższego czasu. Pod kołami oprócz zapowiadanego piachu, którego nota bene nie było tak dużo przeważała leśna ściółka, mchy i czasami borówki. Chyba najbardziej zapadł mi właśnie taki odcinek lekko pod górę zarośnięty borówkami bez widocznej ścieżki czy drogi, ale całkiem spokojnie do przejechania. I chociaż nie było widać po czym się jechało to w ogóle nie trzęsło.

Wszystko układało się na plus. Nareszcie nie było, a jak już to symbolicznie, po wertepiastej trawie co zawsze odbiera mi chęci do jazdy. Jeśli mogę się do czegoś przyczepić to do oznaczenia trasy, a właściwie do poprowadzenia końcówki trasy master. Różniła się ona do końca trasy fun. Pomijając już fakt różnych końcówek dla obu dystansów, to rozjazd powinien być oznaczony bardzo wyraźnie i najlepiej jeszcze pilnowany przez kogoś z obsługi. Nie mam zazwyczaj problemu z oznakowaniem, bo wiem, że oprócz jazdy trzeba także rozglądać się po mijanych drzewach, ale tutaj absolutnie nie mam pojęcia kiedy był zjazd. Na pewno zmęczenie też swoje zrobiło, mimo to w pewnym momencie po prostu zniknęły niebieskie strzałki z master a zostały tylko zielone z fun. Wiedziałem, że coś nie gra, lekko spuściłem z tempa i zastanawiałem się o o chodzi. Dogonił mnie jakiś zawodnik i zawodniczka, zapytałem się czy to dobra trasa, ale jasnej odpowiedzi nie dostałem. I tak za daleko zajechałem aby zawracać, więc jadę za nimi. Zaczął się asfalt i praktycznie meta a ja już widziałem, że na 100% to nie jest właściwa trasa, bo co innego objechałem ramach rozgrzewki. Na metę wjechałem bez przekonania z myślą, że dostanę DNS, bo tutaj z takimi rzeczami się nie patyczkują. Jednak do dzisiaj nie dostałem, więc chyba org przymknął na to oko. Cała trasa była dobrze oznakowana, nigdzie nie miałem wątpliwości, ale w newralgicznym miejscu zabrakło zabezpieczenia.
Po maratonie zostało mi jeszcze rytualne obmycie z piachu i błota roweru oraz siebie, aby nadawać się wejścia do samochodu. Na koniec jeszcze miska makaronu, trochę skromna, ale może być i pożegnałem się z Sielpią. Trzeba było niestety szybko wracać do domu.

Wynik:
M2: 26/48
Open: 42/92

 

Poland Bike Wyszków

Niedziela, 10 czerwca 2012Przejechane 98.54km w terenie 50.00km

Czas 04:20h średnia 22.74km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19.69 km
Wyścig: 61.51 km
Powrót: 17.34 km

Zaczynam się powtarzać, bo znów pojechałem na maraton spoza planu. Niestety organizatorzy, przynajmniej na mazowszu, pozmieniali terminy w lipcu i jeśli na początku roku lipiec zapowiadał się z czterema maratonami to teraz w moim kalendarzu zostały tylko dwa a właściwie to tylko Kozienice są pewnym punktem. Chociaż to najbliższy mi maraton to prawdopodobnie najnudniejszej, bo w znanej mi okolicy. Ponownie z pomocą w zapełnianiu wolnych terminów przyszedł poland bike. Pierwsze spotkanie z tą serią nie zachwyciło mnie, ale z każdą edycją coraz bardziej się do niej przekonuje. Na tą chwilę to nawet bardziej podoba mi się poland bike niż mazovia. I chociaż na bufetach jest biedniej, w miasteczku jest mniej atrakcji to dla mnie są to rzeczy mało istotne. Za to jest coś co mnie przyciąga. Być może to coś co każdy organizator szumnie nazywa atmosferą, ale chyba rzeczywiście coś takiego istnieje co odróżnia sportowy poland bike od rodzinnej mazovii. Można to wyraźnie poczuć, bo miasteczko jest ciaśniej zorganizowane a mimo to nie ma wielkiego tłuku. Pewnie każdy organizator życzyłby sobie wielokrotność tej liczby, ale dla mnie optimum na maratonie to około 400-600 uczestników. Powyżej 600 ludzi na starcie jakakolwiek atmosfera zaczyna niestety uciekać.
Oczywiście wszystko to są dywagacje, bo i tak najważniejszy jest dojazd, a do Wyszkowa nie ma problemu dostać się z Warszawy dla niezmotoryzowanych, więc wybór był prosty. Jedynie rano zastanawiałem się czy to okularów brać pomarańczowe czy ciemne szkła. Szybkie zapoznanie się z prognozą pogody oraz zdjęciami satelitarnymi trasy i wiadomo, że będzie gonitwa przez pola przy pełnym słońcu. Biorę ciemne szkła.
Tym razem miasteczko w nieciekawym miejscu, ale jak pisałem nie obchodzi mnie to. Ważna jest trasa i tutaj jest chyba najciekawsza końcówka jaką kiedykolwiek jechałem. Dwa podjazdy i zjazd na dosłownie ostatnich metrach. Przed tym ponad kilometr wąskiej ścieżki co prawda po krzakach, ale to praktycznie singiel. Będzie walka techniczna do samej mety, tak jak lubię. Nie lubię zaś długich, szerokich prostych z wyścigami sprinterskimi, choć wiem, że inni mają dokładnie odwrotne zdanie. Na objeździe zapamiętuje kiedy będzie robić się zwężenie, jak długo będzie trać. To kluczowe informacje na finishu.
Po zapoznaniu się z końcówką trasy idę już ustawić się w sektorze. Nie chcę kolejny raz startować z końca, bo potem trzeba się nagimnastykować, aby przebić się do przodu. Cel na dzisiaj mam jeden: awansować z trzeciego do drugiego sektora. Czuję, że jestem dziś w stanie to osiągnąć.
Start i asfalt na początek. Bardzo dużo asfaltu, może nawet z 8 kilometrów. Poczułem się jakbym jechał w wyścigu szosowym. Prędkość cały czas około 40 km/h, ciasno i świadomość, że w razie kraksy ma się zerowe możliwości manewru. Zawsze jeżdżę sam i jazda w grupie nie jest moją mocną stroną. Nie odstawiam nerwowych ruchów, ale jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Mimo to staram się trzymać blisko czoła grupy. W końcu zjeżdżamy na szuter i szyk się rozluźnia. Można zacząć atakować. Dobrze do tego motywuje unosząca się chmura kurzu i myśl, że z przodu powinno być lepiej. Pierwsza łacha piachu przejechana bez problemu, ale na drugiej zawodnik przede mną zakopał się, a nie chcąc w niego wjechać i się nie zatrzymać próbuje go ominąć. Niestety zahaczamy się kierownicami i ląduję w krzakach. Nic się mi nie stało oprócz paru zadrapań, ale przestał działać licznik. Szybko okazało się, że przekręcił się magnes na kole. Głupio było się zatrzymywać to poprawić, czekałem na jakiś korek, ale nic takiego nie nastąpiło. Tak więc dzisiaj jadę praktycznie na ślepo z żywieniem. Żele jem kiedy czuję taką potrzebę, a nie według kilometrażu. Bufety pojawiają się trochę z zaskoczenia, ale i tak jest tam tylko woda lub izo, więc nie gra to wielkiej roli. O dziwo nawet nieźle pod względem żywienia przebiega ten maraton, co jest nauczką na przyszłość, aby bardziej słuchać własnego organizmu niż bezmyślnie patrzeć na licznik.
A trasa cały czas leci. Raczej jadę sam, bo brakuje chęci współpracy. W 3-4 osoby zawsze lepiej wyglądają zmiany, bo przy większej ilości osób zawsze znajdzie się wozikoło i ogólnie spada poziom zmian. Jeśli ktoś się nie męczy to dlatego ja mam.
O ile do rozjazdu z mini, który prawie przeoczyłem, jest przyjemnie, to po rozjeździe, a szczególnie po nawrocie w stronę Wyszkowa, trasa robi się upierdliwa. Niemal cały czas pośród pól po dróżkach wyjeżdżonych przez ciągniki. I tak albo jest bardzo piaszczyście albo wyboisto, bo z prawej strony pole ziemniaków i z lewej strony pole ziemniaków a środkiem kilka razy przejechał traktor i to jest trasa maratonu. Dosłowne i najprawdziwsze w świecie kartoflisko. Próbuję kilku przełożeń, ale na żadnym nie daje się sensownie jechać. Apogeum wertepów następuje na odcinku wzdłuż szosy między rower a drzewami. Bardzo ciężki do przejechania kawałek. Niestety wychodzi tutaj cwaniactwo i chęć udowodnienia nie wiem czego przez niektórych. Chociaż oznaczenie wyraźnie pokazuje którędy należy jechać ponad połowa ludzi ucieka na asfalt, jakby im było go jeszcze mało po początkowych kilometrach. Nie zaprzeczę mi też przez głowę przeleciała taka myśl, ale po to przyjechałem na maraton, aby zdobywać doświadczenie w jeździe terenowej, podnosić technikę jazdy po trudnym podłożu. Na podium i nagrody, o ile takie są, nikt z tej grupy nie miał szans, więc po co takie zachowanie. Jak już ktoś miał serdecznie dość wertepów, w co wierzę, to niech zjedzie na drogę, ale niech potem poczeka na resztę. To byłoby w jakiejś mierze fair, a tak wyszło bardzo nieładnie. Budujące jest jednak, że były osoby, które potrafią walczy uczciwie. Jechałem akurat za czołową zawodniczką Mają Busmą i ta ani myślała o skrócie, chociaż wiedziała, że goni ją po defekcie Agnieszka Sikora. Po tym fragmencie chyba jednak się zdenerwowała, bo zapodaje zabójcze tempo. Początkowo jeszcze się jakoś trzymam, potem próbuję dospawać, ale i tak wychodzi lipa. Po prostu odpada. Musiałbym jechać w trupa, a jeszcze trochę zostało do końca. Nie wiem ile, bo licznik nie działa, ale strzałek z mini na razie nie ma. Muszę odpuścić i złapać drugi oddech. Pomogło to, bo po paru kilkunastu minutach wracam do gry i zaczynam doganiać kolejne osoby. Grupa, która mi uciekła porwała się i teraz każdy jedzie osobno. Kolejne osoby udaje mi się wyprzedzać. Powoli zaczynam czuć, że zbliżam się do Bugu i końcowego odcinka. Dochodzę jeszcze jednego zawodnika, wyprzedzam, pilnuje z tyłu, aby mi nikt nie wskoczył za pleców na wjeździe na singiel. Chociaż już zaczęły łapać mnie skurcze, na tym kawałku odżywam. Zawsze mnie takie ciasne ścieżki pobudzają. Na podjazdach za plecami nie mam nikogo, więc tylko zostało atakować tym z przodu. Nie jest łatwo, bo nie mogę przeszarżować. Jadę na granicy skurczów i mocniejsze depnięcie mogłoby oznaczać koniec. Skarpa zaliczona w siodle i zmieniam z młynka na średnią tarczę.

