MTB Cross Maraton Sielpia
Dojazdy + rozgrzewka: 2.48 km
Wyścig: 67.37 km
Powrót: 0 km
Nareszcie wybrałem się na porządny maraton. Półmetek sezonu za pasem i była to najwyższa pora na coś treściwszego niż gonitwy podwarszawskie. Mazowieckie maratony są ok, ale brakuje w nich czegoś epickiego. Brakuje mi przygody, bo nizinne tereny mam opatrzone na zwykłych wyjazdach i nawet szczere starania organizatorów za bardzo tego nie są w stanie mnie zaskoczyć. W poszukiwaniu nowych wrażeń trzeba ruszyć się na południe. Pierwszy przystanek do coraz większych gór to na pewno świętokrzyska liga rowerowa. Szkoda, że tak rzadko pojawiam się na tym cyklu. Z Radomia jest całkiem blisko, ale życie rzuca mnie raczej w kierunku stolicy. Niemniej jednak tym razem udało mi się zorganizować transport i zafundować dzień pełen wrażeń. Nie musiałem zostawiać zapasu sił na dojazdy i powroty, dlatego dzisiaj zdecydowałem się jechać najdłuższy dystans, czyli master. Tym razem jak na standardy ślr raczej krótki i łatwy, więc nie powinien mnie zniszczyć. Zapowiadane przewyższenia rzędu 900 metrów klasyfikowały maraton jako najbardziej płaski w serii, podczas gdy na Mazowszu taka wartość byłaby reklamowana jako super-hiper-górski maraton. W ogóle ta edycja miała być nietypowa jak na ślr: nie dość, że relatywnie płasko to jeszcze piaszczyście. Akurat od tego drugiego chciałem uciec, ale przewyższenie i tak wystarczająco mocno mnie przyciągało.
To co mi się podobało to, że przed startem trzeba podjąć męską decyzję jaki dystans się jedzie. Nie ma zmian potem, bo org zakłada, że każdy wie na co się zapisał, a jak nie to będzie musiał się o tym przekonać już na trasie. Dzięki temu każdy dystans startuje w tym roku oddzielnie i to jest fajne, ponieważ wiadomo z kim się ścigamy. Co ciekawe są sektory, ale przed startem wszystkie się łączą. Full profska jak na pucharze świata ;) Przy małej ilości zawodników całkiem słuszny pomysł.
Po chwili stania w żarze lejącym się z nieba ruszyliśmy. Spokojnie, bo początek po wąskiej uliczce i przez parking. Dopiero po wyjechaniu na drogę tempo wzrosło. W międzyczasie obsunąłem się praktycznie na koniec stawki. Trochę w tym było winy sprzętu i łańcucha, który nie chciał wejść na blat a po części słabej rozgrzewki, a praktycznie jej braku. Zostałem w ognie, ale jednak w główną grupą. Nie pchałem się do przodu, bo dystans długi a i tak najważniejsza będzie cześć między 18 a 50 kilometrem. Odrobić bądź stracić było gdzie, więc jechałem sobie.
To było dobra decyzja. Od 10 kilometra przestaję skupiać się na utrzymaniu pozycji i zaczynam powolne wyprzedzanie. Rozgrzałem się już odpowiednio, ale przy tej temperaturze jak dzisiaj od razu puściłem soki. Pot zalewał mi oczy. Apogeum nastąpiło przed podejściem na jakąś hałdę czy żwirownię. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie widziałem. Pot zalał mi soczewkę powodując okropne pieczenie i szczypanie w prawym oku. Lewy patrzyłem tylko pod nogi, pchając rower sądziłem, że pieczenie przejdzie. Na szczycie rzut okiem lewym na krajobraz, fajny, ale przed sobą ujrzałem zjazd, że szczęka mi opadła. Nawet wypoczęty z normalnie funkcjonującymi oczami chyba nie odważyłbym się tam zjechać. To był zjazd z tych, które jak już się zacznie to trzeba jechać do końca. Przystanki po drodze na pewno byłyby bolesne. Zszedłem tam niemal na ślepo. Próbowałem dalej jechać, ale nie dało się. W końcu się zatrzymałem, zdjąłem okulary i delikatnie w miarę jeszcze czystą rękawiczką przetarłem oczy – po chwili wszystko wróciło do normy. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dzięki tej przerwie wróciłem do gry i nawet udało się dość szybko dogonić tych zawodników.