Autor: Bogusław Lipowiecki

Na zjeździe mam ciemno przed oczami. Trochę to było niebezpieczne.

Autor: Darek Cedel

Ostatni podjazd z palącymi nogami i zakręt. Udaje się nawet kogoś jeszcze wyprzedzić i jest meta.
Kilka minut dochodzę do ciebie. Chcę się umyć i przy okazji rower, ale nie ma wody ani myjek na rowery. Minus jak nic. Ostatecznie twarz i ręce obmyłem w dwóch kubkach wody z bufetu. Zjadłem swoją porcję makaronu i uciekłem na pociąg. Na dzisiaj miałem dosyć. Aha, no i jest drugi sektor.

Wynik:
M2: 11/27
Open: 43/123

 

Poland Bike Długosiodło

Niedziela, 20 maja 2012Przejechane 95.13km w terenie 52.00km

Czas 04:01h średnia 23.68km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 18.36 km
Wyścig: 58.22 km
Powrót: 18.55 km

Jeszcze miesiąc temu w ogóle nie planowałem wybierać się na maraton do Długosiodła. W rozpisce z początku roku miałem zarezerwowany następny weekend i posmakowanie skandii w Nałęczowie. Niestety skandia wyprowadziła się do Lublina, a tam już nie miałem ochoty tłuc się pociągiem. Trzeba było poszukać zastępstwa, bo jeden wyścig w maju to by było mało, tak to ściganie mnie wciągnęło. Kusiły mnie Nowiny z ŚLR, ale ostatecznie wybór padł na polandbike'a. Właściwie to była jedyna sensowna propozycja. Chipa już był z Nowego Dworu Maz., rower miałem na miejscu w Warszawie i chociaż dojazd był z przesiadkami to nie były one uciążliwe. Tylko godziny przyjazdu trochę mało pasowne były, bo albo mogłem przez prawie cztery godziny czekać na start albo mniej niż półgodziny. Mógłby wtedy być problem z rejestracją, dlatego formalności załatwiłem w piątek i to półgodziny okazało się wystarczające.
Na miejscu w Długosiodle ogarnąłem się jeszcze przed wyścigiem, przyszykowałem i właściwie bez rozgrzewki ustawiłem w kolejce do sektora. Nie było już za bardzo czasu na rozpoznanie szczególnie końcówki trasy, co niestety później wyszło na minus. Potem jeszcze kilka minut oczekiwania na start w sektorze przy piekącym słońcu. Zapowiadało się nareszcie prawdziwie letnie ścigańsko.
Start zadziwił mnie lekkim rozleniwieniem. Organizator opisywał trasę jako szybką, więc przypuszczałem, że początek będzie na wariata. Być może szaleństwa na początku zneutralizowała piaszczysta droga, ale trochę mnie to martwiło. Jeśli to miała być szybka trasa to nie mogłem utknąć gdzieś na końcu sektora tylko raczej należało załapać się na jakieś dobre koło. Mocniej przycisnąłem i zabrałem się z odpowiednim dla mnie pociągiem. Nie rwałem się na czoło, bo nie miało to sensu. Do rozjazdu mini/max nie było po co się spinać, ponieważ i tak nie wiadomo z kim się ścigam. To zawodnikom z mini powinno w tej chwili zależeć na mocnym tempie, więc należało im zostawić miejsce do popisów i spokojnie się temu przyglądać z pozycji tylnego koła.
Dopiero za rozjazdem zaczęła się walka. Trasa zdecydowanie skręciła do lasu, podłoże zaczęło być nierówne, miejscami korzeniaste, a zawodnicy podkręcili tempo. Początkowo było deczko za szybko jak dla mnie, ale zdołałem to przetrzymać. Zdecydowanie jeden zawodnik wszystkich ciągnął przez dłuższy czas, ale w końcu daje znak o zmianę. Wyszedł na przód ktoś inny i podtrzymał tempo. Potem przyszła kolej na mnie. Starałem się utrzymywać średnią jak koledzy przede mną i jakiś czas tak dawałem radę. W końcu obejrzałem się do tyłu i zostali tylko ta dwójka, która wcześniej ciągnęła pociąg. Przez kilkanaście kilometrów tak razem jechaliśmy. Zmiany szły w miarę po równo, jednak najmłodszy kolega troszeczkę oszukiwał jak się potem okazało. Zmiany dawał rzadziej i krótkie, bo niby słaby był i nie miał sił, ale na dziesiątym kilometrze do mety jak wystrzelił to tyle go tylko widziałem. Próbował się zabrać z nim, ale to już było po frytkach. Ja już byłem dobrze ugotowany, a u niego była świeżość. Dobra nauczka na przyszłość, że i ściemniacze się trafiają.
Trasa pozytywnie mnie zaskoczyła, chociaż nie spodziewałem się rewelacji. Sami organizatorzy porównywali ją do ubiegłorocznych Kozienic, a tam raczej było biednie bez wykorzystania wielu atrakcji Puszczy Kozienickiej. Nie wiem jak było w przypadku Puszczy Białej, bo jej nie znam, ale atrakcji było zdecydowanie więcej. Spora część po lesie to typowy doubletrack pośród mchów, który od czasu do czasu przechodził w singiel przez górki. Z resztą takich niepozornych górek było nawet sporo. Szczególnie interesująco zrobiło się pod koniec gdzie pojawiła się ich cała seria a przez nie ścieżka w otoczeniu zielonych mchów i drzew. Wyglądało to na prawdę malowniczo, aż się chciało na chwilę zatrzymać i pożyczyć sobie takiej ścieżki w Puszczy Kozienickiej.

Chociaż okoliczności przyrody prezentowały to co miały najlepszego to ja niestety powoli zacząłem już odczuwać zbliżające się symptomy wyczerpania. Od około 45 kilometra moc na tyle siadła, ze dalsze pościgi przestały być możliwe. Częściowo podratowałem się żelem, ale dopiero magnez przywrócił mi wiarę, że zgon nie nastąpi przed metą. Niestety fatalny moment wybrałem na degustację, a mianowicie na wspomnianych wcześniej ostatnich górkach. Odkręcanie fiolki, picie zawartości gdy następuje zjazd a potem stromy podjazd i to wszystko z tylko jedną ręką na kierownicy skończyło się zatrzymaniem na podjeździe. Mógłbym się jeszcze uratować, ale śmiecić w takim ładnym miejscu nie wypadało, z resztą nigdzie nie wypada. Kawałek musiałem podprowadzić, gdy w tym czasie kilka osób mnie minęło. Po tym interwałowym kawałku siły jakby wróciły na tyle, aby nie odsuwać się dalej w klasyfikacji.
Słychać już było odgłosy miasteczka rowerowego i powoli szykowałem się do finishu, kiedy wyszedł brak rozpoznania końcówki. Co prawda zagapiłem się na fotografa i zastanawiałem się czemu postawił rower prawie na środku ścieżki. Takie krótkie rozluźnienie uwagi spowodowało, że nie zauważyłem strzałek w lewo i przestrzeliłem zakręt - z finishu wyszło wielkie nic. Patrząc na wyniki straciłem przez gapiostwo tylko jakieś 30 sekund, ale w klasyfikacji open przełożyło się to na co najmniej 5 pozycji. Jakby było to gdzieś na trasie to pewnie nie robiło by mi to różnicy, a tak przez jedno zdarzenie całość wydaje mi się popsuta.
W miasteczku jak to w miasteczku po maratonie. Chcę tylko coś zjeść i trochę opłukać się z brudu. Po tym względem polandbike zawsze się sprawdzał – miska z całkiem dobrym makaronem była, woda do umycia twarz i rąk była, za to kolejek do myjki rowerowej nie było. Więcej nie wymagam.
Szybko się zwinąłem, bo za kilkanaście minut miałem pociąg powrotny do Warszawy, a na następny nie chciałby czekać. Wynik sprawdziłem dopiero w rozklekotanym pojeździe kolei mazowieckich.

Wynik:
M2: 14/29
Open: 54/144

 

Mazovia Legionowo

Niedziela, 13 maja 2012Przejechane 77.61km w terenie 50.00km

Czas 03:32h średnia 21.97km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 12.41 km
Wyścig: 54.40 km
Powrót: 11.61 km

Czwarty maraton w tym roku. Najwyższa pora, żeby nareszcie wykręcić jakiś wynik na miarę swoich możliwości. Wszystkie dotychczasowe zmagania z tego roku nie satysfakcjonowały mnie pod względem rezultatów - każdy z rankingiem poniżej 80%. Gorzej niż przy pierwszym maratonie na jakim wystartowałem, a wydaje mi się, że zrobiłem pewne postępy od tamtego czasu. Dzisiaj musiało być lepiej i cel minimum to wspomniane 80%.
Mazovię w Legionowie dobrze wspominam z 2011 roku. Chociaż nawalał mi napęd to trasa mi się podobała. Było płasko, ale coś w sobie ta trasa miała. Dużo jechało się po lesie, sporo wąskimi ścieżkami, twarde podłoże, dużo ostrych zakrętów, do których trzeba dohamowywać a potem przyśpieszać, ogólnie nie było gdzie się nudzić. Nastawiałem się nawet na giga, ale deszczowa pogoda i w ostatniej chwili wydłużona do 88km trasa wystraszyła mnie. Po majowym weekendzie czułem moc, ale prawie dziewięćdziesiąt kilometrów w terenie byłoby ponad moje siły. Zostało tradycyjnie mega tym razem w wersji z deklarowanymi 60km, co i tak później okazało się nieprawdą. Dystans akurat do przejechania bez zgonu, oczywiście jeśli będę w formie.
Rano miałem trochę dylemat jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w cieplejszych spodniach i to był dobry wybór, chociaż większość zawodników jechał całkiem na krótko. U mnie by się to nie sprawdziło. Po prostu jak jest mi zimno to źle mi się jedzie i rozgrzanie się podczas wysiłku tego nie zmienia. Na szczęście miało nie padać, więc najgorszym nie trzeba było się przejmować.
Przed startem krótka, ale chyba całkiem efektywna rozgrzewka i stawiłem się w sektorze. Trochę zaczęło kropić, ale nic to bo już sektor startuje. Nie wypaliłem do przodu, ale starałem się utrzymać pozycję w sektorze, by potem nie przedzierać się z końca.

Tak jak zawsze początek był mocny i zastanawiałem się jak długo to będzie trwało. Na dłuższą metę takiego tempa bym nie wytrzymał, ale po paru kilometrach wszyscy wkoło już dyszeli. Prędkość systematycznie spadała, ja zaś czułem się świetnie, więc mogłem atakować. Na nielicznych górkach wyprzedzałem po kilka osób. Na prostych łapałem się na pociągi, bo dzisiaj to był klucz do sukcesu. Subiektywnie oceniając to był chyba najszybszy maraton na jakim byłem. Na pewno potęgowały to wąskie ścieżki biegnące ciasno między drzewami, pieńkami, krzakami, itp. Jednak tutaj świetnie spisał się rower. Kolejny raz przekonałem się, że wymiana mostka na krótszy tchnęła w niego nowe życie. Ten jeden centymetr mniej sprawił, że rower jedzie idealnie tam gdzie ja chce, a na krętej ścieżce tego właśnie oczekuję.
Chociaż jak już napisałem trasa nie była wybitna to nie wiadomo kiedy mi zleciała. Po pierwszych 15 kilometrach była pierwsza porcja żela, zanim się obejrzałem było 30 km na liczniku czyli kolejny raz żel i błyskawicznie pojawił się 45 kilometr. Nie wiedziałem skąd i jak, ale na pewno nie było nudno. Czułem się co najmniej nieźle, zero skurczy. Przy rozjeździe na giga zastanawiałem się czy może by nie skręcić na trzecią rundę, jednak zostałem przy mega, bo może być całkiem niezły wynik. Po rozjeździe wiedziałem już, że trasa jest krótsza niż zapowiadane 60 kilometrów. Ostatnie kilometry były identyczne jak rok temu. Przycisnąłem jeszcze na koniec, ale po drodze trochę blokowali fitowcy. Jednak udało się osiągnąć pewną przewagę przed finishem co by nie rzucać się do walki na ostatnich metrach. Co prawda jeden zawodnik mnie wyprzedził tuż przed metą, ale z mojej grupy dojechałem pierwszy.

Na mecie szybkie ogarnięcie się i poleciałem sprawdzić wynik zwycięscy mega. Nie było jeszcze kartki, a to dobry znak. Będzie dobry wynik końcowy. I był. Najlepszy ranking w historii – 86,3%!

Wynik:
M2: 26/88
Open: 106/493

 

Poland Bike Nowy Dwór Mazowiecki

Sobota, 21 kwietnia 2012Przejechane 73.43km w terenie 45.00km

Czas 03:37h średnia 20.30km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 16.84 km
Wyścig: 52.00 km
Powrót: 4.69 km

Przyszedł czas przełamać złą passę na Poland Bike. W moich trzech startach w tym cykłu w ubiegłym roku zawsze coś nie zagrało. W Kozienicach pojechałem bardzo głupio przez co w połowie umarłem i doczołgiwałem się do mety. W Łochowie do połowy jechało mi się bardzo dobrze, ale potem złapałem kapcia. Co by było dalej nie wiem. W Legionowie nawet rating wyszedł niezły, ale mogło być lepiej, gdybym co najmniej dwa razy nie zgubił trasy. W Nowy Dworze Maz. chciałem w końcu pojechać pierwszy raz w tym roku dobrze, bo ostatnia porażka w Piasecznie trochę podcięła mi skrzydła.
Do Nowego Dworu dojechałem pociągiem. Chociaż to była sobota to w pociągu luźno i całkiem przyjemnie się jechało. Nie to co do Łochowa. Już w drodze wiedziałem, że zabrałem za dużo ubrań. Ważne jednak było to, że nareszcie maraton odbędzie się w warunkach wiosenno-letnich. Na miejscu załatwiłem formalności, przebrałem się trochę, przepakowałem, toaleta i można było zwiedzić początek trasy. Z ważnych rzeczy zapamiętałem pierwszy podjaździk przy torach i zjaździk po schodkach lub raczej obok nich do przejazdu kolejowego. Po drodze walało się sporo ostrych kamieni i szkła, więc przy starcie należało zwracać po czym będzie jechać tylna opona.
Po rekonesansie wróciłem do miasteczka i udałem się do loży honorowej, czyli do ostatniego sektora. Na inaugurację w marcu nie zdołałem się zorganizować i przepadł mi sektor z poprzedniego roku. Zaczynałem więc z tego samego poziomu co w Kozienicach. Nie było to jednak takie złe, bo przy średniej frekwencji i posiadaniu coś tam pod nogą praktycznie cały czas się wyprzedza co bardzo dobrze wpływa na motywację podczas maratonu.
Start i od razu delikatny podjaździk. Bardzo mi się to spodobało, bo nie lubię tego szaleńczego tempa w tłumie na początku. Stawka natychmiast się rozciągnęła. Kawałek asfaltami i zjazd na ‘drogę’ wysypaną żużlem, gruzem, itp. Natychmiast zaczął się pogrom dętek. Jachałem najdelikatniej jak można było nie chcąc dołączyć do przydrożnych zmieniaczy.
Pierwszy podjaździk z objazdu i korek. Trzeba było kawałek przepchać, a potem wyprzedzać bokiem po trawie. Do kolejnego zapamiętanego miejsca, czyli schodków, chciałem dojechać z luzem po bokach co by mieć wolną prawą stronię, ale tuż przez ktoś zajechał mi drogę. Potem długa prosta wzdłuż torów. Tutaj było trochę nerwów, bo dla mnie reszta poruszała się za wolno i chciałem wyprzedzać, ale nie zawsze było to możliwe przez zachowanie innych zawodników/zawodniczek. Nawet miałem sytuację, że prawie wylądowałem na ziemi. Jednak ogólne tempo jest równe i mi odpowiadające. Do rozjazdu mini/max wiele się nie działo.
Po rozjeździe trochę zacząłem się hamować. Czułem moc, ale zgodnie z planem trzeba było mieć rezerwy na ciężką końcówkę trasy. Chciałem trochę pojeździć na kole, ale widać wszyscy tak chcieli. Zero współpracy. Nikt nie chciał wyjść na zmianę pod wiatr. Specjalnie zjechałem na bok, zwolniłem, dałem odgłos paszczowy o zmianę, ale brak reakcji. Trochę się wkurzyłem i na pierwszym asfalcie urwałem się całej grupie.
Jechało mi się przeciętnie, aż wkręciła mi się gałązka w kasetę. Łańcuch skakał i musiałem się zatrzymać. Cholerstwo mocno siedziało i nie bardzo chciało wyjść. Chwilę się w tym poszarpałem i taki mnie nerw złapał, że wystrzeliłem do przodu jak poparzony. To był przełom. Z łatwością dochodziłem do zawodników, którzy mnie mijali podczas postoju, wyprzedziłem ich i spokojnie dobijałem do kolejnych. Kawałek z nimi jechałem, by po chwili ich zostawić, chociaż wcześniej miałem z tym problem.