W końcu pojawił się bufet, który jest całkiem inaczej zorganizowany niż na takiej np. mazovii. Nie ma podawaczy i jeśli coś się chce trzeba się zatrzymać. Wtedy do akcji wkracza bardzo miła obsługa. Dopytuje się czego potrzeba, napełnia bidony, bukłaki. Do tego owoce do wyboru, a arbuz smakował mi jak nigdy. Picie w kubeczkach, ale jeśli się stoi to nie przeszkadza, a dzięki temu nie marnuje się izotonik i potem butelki nie poniewierają się po trasie. Zawodnicy za bardzo się nie śpieszą i nie naskakują na siebie, bo wiedzą, że minuta straty generalnie nie ma znaczenia i po postoju będzie można ją spokojnie jeszcze nadrobić.
Na kolejnym bufecie taka sama sytuacja. Dla mnie aż dziwne, że zawodnicy mają takie zdrowe, luźne podejście do ścigania. W ogóle przebieg tego maratonu był dla mnie dziwny, całkiem inny niż to co przejechałem w tym roku. Nie było prawie wcale jazdy na kole, bo każdy jechał na siebie bez oglądania się na innych. Zresztą już w połowie dystansu poczułem się jak na wycieczce. Jechało się samemu z majaczącą od czasu do czasu na dłuższej prostej koszulce innego zawodnika, z tyłu tak samo. Tempo jak na szybszej wycieczce przez las, przez który nie przejeżdżał nikt od dłuższego czasu. Pod kołami oprócz zapowiadanego piachu, którego nota bene nie było tak dużo przeważała leśna ściółka, mchy i czasami borówki. Chyba najbardziej zapadł mi właśnie taki odcinek lekko pod górę zarośnięty borówkami bez widocznej ścieżki czy drogi, ale całkiem spokojnie do przejechania. I chociaż nie było widać po czym się jechało to w ogóle nie trzęsło.
Wszystko układało się na plus. Nareszcie nie było, a jak już to symbolicznie, po wertepiastej trawie co zawsze odbiera mi chęci do jazdy. Jeśli mogę się do czegoś przyczepić to do oznaczenia trasy, a właściwie do poprowadzenia końcówki trasy master. Różniła się ona do końca trasy fun. Pomijając już fakt różnych końcówek dla obu dystansów, to rozjazd powinien być oznaczony bardzo wyraźnie i najlepiej jeszcze pilnowany przez kogoś z obsługi. Nie mam zazwyczaj problemu z oznakowaniem, bo wiem, że oprócz jazdy trzeba także rozglądać się po mijanych drzewach, ale tutaj absolutnie nie mam pojęcia kiedy był zjazd. Na pewno zmęczenie też swoje zrobiło, mimo to w pewnym momencie po prostu zniknęły niebieskie strzałki z master a zostały tylko zielone z fun. Wiedziałem, że coś nie gra, lekko spuściłem z tempa i zastanawiałem się o o chodzi. Dogonił mnie jakiś zawodnik i zawodniczka, zapytałem się czy to dobra trasa, ale jasnej odpowiedzi nie dostałem. I tak za daleko zajechałem aby zawracać, więc jadę za nimi. Zaczął się asfalt i praktycznie meta a ja już widziałem, że na 100% to nie jest właściwa trasa, bo co innego objechałem ramach rozgrzewki. Na metę wjechałem bez przekonania z myślą, że dostanę DNS, bo tutaj z takimi rzeczami się nie patyczkują. Jednak do dzisiaj nie dostałem, więc chyba org przymknął na to oko. Cała trasa była dobrze oznakowana, nigdzie nie miałem wątpliwości, ale w newralgicznym miejscu zabrakło zabezpieczenia.
Po maratonie zostało mi jeszcze rytualne obmycie z piachu i błota roweru oraz siebie, aby nadawać się wejścia do samochodu. Na koniec jeszcze miska makaronu, trochę skromna, ale może być i pożegnałem się z Sielpią. Trzeba było niestety szybko wracać do domu.
Wynik:
M2: 26/48
Open: 42/92
Kategoria Cały dzień, Maraton, Terenowo Komentarze 0