W drugiej połowie trasy zaczęły się fragmenty techniczne. Szczególnie zapadł mi w pamięć zjaździk wąwozem z dużymi kamieniami przysypanych piachem i gałęziami. Ktoś wcześniej musiał się tutaj rozbić, bo zrezygnowany prowadził rower pod górę. Trzeba było tutaj mocno trzymać kierownicę. Inne wąwozy nie były takim wyzwaniem, bo zawalone piachem i śmieciami. I tak się nie dało jechać.
W końcu gwóźdź programu, czyli tzw. Wajsgóra. Nie było nawet sensu próbować tego podjeżdżać. Jak nigdy zsiadłem jeszcze na płaskim i pchałem, a raczej wdrapywałem się. Niektórzy padli od skurczy tarasując przejście, ale nie można było się zatrzymywać, bo byłoby się następnym. Chwilę potem wejście po schodach. To już zmasakrowało mi nogi i jeszcze wyboista łąka na dobicie.
Sama końcówka to pętle po bunkrach. Nawet ciekawy singiel szczególnie trawers i zjaździk obok takich drewnianych schodków. Tutaj to już z tyłkiem na kole, ale udało mi się zjechać. Przejazd przez bunkier w ciemności gdy widać tylko to co na końcu, jednak ten kawałek nie wywarł na mnie wrażenia. Miałem odczucie jakbym jeździł po jakimś śmietnisku. Ostatnia prosta i finisz dziś minimalnie przegrany.
Padłem na ziemię i potrzebowałem chwili, aby dojść do siebie. Czekając na posiłek muszę przyznać, że miasteczko zostało bardzo ładnie zorganizowane. Jest ciaśniej niż np. na mazovii, ale przez to ludzie nie rozbiegają się po okolicy. Myjki były, było gdzie umyć ręce, twarz, nie było na co narzekać, chociaż ciekawe jak by to funkcjonowało przy błotnistej edycji.
Wynik wyszedł taki sobie, bo liczyłem na 80% w rakingu. Może następnym razem uda się przy starcie z wyższego sektora.

Wynik:
M2: 19/27
Open: 55/137

Mapka:

 

Mazovia Piaseczno

Niedziela, 15 kwietnia 2012Przejechane 73.01km w terenie 45.00km

Czas 04:00h średnia 18.25km/h

Temperatura 11.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 14.02 km
Wyścig: 47.87 km
Powrót: 11.12 km

O czego by tu zacząć opis tego maratonu? Może najpierw od tego, że Piaseczno wpisałem do swojego kalendarza zaraz po ujawnieniu terminów na tegoroczny sezon. Swego czasu, gdy do mojej świadomości docierało, że istnieje coś takiego jak maratony mtb, jadąc pociągiem z Radomia do Warszawy w okolicach Zalesia widziałem po raz pierwszy uczestników takiej imprezy. Ciekaw jak wygląda miejsce gdzie rodziła się frekwencyjna potęga mazovii wpis w kalendarzu otrzymał priorytet must be. Dopiero potem zacząłem szukać informacji czego można się spodziewać na trasie. I tutaj obraz wyśnionego maratonu zaczął się rozmazywać, bo według relacji zawsze było wyjątkowo płasko nawet jak na Mazowsze. Do tego okolice są generalnie podmokłe, więc może być błotniście. Nic to, nadal chciałem spróbować tego rdzenia mazovii. Potem jeszcze przeziębienie po zimowym Otwocku i opady przed maratonem, ale jak must be to must be. Najwyżej zabiorę chusteczki na drogę.
Rano czułem się niewyraźnie. Pogoda nie nastrajała rowerowo i nawet zacząłem się zastanawiać po co mi to. Jednak wczoraj już wszystko przygotowałem, więc plan trzeba zrealizować. W drodze do Piaseczna ogólne zmulenie ustąpiło i tylko pozostał lekki katar. Po zjawieniu się na miejscu przy biurze zjadłem banana i przygotowałem osprzęt do wyścigu. Nie miałem formalności do załatwiania w biurze, więc udałem się na start. Sprawdziłem chipa i chciałem jeszcze objechać początkowe kilometry. Pierwsze dwa kilometry to długie proste, zaś za nimi pierwsza przeprawa wodno-błotna. Z prawej strony było miejsce, aby je objechać. Dalej już spokojnie, więc to w tym miejscu miała się rozerwać stawka. Wróciłem na start i spokojnie czekałem w sektorze przy okazji zauważając, że zazwyczaj wracam mniej ubrudzony z roweru niż teraz czekając na wyścig.
W końcu start i od razu prysznic błota w twarz. Moment i okulary były zachlapane. Ruszyłem mocno, bo nie chciałem, żeby sektor mi uciekł tak jak w dwa tygodnie temu. Wyszło nieźle, nawet przesunąłem się do przodu. Potem zakręt w kałużę zapamiętaną przed startem i na szczęście byłem po prawej stronie. Wcześniej zjechałem na prawo i po korzeniach, gałęziach ominąłem błoto. Połowa ludzi ugrzęzła i nagle znalazłem się prawie na początku sektora. Następnie znów proste i gonitwy. Szczerze to nie wiele z tego pamiętam, ale widać nie było co zapamiętać. Dopiero jakieś urozmaicenie pojawiło się przy przeprawie przez rzeczkę. Były palety ułatwiające przejście, ale i tak zanurzone. Zimna woda po kostki. Przy tej temperaturze to niezbyt przyjemne. Potem zaś błoto i niestety w jakiś sposób złapałem patyka w tylne koło. Zanim się zorientowałem został już przemielony i tylko zaplątał się przy tarczy. Z czasem sam wypadł. Myślałem, że to koniec problemu, ale poczynił on szkody. Przerzutka była bardzo nienaturalnie wykręcona. Przełożenia dziwnie wchodziły, niektóre przepuszczały. Wiadomo hak skrzywiony, ale o wymianie nie było mowy. Nie w tych warunkach, z resztą już po maratonie na spokojnie miałem problem aby go odkręcić. Tak więc od 1/3 dystansu jechałem na rozregulowanej zmieniarce, przy okazji mocno niszcząc wózek łańcuchem. Kolejny maraton z krzywym hakiem.

Jechało mi się w miarę dobrze do dwudziestego któregoś kilometra, gdy pojawiło się sztywnienie nóg. Raczej mnie to nie zaskoczyło, bo wiedziałem, że jestem bez formy. Odpuściłem i postanowiłem jechać swoim tempem. Jednak i to tempo było za mocne. Chyba źle zrobiłem, że każde błoto starałem się przejechać. Szło mi nieźle, ale to bardzo wysysało siły. Lepiej było zejść i się przespacerować. Potem na prostych kolejni zawodnicy mi uciekali.

Autor: Piotr Marchel

Było błotniście, miejscami bagno, przez wycinkę w lesie, przez rozmokłą trawę. Jednak naprawdę źle zrobiło się po złączeniu trasy z fitem. Przypomniał mi się Szydłowiec 2011 tylko wtedy było ciepło. Tam też wiadomo było, gdzie biegnie trasa, tutaj w pewnym momencie koniec ścieżki i przed tobą podmokły las. Zawodnicy stworzyli ponad pięćdziesięciometrowy szpaler. Dobrze, że widać innych z przodu to przy najmniej wiadomo było, w którym kierunku się poruszać. Po tym odcinku zaliczyłem zgon. Dosłownie. Nogi nie wytrzymały i dostałem takich skurczy, że jazda stała się niemożliwa. Przewróciłem się w trawę i przez minutę lub więcej dochodziłem do stanu, w którym można wsiąść na rower. W końcu się udało, ale wiem, że dzisiaj multum ludzie mnie objechało. Ostatnie proste i wjechałem na metę. Dobrze, że się to skończyło, bo na więcej nie miałem ochoty.
Od razu ustawiłem się w gigantycznej kolejce do myjki. Rower maksymalnie zafajdany błotem, że żal było patrzeć. To samo z ubraniem, a najbardziej żal mi było butów, które używam niecały miesiąc. Najgorsze jednak było to, że stojąc w tej godzinnej kolejce nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś fajnego fragmentu trasy. Zero singla, zero jakiejś górki. Przejechałem i nie wiem co robiłem przez te dwie i pół godziny oprócz taplania się w błocie.

Wynik:
M2: 47/69
Open: 211/441

 

Mazovia Otwock

Niedziela, 1 kwietnia 2012Przejechane 61.28km w terenie 40.00km

Czas 03:19h średnia 18.48km/h

Temperatura 3.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 11.41 km
Wyścig: 42.20 km
Powrót: 7.67 km

W końcu przyszedł ten dzień. Długie, zimowe miesiące rozpamiętywania poprzednich wyścigów można nareszcie zakończyć. Można odłożyć do zimy roztrząsanie co by było gdyby inaczej rozłożyć siły, przycisnąć by utrzymać się z grupką, wcześniej zjeść przysłowiowego banana. To wszystko teraz idzie w odstawkę, bo czas zacząć zbierać kolejne doświadczenia i próbować wcielać w życie wnioski wysnute przez zimę. Czas zacząć sezon maratonowy 2012. Miałem go rozpocząć już w poprzednim tygodniu, ale zmiana terminu polandbike'a na sobotę skomplikowała mi bardzo logistykę dotarcia na miejsce i musiałem odpuścić. Dlatego otwarcie sezonu letniego nastąpiło w Primaaprilisową niedzielę w Otwocku na mazovii. I jak na Prima Aprilis przystało letnia seria rozpoczęła się przy zimowej temperaturze. Ledwo kilka stopni powyżej zera, zimny wiatr i przechodzące śnieżyce. Miałem już nadzieję na schowanie zimowych ciuchów głęboko w szafie i nie sądziłem, że przyjdzie mi się w nich ścigać. Jednak życie szybko weryfikuje takie założenia. Pozostało tylko uczucie satysfakcji, że udało mi się dorobić na jesień porządnej bluzy, bo inaczej nie miałbym co założyć.
Stawiłem się w Otwocku już z załatwionymi wszystkimi formalnościami co by nie czekać w kolejce do biura, ale o dziwo o dziesiątej kolejek w biurze nie było. Nie do pomyślenia porównując to z tym co działo się w poprzednim roku. Kolejki do sprawdzenia chipa także nie było, więc po kilkunastu minutach byłem gotowy do startu. Trochę przeraziło mnie błoto na stadionie. Już wizualizowałem sobie jak to może wyglądać na trasie spoko przy biurze brodziło się w czarnej mazi. Pojechałem trochę się rozgrzać i poznać początek trasy, ale zimny wiatr szybko zagnał mnie z powrotem na start. Zacząłem marznąć od tego wiatru. Stanąłem znów do sprawdzenia chipa tym razie w ogromniej kolejce nie tyle aby coś sprawdzić, ale dlatego, że wśród ludzi było cieplej. Potem stawiłem się w sektorze i zaczęło się długie czekanie na start, raptem jakieś 20 minut. Dłużyło się mi przeokropnie i przeokropnie zmarzłem jak wszyscy wokół. Kilka minut przed startem zaczął padać śnieg. Trzęsło mną z zimna, ale nareszcie ruszyliśmy.

Autor: Patrycja Borkowska

Byłem w ogóle nie rozgrzany i na pierwszych asfaltach chciałem tylko, aby zrobiło mi się cieplej. Skutek tego był taki, że znalazłem się na końcu sektora. Mimo tego nie rzucam się do przodu, bo chcę pojechać swoje, a nie wystrzelać się do połowy trasy, by potem walczyć ze skurczami nóg. Na szczęście po zjechaniu tylko na szutry inni przestali mnie wyprzedzać, a przy trudniejszych fragmentach to mi udawało się przesuwać o pojedyncze oczka do przodu.
Te trudniejsze fragmenty to oczywiście podjaździki pod mini górki. O dziwo wszyscy wjeżdżają płynnie, ale to w końcu 2 sektor. Nie było tego nieszczęsnego zsiadania na środku czy zatrzymywania się w piachu. Po drugiej stronie górek mini zjazdy, które dzisiaj bardzo mi się podobały. Zazwyczaj trochę kręte, wąsko między drzewami. Miałem nawet wrażenia, że uciekam reszcie na nich. Duża w tym zasługa zmiany mostka na krótszy. Już przy pierwszej jeździe po podmiance zauważyłem, że rower gwałtowniej reaguje na ruchy kierownicą, ale dopiero teraz na maratonie mogłem stwierdzić, że chyba pozbyłem się mułowatości krossa. W szybkich zjazdach rower wręcz sam układał się w zakrętach. Ale żeby nie było tak słodko, jak to na mazowieckich trasach, sporo jechało się długich prostych. Nudzą mnie takie odcinki i jakoś zawsze tempo mi na nich spada przez co traciłem to wypracowałem na górkach.

Autor: Artur Grącki

Podobno wyróżnikiem maratonu w Otwocku są słynne fragmenty trasy po korzeniach. Faktycznie było trochę patatajki, ale nie żeby wylewała się uszami. Coś podobnego można spotkać na radomskich mysich górkach i nikt nie robi z tego sensacji.
No więc jechało się tak po drodze zaliczając kilka kałuż czy strumieni, ale większego błota nie było. Czasami wyglądało słońce za chmur, innym razem walczyło się w wiatrem. Około 35 kilometra poczułem pierwsze sztywnienie w nogach. Nie miałem co popić, bo jechałem bez własnego bidonu, licząc tylko na bufery. Niestety na drugim bufecie zgubiłem powerade'a. Załakomiłem się na banana, a trzeciej ręki nie posiadam. W rezultacie uszczknąłem tylko parę łyków i butelka uciekła pod koło. Z picia i jedzenia wyszły nici a przydałyby się. Trochę zaczynam odliczać kilometry do mety gdy pod koniec trasy rozpoczęła się śnieżyca. Widok ścieżki i majaczących gdzieś dalej sylwetek na rowerach bajkowy dopóki nie zaparowały okulary. W kilka minut zrobiłem się biały od śniegu. Zsunąłem okulary na czubek nosa, aby cokolwiek widzieć. W duchu zadowolony, że wyposażyłem się w soczewki, bo z okularami korekcyjnymi byłby problem.
Wpadłem na metę bez finishu. Wszystkie ciuchy były przemoczone i szybko znów zrobiło się mi zimno. Odebrałem posiłek i niemal się na niego rzuciłem. Dawno tak dobrze nie smakował makaron na maratonie, ale trzeba przyznać, że nowy posiłek na mazovii trzyma bardzo dobry poziom. Mam nadzieję, że to nie tylko tak na debiut firmy cateringowej. Potem odstałem swoje w kolejce do myjki i wracam przemarznięty marząc o ogrzewanej SKM'ce.
Podsumowując jestem częściowo zadowolony i częściowo niezadowolony z siebie po pierwszym maratonie w tym sezonie. Niezadowolony, bo straciłem drugi sektor, ale tutaj spodziewałem się straty. Głównie niezadowolony jestem, że znów rating na otwarcie jest poniżej 80% chociaż w moim odczuciu jechało mi się lepiej niż rok temu. Nie dopadły mnie większe skurcze, plecy nie protestowały i może jakby było cieplej byłby lepszy wynik, bo czułem jeszcze rezerwy. Temperatura poniżej 5 stopni to nie są moje warunki, ale tak też pewnie każdy inny ma, więc to czy mogę wykrzesać z siebie coś więcej niż 80% sprawdzę już za niespełna dwa tygodnie w Piasecznie. Mam nadzieję, że tym razem pogoda dopisze.

Wynik:
M2: 49/121
Open: 192/658

 

Poland Bike Legionowo + dojazdy

Niedziela, 9 października 2011Przejechane 81.48km w terenie 45.00km

Czas 04:25h średnia 18.45km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 24.42 km
Wyścig: 43.51 km
Powrót: 13.55 km

No i przyszedł nieubłagany koniec sezonu letniego. Zrobiło się zimno, dzień już wyczuwalnie krótszy od nocy i tylko patrzeć jak będę wychodził z pracy o zmroku. Na osłodę został jeszcze jeden maraton. Kolejny raz w tym roku zawitałem do Legionowa. Poprzednio ściągnęła mnie mazovia, teraz bardziej kameralny polandbike.
Na miejsce dojechałem tak jak ostatnio skm’ką z dworca gdańskiego. Z dworca w Legionowie do miasteczka było kilka minut drogi, co bardzo mi pasowało. Na miejscu zapisy, które odbywały się na prawdę sprawnie i bez opóźnień. Po załatwieniu formalności wziąłem rower i pojechałem zaznajomić się z okolicą. Stojąc w miejscu marzłem, więc przy okazji także trochę zrobi mi się cieplej. Za bardzo nie było gdzie rozgrzać się na asfalcie, bo start wciśnięty w środku osiedla, a dokoła ruchliwe drogi. Nie pozostało nic innego jak zwiedzić trasę, a dokładniej jej końcowy fragment. Pomijając ostatnie kilkaset metrów dojazdu do mety końcówka wyglądała ciekawie. Do ostatniego kilometra trzeba będzie jechać i zachować siły na kilka małych podjazdów i nie najgorszy zjazd po korzeniach z ostrym zakrętem w lewo. Objechałem tą końcówkę z kilka razy, bo start został początkowo przełożony o 30 minut, a potem jeszcze o 15 w związku z ciągle niszczonym oznaczeniem na trasie. Jakoś już tak jest, że im bliżej Warszawy tym więcej chętnych ludzi do psucia innym zabawy. Organizatorzy prawie stawali na głowie, żeby ogarnąć jakoś tą nieciekawą sytuację, ale to trwało. W sektorze już dawno wszyscy się ustawili, ale trzeba było czekać. Lekko zmarzły mi ręce. Na szczęście pojawiło się trochę słońca i od razu zrobiło się przyjemniej. Komentator ogłasza jeszcze 8 minut i rozpocznie się ostatnie ściganie się w tym roku.
Punkt 12.45 wystartował pierwszy sektor. Czoło drugiego nerwowo przesuwa się do przodu jakby nie mogło znieść sytuacji, że tamci już pojechali. Sędzia musiał ostudzić co niektóre głowy. Odlicza i wystartował wreszcie drugi sektor. Ja i inni z końca jeszcze nie zdążyliśmy wpiąć się w pedały, gdy pojawiają się krzyki ‘Uwaga’ i hamowanie. Ktoś z czoła wywrócił się przy starcie. Szybko, a nawet bardzo szybko się zebrał, ale kilka osób odjechało. Pierwsze zakręty po wąskim asfalcie przejechałem na spokojnie, ale po wyjechaniu na szosę mocniej przycisnąłem i wyprzedzałem ile się dało.

To był dobry manewr, bo po zjechaniu z asfaltu zaczęły się wąskie single. Było płasko, ale singiel pierwszej klasy. Nie dość, że wąsko między drzewami to i bardzo kręto. Nawet jadąc samemu wiele metrów przed sobą nie było by widać. Na zewnętrznej zazwyczaj rów, a po wewnętrznej trzeba było niemal przytulić się do drzewa. Nie było czasu na nudę. Potem zrobiło się szerzej. Można było wyprzedzać, bo choć singielki są fajne to ciężko się na nich wyprzedza. Chociaż teraz było mnóstwo miejsca, to tutaj widziałem najbardziej widowiskową wywrotkę w tym roku. Jeden zawodnik zmieniał non stop strony na drodze bez jakiegokolwiek zastanawiania się. Nie lubię takich manewrów, bo nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę i takich zawodników, albo puszczam na kilka metrów do przodu, albo wyprzedzam i uciekam sam do przodu. Tutaj cała grupa przymierzała się do wyprzedzenia, gdy wspomniany kolega ni z tego ni z owego zjechał z prawej na lewą prosto w pierwszego z grupy wpychając go krzaki. Ja i zawodnik przede mną zdążyliśmy odbić w prawo, co by nie rozjechać sprawcy tego zamieszania. Zaś zawodnik zepchnięty wykonał lot przez krzaki. Dobrze, że to były akurat jakieś chaszcze, a nie drzewo. Obejrzeliśmy się, ale nikomu nic specjalnego się nie stało. Co najwyżej poleciało kilka słów z grubej rury. Nastąpiła chwila zadumy, bo zauważalnie wszyscy zwolnili, ale tylko na moment.
Potem znów wjazd do lasu. Trasa zaczęła biegnąć przez dziewicze tereny. Nie było wcale ścieżki tylko mech pod kołami. Mimo wszystko w miarę twardo, ciągle podjaździki i zjaździki. Tylko strzałki coś rzadko, albo ze zmęczenia nie ich nie widziałem. W każdym razie jedziemy tak między drzewami i nagle ktoś pyta gdzie strzałki. Wszyscy z grupki podnieśli głowy znad kierownic i zaczęło się wypatrywanie jakiegoś oznakowania. Na szczęście z tyłu krzyknęła do nas Maja Busma ‘Chłopaki, Tutaj!’ bo w ogóle nie oznaczony był zakręt. Nie bardzo było jak zawrócić, więc trzeba było biegiem przez las po górkach. Niefortunnie wybiegłem na trasę przy końcu zjazdu i nie miałem jak włączyć się z powrotem, bo cały czas ktoś jechał. Przepuściłem z co najmniej dziesięć osób, ale i tak musiałem w końcu wjechać komuś na chama pod koło na szczęście bez wywrotki dla nikogo.
Trzeba było gonić swoich, a teren nie ułatwiał zadania. Piaski, wąsko, korzenie. Na jednym myślałem, że już snake’a złapałem, ale to tylko miękki mech. Na 13 kilometrze już doszedłem do grupy docelowej, zjechaliśmy z górki na jakąś piaskową drogę. Trochę mnie przytrzymało w tym piachu, gdy usłyszałem z tyłu, że nie tędy. Rzeczywiście reszta jedzie prosto, a my skręciliśmy. Wydarłem kilka razy ryja na tych z przodu, aby wracali, ale zero reakcji. Stoję z innym zawodnikiem i nie wiem co zrobić. Wracać się czy jechać za nimi. Widzę tylko jak kolejny zawodnicy przecinają drogę i jadą prosto. Dobra, postanowiłem wrócić. Oczywiście z buta, bo w piachu nie dało się ruszyć z miejsca. Jak teraz patrzę na mapę to trochę można było nadrobić jadąc dalej drogę, ale podobno potem trzeba było się wracać do maty, więc jedna droga. Strata taka, że stanąłem w tamtym miejscu, a potem zawracałem. To już drugi raz dzisiaj.
W drugiej części trasy oznakowanie się poprawiło. Nie było już problemów ze znalezieniem właściwej ścieżki. Singli było mniej, ale raczej nie wiało nudą. Trochę więcej piachu, ale wszystko raczej do przejechania. Jeden czy dwa podjazdy musiałem pchać, bo źle pojechałem i w efekcie zakopałem się na amen. Mimo wszytko piach nie był taki upierdliwy. Były to zazwyczaj kilkudziesięciometrowe piaskownice, po których było już twardo. Nie był to stan permanentnego piachu. Trochę zacząłem odczuwać zmęczenie, ale było dobrze. Gość przede mną miał odpowiednie tempo, uczepiłem się go i kilka osób udało się wyprzedzić. Pod koniec osłabł i zostałem sam. Noga nie protestowała i na ostatnich kilometrach udało się jeszcze kogoś przeskoczyć. Z jakieś półtora kilometra prze metą zaliczyłem wywrotkę w piach przy wjeździe do lasu. Prędkość była prawie zerowa, więc straty minimalne. Ostatni podjazd, zjazd, zakręt i już tylko do mety.

Wjazd na asfalt i sprint. Obejrzałem się do tyłu, ktoś mi tam migotał. Prosta startowa, nikogo z tyłu, i wreszcie meta.

Źródło: ku-fel.com

W miasteczku ciasno, więc złapałem co miałem złapać do jedzenia, opłukałem rower i zwinąłem się na skm do Warszawy.
Podsumowując: trasa poland bike’a w Legionowio była lepsza niż mazovii. Chyba maksimum co dało się wycisnąć z tego terenu. Dużo fajnych technicznych singli, krótkie strome zjazdy, aż chwilami przypominał mi się Gielniów. Oznakowanie w pierwszej połowie trasy słabawe, ale to już nie wina organizatora. Widać było, że strzałki były poprawiane kilka razy. Zastanawia mnie tylko kto i po co zrywa całe oznakowanie. Komu się chce przez kilka kilometrów włóczyć po lesie, kilkadziesiąt razy się zatrzymywać i zrywać taśmy oraz resztę oznaczenia.
Ogólnie bardzo udany maraton w jesiennych okolicznościach przyrody. Wynik mógłby być troszkę lepszy gdybym lepiej nawigował, ale i tak jestem zadowolony. Dwa ostatnie maratony i dwa najlepsze ratingi, a jest jeszcze co poprawić. Będą to cenne doświadczenia na następny sezon.

Wynik:
M2: 17/27
Open: 62/158

Mapka:

 

Mazovia Łomianki + dojazdy

Niedziela, 2 października 2011Przejechane 95.73km w terenie 50.00km

Czas 04:13h średnia 22.70km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.79 km
Wyścig: 50.16 km
Powrót: 19.77 km

Lato już dawno się skończyło i zostały już tylko ostatnie podrygi sezonu maratońskiego. Niewątpliwie takim znakiem, że koniec sezonu już puka do drzwi i przez następne kilka miesięcy trzeba będzie gryźć ściany w domu, gdy za oknem panować będzie plucha, zimno, śnieg z deszczem, jest epilog mazovii. Czołówka już zakończyła zmagania o punkty w generalce, więc teoretycznie wyścig był o przysłowiową pietruszkę. Przy najmniej dla tych z pierwszego sektora. Reszta mogła powalczyć jeszcze o lepszy sektor na przyszły sezon. Tym bardziej, że czołowi zawodnicy albo nie przyjeżdżają na epilog lub luźno do niego podchodzą, nie wypadało przegapić w teorii łatwiejszej możliwości awansu. Trzeci sektor chyba dobrze oddaje to jaki poziom prezentuję, ale jakby jechało mi się tak jak w Łochowie, to miałem szansę wskoczyć o poziom wyżej (ach ta próżność). A po drugie, ważniejsze, miałem blisko to czemu miałbym nie jechać.
Do Łomianek dotarłem na kołach w niecałą godzinę. Dzisiaj miasteczko nietypowe, bo start-meta daleko od samego biura zawodów. Przed godziną 10 na starcie pusto, więc podjechałem pod biuro w miejscowej szkole, chociaż nie miałem tam nic do załatwiania. Powłóczyłem się chwilę i wróciłem na start, aby standardowo zapoznać się z początkiem a zwłaszcza końcem trasy. Rewelacji i niespodzianek nie było, ale ciekawy byłem tej samej trasy przez Kampinos. Nigdy tam nie jeździłem i była to dla mnie nowość.
Wystartowałem spokojnie. Na pierwszych kilometrach uważałem na wystające z ziemi słupki przeciwsamochodowe. Prędkość w grupie była spora i trafienie w taki słupek niewątpliwie źle by się skończyło. Dopiero po kilkunastu minutach przerzedziło się na trasie i uformowała się paro-osobowa grupka, która miała odpowiednie dla mnie tempo. Ogólnie płasko, twardo to i trasa szybko leciała. Dopiero na kilkunastu kilometrach pojawił się mini podjazd na wydmę, czyli na Ćwikłową Górę. Było to coś w rodzaju radomskiej Wielkiej Góry czy Górek Miłosnych. Można powiedzieć, że do przejechania siłą rozpędu. Kilka przepchnięć i było się już na górze.
Potem zaczęły się przyjemne single wzdłuż drogi. Najprzyjemniejsze w nich było to, że ciasno wiły się między drzewami. Miejscami było dość wąsko, ale to tylko w pozytywny sposób podkręcało emocje. Zero nudy, bo cały czas trzeba było pracować kierownicą. W jednym miejscu zawodnik z początku grupki się wywraca na piachu i musiałem się zatrzymać razem z innymi. Ktoś z tyłu się zagapił i wjechał w nas, ale nic nikomu się nie stało. Trochę porwała się grupka, ale po paru minutach wszystko wraca do stanu sprzed przymusowego postoju.
Po dotarciu do twardej gruntowej drogi wszyscy jak jeden mąż wyciągają co tam mają w kieszonkach do jedzenia i picia. Złapałem kilka łyków żela, przepiłem i nasz mini peleton mógł znów podkręcić tempo. W pewnym momencie urwał się jeden zawodnik, dwóch za nim pogoniło. Ja nie atakowałem, ale spokojnie wchodzę na wyższe obroty i po paru chwilach już byłem za nimi. Nie było pod wiatr, więc nie warto było za wszelką cenę gonić.

Znów zaczęły się górki. Pierwszy zawodnik ewidentnie zaczął zamulać, ale nie bardzo było miejsce go wyprzedzić. Z tyłu słychać odgłosy niezadowolenia i zachęty do przyśpieszenia, ale co zrobić jak po bokach drzewa, a nie chciałem ryzykować jazdy poza ścieżką i nadziania się na pieniek jak dwa tygodnie temu. Ogólnie to przez cały wyścig miałem wrażenie, że właśnie złapałem snake'a. W każdym razie w pewnym miejscu wyskoczyła za pleców Agnieszka Sikora i odstawiła całą naszą grupkę. Z perspektywy mogę napisać, że było to dobre miejsce do zaatakowania. Szkoda, że nie powiozłem się za nią. Miałem wtedy jeszcze wystarczająco sił.
Od tego momentu grupa się rozleciała. Zostałem sam, reszta została z tyłu. Dogoniłem na piaskach jednego zawodnika, ale końcowe kilometry kolejny raz musiałem jechać sam. Wtedy, gdy najbardziej potrzebowałem grupy do wsparcia, nie było nikogo odrobinę lepszego obok. Jechałem sam, a na około piątym kilometrze przed metą zaczęło mnie powoli odcinać. Ktoś mnie wyprzedził na tym odcinku, ale był to lepszy zawodnik, którego mijałem jak kończył zmieniać dętkę. Do mety nie zdążył mnie już łyknąć żaden pociąg.
Odrobinę zjechany udałem się do miasteczka i o dziwo mało ludzi, znaczy się nie powinno być źle. Nie ma jeszcze kartki z wynikami z mega. Także dobry znak. Do bufetów nie było kolejek. Było gdzie się opłukać z kurzu, więc bez dziwnych spojrzeń wrócę przez miasto. Jeszcze chwila na myjce, bo rower po wyścigu prawie czysty.
Następnego dnia sprawdziłem wyniki i YES! rzutem na taśmę załapałem się na drugi sektor. Trzeba będzie popracować w zimę co by na wiosnę nie było wstydu.

Wynik:
M2: 18/65
Open: 57/300

 

Poland Bike Łochów + dojazdy

Sobota, 17 września 2011Przejechane 104.72km w terenie 50.00km

Czas 04:59h średnia 21.01km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 26.78 km
Wyścig: 57.08 km
Powrót: 20.77 km

Po pierwszy moim maratonie w Poland Bike w Kozienicach byłem rozczarowany. I nie chodzi mi o moją dyspozycję tego dnia, bo to całkiem inny temat, ale ogólnie trasą i lekko organizacją. Czytając jeszcze forum polandbike'owe już prawie wyrobiłem sobie opinię, że ten cykl serwuje nudne trasy byle blisko Warszawy a chętni i tak się znajdą. Jednak przed Łochowem ptaszki zaczęły ćwierkać, że może być naprawdę ciekawie. Wszystkie przedmaratonowe plotki i zajawki o podjazdach, górkach potraktowałem z przymrużeniem oka, ale jedyny sposób żeby to zweryfikować to stawić się na start i samemu ocenić. Tym bardziej, że miałem rower w Warszawie, więc nie było problemu z dojazdem.
Rano wstałem i temperatura za zewnątrz 4 stopnie. Brrr, zimno. W południe miało być około 20 stopni, ale chciałem dojechać z Jelonek do Dworca Wileńskiego na kołach. Jak to bywa w moim przypadku oczywiście okrężną drogą i nie za bardzo wiedziałem jak się ubrać, aby teraz i później było ok, a na maratonie nie wozić zbyt wiele ciuchów w plecaku. W końcu coś tam ważą, więc ostatecznie ubrałem się we wszystko co miałem :D
Na zewnątrz wygramoliłem się z rowerem jak mi się wydawało wcześnie i dużym zapasem czasu, ale na dworzec dotarłem 10 minut przed odjazdem pociągu. W połowie drogi połapałem się, że zajmie to więcej czasu niż szacowałem i musiałem parę razy pocisnąć na czerwonym świetle. Jeszcze kolejeczka do kasy, gdzie połowa kupujących bilety to rowerzyści różni i do pociągu, który już był dobre nabity rowerami. Przedział na końcu mimo że jakiś taki powiększony to nie było w nim miejsca. Zostało następne przejście. Na kolejnych stacjach dosiadali się następni pasażerowie i rowerzyści i zaczęły się przepychanki z niektórymi podróżnymi a już szczególnie z jednym, któremu to wielce nie pasowały rowery w przejściach, wygłaszając swoje złote myśli na lewo i prawo, jakby nie mógł sobie klapnąć na wolnym miejscu tylko musiał stać w drzwiach. Gdy w przejściu pojawiły się cztery rowery gość jednak odpuścił przy ogólnej wesołości publiki.
W Łochowie miasteczko standardowe, cudów nie było. Ludzi nie za mało, nie za dużo, w sam raz, a nie jak na spędzie. Nie było wielkich kolejek do biura, toitoi itp. Wszystko na swoim miejscu. Pojechałem sprawdzić początek trasy, bo końcówka była wykorzystywana przez dzieciaków, które miały już w tym czasie swój wyścig. Rozbiegówka szeroka po asfalcie lub szutrze. Więcej jak dwa pierwsze kilometry nie było sensu sprawdzać. Końcówkę tylko obejrzałem. Generalnie po trawie. Ustawiłem się w sektorze i czekałem.
Start mocny jak zawsze dla mnie. Chociaż stałem w końcówce sektora, czyli teoretycznie z równymi sobie jak zwykle musiałem dobrze przycisnąć, aby się w nimi utrzymać. Jednak z kolejnymi kilometrami przesuwałem się do przodu. Na trasie leżało sporo piachu, ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze. Przez łachy piachu przejeżdżałem bez większych problemów i niemal bez utraty prędkości, aż byłem zaskoczony. Gubiłem kolejnym zawodników, doganiałem następnych. Zaczęły się mini górki i tempo innych wyraźnie siadło, gdy ja już złapałem swój rytm. Na podjaździkach seryjnie wyprzedzałem. Dogoniłem liderkę z max'a, która wyraźnie była przyblokowa na singlu. Znów zaczęły się podjaździki i dziewczyna objeżdżała wszystkich jak złoto. A że robiła miejsce to ja za nią. Zrobiło się bardziej płasko i zaczęły tworzyć się pociągi. Liderka na początku nadawała tempo idealnie mi pasujące, wystarczająco szybko, ale z zapasem sił w obwodzie. Dla postronnego obserwatora musiało to komicznie wyglądać: baba na początku, a za nią wiezie się 8-9 chłopa. W pewnym momencie dała mi znak, że chciałaby zmianę, a że ja kobietom nie odmawiam, tym bardziej, że czułem się na siłach, więc wyszedłem na czub. Jechało mi się świetnie, samopoczucie idealne. Dziewczyna dawała zmiany, zaś reszta się wiozła. Na dłuższych prostych widziałem dwójkę zawodników. Nie współpracowali ze sobą, więc chciałem do nich dociągnąć. Po kilku zmianach udało się. Zostali przez nas wciągnięci. Przez te ponad dziesięć kilometrów w otwartym terenie udało mi się przejechać w rewelacyjny tempie.
Wszystko szło zgodnie z planem. Na 34 kilometrze zjechaliśmy w końcu z szutrówki w singiel między drzewami. Było wąsko i zaczęły się przepychanki na zakrętach. Nie żeby ktoś chamsko zajeżdżał, ale trzeba było szukać swojego miejsca. Ciężko było mi trzymać optymalny tor jazdy, a wszędzie wystawały pieńki z ziemi. Tyłek w trzymałem w górze, ale tylne koło mocno obrywało. Pierwszy centralnie zaliczony pieniek i proszę w myślach, żeby było bez snake'a. Bach, drugi. Tylko, żeby nie. Niestety chwilę potem tył zaczął pływać. Akurat zaczął się piaskowy podjazd nie było szans na wjechanie. Musiałem zjechać na bok. Pomacałem oponę i tylko usłyszałem syk uciekającego powietrza. Rower do góry kołami i pierwszy raz na wyścigi zmieniałem dętkę. Oponę spokojnie ściągnąłem palcami, załadowałem nową dętkę z plecaka, z którego wcześniej musiałem powyciągać wszystkie zbędne ciuchy. Całkiem ładne obozowisko przy okazji sobie zrobiłem. Założyłem oponę, chce pompować, ale nie miałem pod ręką pompki. Przyrzuciłem ciuchy, nie było. Szukałem po plecaki, nie ma. Czyżbym nie wziął. Niemożliwe. Przeszukuję plecak jeszcze raz, jest znalazła się. Rozpocząłem żmudne pompowanie. W rękach mocny to ja nie jestem, więc idzie mi to opornie. W międzyczasie zauważyłem, że ten mój pitstop trafił mi się w bardzo widowiskowym miejscu. Widok na Bug z klifu był spektakularny. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie spróbować zrobić zdjęcia telefonem, w końcu i tak już wszyscy mnie minęli. Wracam do pompowania. Ogólnie mogłoby już być, ale na następnego snake'a nie było miejsca, bo nie miałem drugiej dętki. Nabiłem mocno, będzie telepać na korzeniach, trudno.
Ruszyłem, ale strasznie zmulony i bez motywacji. Na trasie zrobiło się pusto. Nie było z kim jechać. Po kilku minutach dogoniłem jedną zawodniczkę. Na singlu nie było jak wyprzedać, ale i tak już mi się nie śpieszyło. Wiozłem się za nią przez jakieś mniej ciekawe fragmenty trasy. Dużo w tej części było przez piachu na prostych, bez widocznego końca. Bardzo mnie męczą takie odcinki, więc mając kogoś przed sobą mogę utrzymać jakiś rytm. Jednak tempo było za wolne, a ja nie mogłem się zmusić do szybszego kręcenia. Nie czułem wielkiego zmęczenia, nogi o dziwo w porządku, ale nie szło mi rozkręcić w tym piachu. Powoli zaczęło nas dochodzić dwóch zawodników. Nie było dobrze. Na szczęście skończył się ten przeklęty piach i z powrotem zaczęły się podjaździki i kręte single przez las.

Odżyłem na nich. Zgubiłem tą dwójkę zawodników i zawodniczkę i na długich prostych widziałem zawodnika z przodu. Powoli skracałem dystans, ale ostatecznie nie dogoniłem go. Na metę wjechałem sam bez emocji. Zastanawiałem się tylko ile straty dzisiaj zaliczyłem do zwycięzcy.

Podszedłem po jakiś posiłek i tutaj miłe zaskoczenie: zjadliwy sos i nierozgotowany makaron, nie to co w Kozienicach. Widać kucharz nauczył się gotować makaron. Właśnie trwała dekoracja mini, ale poszedłem na myjkę opłukać rower. Dziwnie się poczułem, bo wolny był jeden karcher. Nie było niemal rytualnej kolejki. Szok. Pokręciłem się jeszcze trochę po miasteczku, popatrzyłem na resztę dekoracji i zwinąłem się na stację na pociąg. Tym razem już w miarę luźno było w pociągu, więc z załadunkiem nie było problemu. Na następnych stacjach dostawiali się kolejni w rowerami, ale było mi to obojętne, bo i tak jechałem do stacji końcowej. Z Dworca Wileńskiego został tylko powrót przez Warszawę według trasy porannej. Tym razem już bez napinki na zegarek.
Nie wiem jak podsumować ten maraton. Z jednej strony świetnie wytyczona trasa przez Nadbużański Park Krajobrazowy z wieloma podjazdami i sporą ilością krętych singli ciasno wśród drzew. Las bardzo malowniczy, a odcinek wzdłuż Bugu z wyśmienitymi widokami. Były szybkie szutry na jazdę w pociągach, asfaltu mało, piachu lekko za dużo, szczególnie w drugiej części trasy, ale tak jest wszędzie na mazowszu. Z drugiej strony pech w postaci kapcia. Była szansa na przyzwoity wynik, a tak porównując oficjalny czas i czas z licznika jakieś 8-9 minut zajęła mi zmiana dętki. Potem na tych piaskach, gdy przydałby się jakiś pociąg nie było z kim jechać i ostatnie 20 kilometrów praktycznie przejechałem sam. Jak sobie policzyłem to był mój 13 maraton, więc może ten snake był mi już zapisany. Trudno następnym razem musi być lepiej, a na przyszłość trzeba pomyśleć o systemie bezdętkowym.
Aha, no i odzyskałem wiarę w Poland Bike :)

Wynik:
M2: 18/24
Open: 78/109

Mapka: