Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:4170.50 km (w terenie 2763.57 km; 66.26%)
Czas w ruchu:204:21
Średnia prędkość:20.41 km/h
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:80.20 km i 3h 55m
Więcej statystyk

Poland Bike Nowy Dwór Mazowiecki

Niedziela, 14 kwietnia 2013Przejechane 60.89km w terenie 35.00km

Czas 03:21h średnia 18.18km/h

Temperatura 12.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 13.48 km
Wyścig: 41.29 km
Powrót: 6.12 km

Czas rozpocząć karuzelę z maratonami. Zima dłużyła się strasznie, człowiek obliczał miesiące, potem dni do pierwszego maratonu. Gdy wydawało się to już tuż tuż nastąpił ponowny atak zimy, przesunięcia terminów, ale w końcu przyszedł ten dzień – rozpoczęcie sezonu letniego. Warunki jeszcze nie do końca wiosenne, bo śnieg ledwo znikł z co bardziej odsłoniętych miejsc. Mimo wszystko jest powyżej 10 stopni, co jest miłą odmianą po tylu miesiącach mrozu.
Na miejscu zastanawiam się jeszcze czy jechać w ciepłej bluzie, jednak temperatura miała tendencję wzrostową, dlatego decyduję się na podkoszulkę termo i krótką koszulkę. Na postoju jest zimno, ale w trakcie jazdy ani zimno, ale ciepło, właściwie optimum. Po zdaniu plecaka do depozytu kręcę się trochę po okolicy startu. Jak to na polandbike nie bardzo da się zrobić objazd końca czy początku trasy, ponieważ cały trwa rywalizacja dla dzieciaków. Do biura też nie muszę chodzić, bo sprawy rejestracyjne załatwiłem na tygodniu. Pozostaje tylko ustawić się w pobliży wejścia do sektora i czekać. W końcu jest sygnał. Można wchodzić i zajmować miejsca.
Minuty w sektorze dłużą się niesamowicie. Zastanawiam się jak będzie się mi jechało, bo to właściwie po raz pierwszy w tym roku wjadę w teren. W poprzednim roku przed pierwszym startem miałem już dobrze przejeżdżony miesiąc. I no najważniejsze jak będzie się sprawował nowy rower, który właściwie jest dla mnie jeszcze tajemnicą. Ten start to będzie weryfikacja czy moje przemyślenia co do sprzętu były poprawne. Organizator zapowiada trudną jak na okolice Warszawy trasę, więc od razu rzucam rower na szerokie wody. Już za chwilę się przekonam jak będzie się sprawował.
Nareszcie start i ogień od początku. Na szczęście nie brakuje przełożeń. Trochę się zastanawiałem czy blat 36 w korbie to nie będzie za mało, ale jak widać nie. Pierwsza wątpliwość wstępnie rozwiana. Jedziemy przez tereny wewnątrz Twierdzy Modlin. Po dziurawym asfalcie rower właściwie sam niesie. Przyśpieszenia także bez zastrzeżeń, ale tutaj jest być może zasługa w miarę lekkich kół. Dalej znów zniszczony asfalt z symulacją jazdy po korzeniach. Trzęsie, musiał bym przejechać się 26er'em, aby porównać. Z drugiej strony amortyzator jeszcze nie do końca nastrojony to kierownica trochę lata, ale pod tyłkiem jest jakby lepiej. Przechodzimy do drugiego testu – łąka, muldy i jazda po trawie, coś czego szczerze nie znoszę. W pokonywaniu czegoś takiego 29er ma mi pomagać. I pomaga. Mniej tracę rytmu, nie wybija mnie z kręcenia korbą. Wynik wstępnie na plus. Znów asfalt a następni brukowa droga. Mniej kopie w tyłek, jest dobrze. Szybki zjazd przez łachę piachu – jak przecinak.
Zaczyna się kawałek przez las z resztkami śniegu. Błoto pojawia się w coraz większej ilości. Jedzie mi się jednak bardzo pewnie. Nie ma problemów z trakcją, ale tutaj sporą robotę odwala agresywniejszy zestaw opon, które założyłem. Jak się okazuje jadę w czubie sektora. Chwilę zastanawiam się czy nie za bardzo szarżuję, ale euforia mnie niesie.
Wjeżdżamy w błotnisty wąwóz i pojawia się pierwszy zgrzyt. W niby super odpornych na błoto Look'ach nie potrafię się wpiąć brudnym butem w pedał. Robię to jak zazwyczaj robiłem w Shimano i nie idzie. Od tej pory każde wpinanie się w pedały to będzie problem, więc każde błoto staram się przejechać do końca.
Wreszcie gwóźdź programu, czyli podejście po tzw. 'Wajsgórę'. Jest bardziej ślisko niż w poprzednim roku. W wyniku przejścia się po mokrej ziemi znów zapchały mi się bloki w butach. Przez cały asfalt za bufetem walczę z pedałami. Nie wiem albo to nie działa, albo ja coś źle robię.
Docieramy do rozjazdu i prawie wszyscy skręcają na mini. Widzę, że tylko jedna osoba przede mną wybrała max'a, za mną nikt.

Łapię kontakt wzrokowy, a nawet miejscami koło i rozpoczynam drugą pętlę. Ponownie asfalt a'la wystające korzenie, łąka i do lasu.
Wtedy zaczyna się mój dramat. W nogach pojawia się stan przedkurczowy, więc muszę odpuścić. Niestety jest już za późno. Łapią mnie takie kurcze, że o płynnej jeździe w błocie można zapomnieć. Muszę co jakiś czas podpierać się nogą. To się wiąże z wypinaniem z pedałów, zabrudzeniem bloków i jeszcze większych problemów z wpinaniem. Konstrukcja Look'ów jest taka, że bez wpięcia za bardzo nie da się jechać. W błocie momentalnie się zatrzymuję. Trzeba kombinować z wpinaniem stopy na siłę, a to pogłębia kurcze w nogach. W błotnistym wąwozie to istne błędnie koło i masakra.
Jakoś docieram ponownie do Wajsgóry, jakoś ją podchodzę, ale w tym momencie mam dość. Przez dalszą cześć trasy zamierzam już tylko podróżować, bo ściganiem nijak tego nie można nazwać. Mimo oszczędnej jazdy przy pokonywaniu tuneli w twierdzy dostaję takich kurczy, że momentalnie jakby mnie sparaliżowało od pasa w dół. Dobrze, że obok była ściana, bo inaczej była by gleba jak nic. Siłą rzeczy muszę się zatrzymać i poczekać, aż wróci mi czucie w nogach. Normalnie powtórka najgorszych chwil z Piaseczna 2012, aż nie ma o czym pisać. Ostatnie kilometry do mety doczłapuję i cieszą się, że się to skończyło.
Najgorszy ranking w historii to najlepszy komentarz do tego jak pojechałem ten maraton. Nie będę zwalał tu winy na problemy z pedałami, bo po prostu podszedłem do tego maratonu bez przygotowania, a potem dałem ponieść się emocją jak dzieciak. Nie rozsądnym było wybierać max'a jeśli to był pierwszy wypad w teren w tym roku. Sam teren był też wymagający. Oprócz błota trasa była interwałowa co jest fajne, ale jak się jest przygotowanym kondycyjnie. Bez tego pod koniec trasa stała się mordęgą.
Co zaś dotyczy pedałów to po kilku już jazdach wiem, że należy się inaczej wpinać niż w Shimano. W systemie SPD stopę wpinałem, gdy pedał był w dolnej pozycji, w Look'ach natomiast najlepiej wpinać się gdy pedał jest w górnej pozycji i lekko cofnięty do tyłu. Wtedy blok łatwo łapie przednią sprężynę. Następnie trzeba przesunąć stopę do przodu lub zgiąć nogę w kostce. Wtedy tylna sprężyna łatwo wskakuje na swoje miejsce. Druga sprawa to w pogoni na dodatkowym podparciem podeszwy o pedał nie dałem żadnych podkładek pod blok. Na sucho było ok, ale w błotnych warunkach musi być więcej luzu dla sprężyny między blokiem z podeszwą. No cóż, w marcu zabrakło jazd testowych i teraz wychodzą takie kwiatki.
Następny test w warunkach bojowych za tydzień :)

Wynik:
M2: 34/36
Open: 107/144

 

Poland Bike Warszawa Wawer

Sobota, 13 października 2012Przejechane 62.20km w terenie 47.00km

Czas 02:58h średnia 20.97km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 6.02 km
Wyścig: 51.38 km
Powrót: 4.80 km

Niestety nadszedł czas ostatniego wyścigowego weekendu w tym roku. Pogoda już nie ta co na wiosnę czy latem. Zimne i ciemne poranki nie nastrajają mnie dobrze przez ściganiem. Na szczęście tym razem maraton miałem prawie że pod nosem. Koszty dojazdu zerowe, bo dojechałem SKM'ą na bilecie miesięcznym. Dodatkowo start o 12, więc także mogłem pospać dłużej niż na tygodniu. Na razie same plusy, ale co z trasą w sporej części leżącej na terenie Warszawy. Czy tu w ogóle można wyznaczyć sensowną trasę nie wypaczającą idei jeżdżenia rowerem górskim? Po doświadczeniach z Piaseczna miałem wątpliwości, ale organizatorzy poland bike zapowiadali, że da się i mają prawdziwego asa w rękawie. Cóż, nie pozostawało nic innego jak powiedzieć 'Sprawdzam!'.
Na miejscu stwierdzam, że na poland bike dużo przyjemniej jest zorganizowane miasteczko zawodów niż chociażby na mazovii czy ślr. Można naprawdę poczuć sportowy klimat. Od strony obsługi zawodnika nie ma się do czego przyczepić. Nie ma kolejek, sprawy załatwia się w ekspresowym tempie. Tak więc po załatwieniu formalności chciałem się trochę rozgrzać, ale za bardzo nie było gdzie. Wokół normalny ruch miejski, a na trasie już rywalizowały dzieciaki. Poza tym zimno, mokro i nie za bardzo mi się chciało. Po zrzuceniu części ciuchów nie miałem ochoty wystawiać się niepotrzebnie na wiatr i resztę czasu spędziłem w oczekiwaniu na otwarcie sektorów. W międzyczasie tylko trochę się porozciągałem czy pomachałem kończynami. Zastanawiałem się jak z suchością trasy, bo asfalt wokół był całkiem mokry.
Jednak po starcie takie bzdety poszły w niepamięć. Wrzuciłem blat i ogień. Tym razem na rozbiegowym asfalcie wiele nie straciłem i w teren wjechałem w dobrym towarzystwie. Początkowo było szeroko, ale z upływem kilometrów robiło się wąsko. Nareszcie praktycznie nie było piachu czy denerwujących łąk. Co prawda znów ktoś w jednym miejscu zniszczył cześć oznakowania i podstępnie zagrodził właściwą ścieżkę gałęziami, ale taki już urok podwarszawskich maratonów.
Załapałem się do grupki, która nadawała mocne tempo, aż za bardzo jak dla mnie. Jakbym miał tak jechać cały dystans byłby problem. Na szczęście to były zawodnicy mini, więc luz, można skorzystać z tunelu sprinterów. W końcu uspokoił mi się oddech – znak, że wszedłem na właściwe obroty. W sam raz, bo był rozjazd. Prawie bym go przestrzelił tak przykleiłem się do koła sprinterów, że pojechałbym za nimi. Dobrze, że ktoś krzyczał i zdążyłem się zorientować w ostatniej chwili. Zrobiło się pustawo, ale przed sobą widziałem kilku zawodników – trzeba było dociągnąć. Jechało się całkiem przyjemnym lasem. Wiadomo nie było podjazdów, ale takie małe górki do pokonania na kilka obrotów korbą występowały w satysfakcjonującej ilości. Nie było też kilometrowych prostych, więc człowiek się nie nudził.

Prawdziwa esencja trasy zaczęła się po dotarciu w okolice rzek Świder i Mienia. Tak kapitalnych singli w tym roku jeszcze nie jechałem. Duży na to wpływ miało to, że nie były to kilkusetmetrowe odcinki, ale fragmenty po kilka kilometrów. Najbardziej przypominały mi okolice ścieżki na dojeździe do kładki na Pacynce w puszczy kozienickiej. Tylko tutaj było dużo węziej i kręto. Miejscami było tak wąsko, że ledwo mieściła się kierownica między drzewami. Na zakrętach niemal muskało się barkiem o pnie drzew by chwilę potem przejechać kilka centymetrów od krawędzi skarpy nad rzeką. Do tego górki, dołki i to wszystko pokonywane na pełnej płynności jazdy. Normalnie miałem banan od ucha do ucha. Czuć było, że ktoś wykorzystał to co najlepsze w okolicy. Poza tym trafiłem na dobrą grupkę czterech zawodników. Może jakoś specjalnie ze sobą nie współpracowaliśmy, ale pozytywnie się nakręcaliśmy co sprzyjało utrzymywaniu dobrego tempa. W końcowej części trasy jeden z nich, jak się okazało z pierwszego sektora, mocniej zaatakował. Uznałem, że utrzymanie koła za nim to moja szansa. Z naszej grupki zostało tylko nas dwóch. Z czasem tempo zrobiło się dla mnie masakryczne jednak dzielnie się trzymałem. Zaczęło mnie tak palić w nogach jak jeszcze nigdy w tym roku. Dopiero pojawiające się skurcze zmusiły mnie do odpuszczenia, ale chyba swoją szanse wykorzystałem. To już była końcówka dlatego większych strat nie zdążyłem zanotować.

Ma mecie musiałem chwilę ochłonąć. Co mnie zastanawiało, to sporo dobrych zawodników kręciło się w pobliżu mety, więc czas powinien wyjść całkiem przyzwoity. I wyszedł. Tylko niespełna 13 minut straty do zwycięscy przy 2 godzinach – tak dobrze to jeszcze nigdy nie pojechałem. Zaczynam zauważać, że najlepiej jeździ mi się na takich krętych trasach przy temperaturze około 15-17 stopni. Tak było na wiosnę w Legionowie i podobnie w zeszłym roku na jesień i wiosnę. A zawsze myślałem, że najlepiej jeździ mi się przy letnich temperaturach.
Podsumowując: maraton zaliczam do udanych, dopracowanych przez organizatorów. Nawet nie spodziewałem się, że na koniec sezonu zostanie taka wisienka.

Wynik:
M2: 10/26
Open: 33/145

 

Mazovia Nowy Dwór Maz.

Niedziela, 7 października 2012Przejechane 74.92km w terenie 55.00km

Czas 03:15h średnia 23.05km/h

Temperatura 11.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 6.23 km
Wyścig: 64.78 km
Powrót: 3.91 km

Trochę się zastanawiałem czy wybrać się na maraton do Nowego Dworu. Od początku sezonu zakładałem udział w tym wyścig, ale jakoś wcześniej skończył mi się wykupiony pakiet startów, a i pogoda za ciekawa się nie zapowiadała. Miało być zimno i było, jednak bez tragedii. Najważniejsze, że nie padało. W poprzednim roku trasa nie była jakoś specjalnie ciekawa, ale w tym roku miała być całkiem nowa, więc ciekawość mnie ciągnęła by ją sprawdzić.
Miasteczko było usytuowane tuż przy stacji pkp, więc błądzenia po nieznanym mieście tym razem uniknąłem. Miałem prawie godzinę do startu, więc mogłem trochę pokręcić się po stoiskach. Przy okazji spotkałem znajomą twarz, miło się porozmawiało i zanim się obejrzałem wolny czas uciekł, a musiałem się jeszcze przygotować. Ostatecznie nie miałem już kiedy zrobić objazdu chociaż końcówki trasy i bez żadnego rozeznania stanąłem w sektorze. Oprócz tego w ogóle nie zdążyłem zrobić jakiejkolwiek rozgrzewki. Miałem zamiar jechać giga, ale po prawie tradycyjnym zaskoczeniu dystansami dzień przed maratonem i faktem, że nie było specjalnie komfortowej pogody zastanawiałem się czy to w moim przypadku miałoby to sens. Decyzję zostawiłem sobie na rozjazd i tego jak będę się czuł.
Wystartowałem tym razem z drugiego sektora. Moim celem było utrzymać się w sektorze i zachować go na przyszły sezon. Początek poszedł mi średnio, czułem, że nie jestem rozgrzany , ale po wjechaniu na wał szło mi już lepiej i bez problemu mogłem się utrzymywać w tworzących się pociągach a nawet przeskakiwać do tym szybszych. Trzeba było patrzeć na tylne koło zawodnika przed sobą. Nie było to jednak wielką niedogodnością, bo w okolicy nie było czego podziwiać. Większość trasy wiodła przez pola i upierdliwe łąki. Naprawdę już powoli mam dość takich wertepiastych odcinków na maratonach, bo na nich nie można normalnie jechać, ani z tego nie ma przyjemności jazdy, ani nie podnosi to umiejętności. Chyba można to rozpatrzyć jedynie jako zabieg marketingowy i zaszczepianie w głowach wkurzonych zawodników myśli o zakupie 29er, który być może zneutralizowałby choć trochę te muldy. Przynajmniej mi coś takiego przeleciało przez głowę. Generalnie trasa nie była za ciekawa, w zeszłym roku było lepiej.
Był co prawda jeden większy fragment przez las, ale ten został zepsuty przez jakieś łajzy. Mnóstwo ludzi pogubiło w tym miejscu trasę i to nie przez niedbałe oznakowanie, ale przez zerwanie oznakowania przez nie wiem już kogo. To samo spotkało i grupkę, w której jechałem. Początkowo widzieliśmy pozrywane i porozrzucane strzałki na ziemi, ale ścieżka nie skręcała, więc nie było wątpliwości gdzie jechać. Problem pojawił się gdy na szybkiej ścieżce zgodnie z leżącą taśmą pojechaliśmy na jednym z rozjazdów w prawo, by po kilkuset metrach stwierdzić, że dalej nie ma oznakowania. Wracając zawróciliśmy jeszcze dwie grupki i na feralnym rozjeździe było już kilkadziesiąt osób. Jeszcze inna grupa wróciła ze ścieżki skręcającej w lewo i też stwierdzili brak strzałek. Była jeszcze jedna niepozorna ścieżka, ale ta ewidentnie była zagrodzona taśmą. Po małym śledztwie doszliśmy jednak do wniosku, że taśma musiała być przewieszona. Wjechaliśmy na tą ścieżkę, ale i tutaj brak oznakowania. Dopiero po kilkuset metrach ktoś zauważył kolejną taśmę przywiązana do drzewa. W wyniku zjechania się co sektora 2 i 3 na singlu ścisk zrobił się straszny, tak jakby po starcie ludzi od razu puścić w las. W tym zamieszaniu moja grupka uciekła mi i musiałem poczekać, aby ludzie się ułożyli na ścieżce. Dopiero wtedy można było mozolnie wyprzedzać. Ledwo dociągnąłem do nich znów trzeba był się zatrzymać na rozjeździe w lesie by odbyć konsylium, w którą stronę jedziemy. Masakra! Po tych przygodach odpuściłem sobie giga, bo przy tym tempie znikania strzałek i zazwyczaj samotnej jeździe na drugiej pętli mogły by być poważne problemy z właściwym przejechaniem trasy.

Autor: Daniel Dickerson

Po wjechaniu z lasu znów przejazd przez pola i łąki by dotrzeć do wału. Tutaj utworzył się kilkunastoosobowy pociąg. Tempo było mocne do rozjazdu mega/giga. Za bardzo się nie zastanawiałem i zjechałem na mega. Potwierdza się, więc prawda, że jak na starcie nie wiesz czy jedziesz dystans giga to go prawdopodobnie nie pojedziesz. Ja już miałem dość tej wertepiastej trasy. Na koniec jeszcze raz łąka i asfalt na stadion. Staram się podkręcić tempo, ale nie mam już z czego. Finish miałem słaby, bo jeszcze kilka osób mnie wyprzedziło. Słabo mi się jechało. Widać nie podpasowała mi ta trasa i tyle.
W miasteczku na plus trzeba zaliczyć bufet. Jeszcze nie widziałem na mazovii takiego zaopatrzenia: owoce, ciasta, kurze udka, wędzona kiełbasa z chlebem i papryką, chrupki, ciastka, do marakoru sosy według wyboru – cóż widać, że finał.

Wynik:
M2: 20/67
Open: 82/431

 

MTB Cross Maraton Kielce

Niedziela, 23 września 2012Przejechane 72.30km w terenie 56.00km

Czas 04:15h średnia 17.01km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 10.28 km
Wyścig: 56.35 km
Powrót: 5.67 km

To był chyba ostatni mocny maraton w tym roku. Jeszcze na jeden, może dwa, się wybiorę, ale to już będą płaskie gonitwy. W pierwszym wrażeniu wydawało się, że będzie łatwo, bo przecież pięćdziesiąt parę kilometrów na długim dystansie to betka i bywało, że dłuższy był krótki dystans. Jednak po przejechaniu kilku maratonów spod znaku ŚLR wiem, że tutaj nie ma łatwo i na pewno musiał być gdzieś haczyk. Rzut oka na profil trasy i wszystko jasne: praktycznie zero płaskich odcinków i tylko zjazd, podjazd, zjazd, podjazd…
Na miejscu zjawiłem się na styk. I tak pociąg do Kielc przyjechał późno to jeszcze w samych Kielcach pomyliłem dojazd na miejsce zawodów. Nadłożyło się trochę drogi i dotarłem na około, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż przy okazji objechałem koniec trasy. Szybkie załatwienie formalności, zrzucenie wierzchniej warstwy ubrania i można było ustawić się na starcie.
Początek trasy wiódł po asfaltowych przedmieściach Kielc, ale podjazdów nie brakowało, przez co zanim dotarło się do pierwszej nawierzchni nieutwardzonej stawka była już na tyle rozciągnięta, przez co nie było nerwowych sytuacji. Prędkości na zjazdowych, dziurawych szutrówkach były spore a mimo to miało się komfort psychiczny, że w razie awaryjnej sytuacji będzie czas, aby zareagować.
Wjazd we właściwy teren nastąpił na pierwszym przejazdem przez rzeczkę. Było mało wody to praktycznie odbyło się to o suchych butach. Potem był płaski kawałek przez las po korzeniach i piachu a dalej to już tylko góra dół, na przemian. W tym momencie zaczął o sobie przypominać zużyty napęd, bo przy skrajnych przełożeniach łańcuch zeskakiwać z koronek. Brakowało mi trochę przełożeń między młynkiem a środkową tarczą. Z raz czy dwa zaciągnął mi też łańcuch, ale na razie nie było tragedii. W końcu dotarłem do charakterystycznego miejsca na trasie, a konkretnie na stok narciarski, z którego się najpierw zjeżdżałoby potem go podjechać. Zjazd do szczególnie atrakcyjnych nie należał, po prostu duża prędkość i tuman kurzu z tyłu. Pojechałem asekuracyjnie, bo nie wiedziałem czego się spodziewać, a w poniedziałek do pracy trzeba iść, dlatego było bez szaleństw.

Za to podjazd z powrotem dawał w kość. Oczywiście przejście na młynek i miarowe, równe kręcenie, aby tylko nie zaciągnąć łańcucha, bo byłoby z buta. Udało wjechać się bez przeszkód i można było pomknąć dalej. Tutaj był ładny singiel i zjazd po luźnych kamieniach. W tym miejscu chyba pierwszy raz na ŚLR zauważyłem wykrzykniki ostrzegające zawodników. Następnie drugi przejazd przez rzeczkę tylko tym razem dużo głębszy niż poprzedni. Miałem chwilę zawahania czy nie wybrać kładki, ale jak się bawić to się bawić i wybrałem rzeczkę. Chlust zimnej wody nie był tak przyjemny jak mógłby być latem, ale spokojnie od przeżycia. Gorszy był piach tuż za przejazdem. Oblepił cały mokry napęd i oczywiście zaciągnął mi łańcuch. Od tej chwili wiedziałem, że będą problemy z napędem. Jeszcze udało się wjechać po zjeździe dla bardziej ekstremalnych odmian mtb, ale potem było już tylko gorzej. Na najmniejszą tarczę zrzucałem w ostateczności.
Na koniec pętli organizatorzy zafundowali morderczy dla mnie przejazd przez łąkę pod wiatr. Po przejechaniu przez czyjeś podwórko (pierwszy raz się z czymś takim spotkałem) wjeżdżało się na dróżkę lekko pod górę, ale wiatr powodował, że jechało się równie ciężko jak pod stok narciarski. Ciągnął mi się ten odcinek niemiłosiernie. Potem kawałek asfaltu i zjazd na drugą pętlę. I znów płytka rzeczka, piach w lesie, podjazdy, zjazdy i stok narciarski. Podjechałem w ślimaczym tempie, ale się udało. Chyba mocno mnie to wypruło z sił, bo na kamienistym zjeździe nie zachowałem wystarczająco uwagi i zaliczyłem lot przez kierownicę. Nie wiem dokładnie czemu nie pojechałem bokiem tylko centralnie przez największe dziury. Widać po prostu brak skupienia.
Potem drugi raz przez głębszą rzeczkę, następnie piach i od tego momentu napęd zaczął zachowywać się tragicznie. Właściwie nie można już było bezproblemowo podjeżdżać. Wjazd po ścieżce z hopkami musiałem pokonać z buta, bo łańcuch ciągle zaciągał, a ze środkowej tarczy i tak nie dałbym rady. Trochę przepłukałem napęd wodą z butelki i jakby ciut pomogło, ale o wrzucaniu młynka nie było już mowy. Na dodatek w lewej nogę zaczął mnie łapać skurcz mimo, że już wcześniej odpowiednio się zasuplementowałem. Jeszcze tylko ta mordercza łąka i można było pojechać w stronę mety. Myślałem, że to będzie kawałek, ale tutaj także było się gdzie zmęczyć. Łańcuch działał jak chciał, ale najbardziej przeszkadzał mi wiatr. Dobrze, że trasa kilka razy zmieniała kierunek to przynajmniej nie zawsze wiało w twarz. W końcu ostatni fragment trasy, który zapamiętałem z dojazdu i prosta do mety… wśród ludzi i samochodów. Nie finiszowałem, chociaż ktoś wyskoczył mi zza pleców, bo to było po prostu niebezpieczne.
Wjechałem na metę trochę zły. Wiem, że mogło być kilka minut lepiej gdyby nie te kilkanaście postojów spowodowanych przez zaciągający łańcuch. Kolejna rzecz do poprawienia w przyszłym roku to zjazdy, bo na ŚLR przekonałem się, że mam z nimi problem i odstaję od reszty. Z takimi przemyśleniami poszedłem odebrać plecak z biura, zjeść swój przydział makaronu, szybko umyć rower i chwilę odpocząć. Potem został już tylko powrót na dworzec i załadunek do pociągu.

Wynik:
M2: 32/47
Open: 63/104

 

Mazovia Ciechanów

Niedziela, 9 września 2012Przejechane 88.92km w terenie 65.00km

Czas 03:53h średnia 22.90km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 13.26 km
Wyścig: 70.29 km
Powrót: 5.37 km

Kolejny maraton, na który nie planowałem się wybierać, a jednak się wybrałem. Po ostatnich występach w trudniejszym terenie zapragnąłem przerywnika pod postacią mazowieckiej gonitwy. Ciechanów idealnie się nadawał: płasko, piaskowo - typowo mazowiecki krajobraz no i oczywiście łatwo można było dostać się pociągiem.
Rano dojazd odbył się w komfortowych warunkach. Nowoczesny skład był prawie pusty, ogrzewany, wyciszony tak, że niemal dało się chwilkę zdrzemnąć. W Ciechanowie zaś z pociągu wysypała się cała gromadka rowerzystów w tym część ekipy, która jechała pociągiem do Skarżyska. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie znajdowało się miasteczko i start, ale jadąc trochę na czuja, trochę z zapamiętanej mapy bez problemów dotarliśmy na miejsce.
Od razu podjechałem sprawdzić chipa i końcowe kilometry. Okazało się, że koniec będzie po wyboistej trawie tuż przy murach zamku. Dodatkowo trasa miała dwa ostre zakręty na ostatnich metrach, ale dla mnie takie końcówki są najlepsze. Jest bezpieczniej i pomimo mniejszych prędkości sam finisz jest bardziej widowiskowy niż na długim, prostym asfalcie. Reszta to przejazd przez nieciekawy teren podmiejski z może metrowy nasypem z piachu. Poza tym trochę szutrówki, asfaltu, ścieżki obok cmentarza, czyli wszystko co typowe na mazowieckim wyścigu. Takiego urozmaicenia chciałem, coś takiego było zapowiadane i na miejscu się nie zawiodłem. Jeszcze trochę się przyszykowałem do wyścigu, zrobiłem małą rozgrzewkę na asfalcie i ustawiłem się w sektorze. Dzisiaj bardziej z przodu niż z tyłu.

Po starcie był zakręt w prawa, potem w lewo i wjazd na szeroką szosę. Wszyscy wrzucili na blat i pełen ogień. Jazda w peletonie to nie jest moja mocna strona, ale w tej chwili inaczej się nie dało. Szczególnie podnosiło mi się ciśnienie przy zakrętach. Dopiero po dojechaniu do szutrówki sytuacja się uspokoiła, ale nadal była to jazda na pełnych obrotach. Na piaszczystej górce tradycyjnie w takiej sytuacji utworzył się korek, ale udało mi się go w miarę sprawnie ominąć zyskując kilka miejsc. Nareszcie jechało się pojedynczo, ale nadal koło w koło. Tempo narzucane przez fitowców i megowców było aż za mocne. Nie chciałem na drugiej pętli zaliczyć zgona, ale nie chciałem także odpuszczać. Wiadomo, że przy takim szybkim wyścigu jazda w dobrej grupie to podstawa sukcesu, dlatego starałem się utrzymywać za lepszymi i gdy tylko grupa się rwała doskakiwać do uciekinierów.
Trasa jak na tak płaską okolicę była całkiem ciekawa. Została chyba wykorzystana każda możliwa górka, bo parę lekkich podjaździków było. Nie to jednak stanowiło o atrakcyjności tej trasy. Na Mazowszu nawet o pagórki trudno, więc w tym temacie nie ma co narzekać, ale jak są długie proste po horyzont po szerokich drogach to moim zdaniem jest to odbieranie przyjemności jazdy na rowerze górskim. Grupa z Ciechanowa chyba także podzielała takie stanowisko, bo przygotowana trasa była kręta ze zminimalizowana ilością odcinków gdzie można było zasnąć. Ciągłe zakręty wymuszające dohamowywania i przyśpieszenia to jest to czego należy wymagać od maratonów po nizinach. Tak było w Ciechanowie i w tym względzie moje oczekiwania zostały zaspokojone.
Na rozjeździe mega/giga większość zawodników wybierała krótszy dystans, ale tym razem na drugiej pętli nie świeciło pustkami. Krótsze giga zachęciło więcej osób niż zazwyczaj do zmierzenia się z królewskim dystansem i uformowała się spora grupka. Dobrze mi się z nią jechało i na pewno bez niej wykręciłby gorszy wynik. Ostatecznie grupa się rozsypała wraz z kolejnymi kilometrami co jest rzeczą naturalną. Ktoś odskoczył na tyle, że nie było już szans go gonić, ktoś inny odpadł, ale mi udało się utrzymać z dwoma innymi zawodnikami. Dawali mocne zmiany i w rezultacie na piaskowym odcinku sporo mi uciekli, ale nie na tyle żebym stracił swojego zajączka. Na asfalcie udało mi się do nich dospawać i w takim już składzie dotarliśmy na finisz. Nie zaatakowałem na ostatnich metrach, bo większość trasy się wiozłem, więc satysfakcję z końcówki powinien mieć ktoś inny. Wpadłem na metę jako ostatni, ale i tak miałem radochę z całkiem niezłego tempa całego wyścigu.

W miasteczku standardowo najpierw lekkie obmycie się, makaron, myjka rowerowa, chwila odpoczynku i powrót na dworzec. Tutaj już czekało kilkanaście osób, aby załadować się z rowerem do pociągu. Pociąg przyjechał, ale jak to w niedzielne popołudnie dobrze już wypełniony a po naszym wejściu definitywnie nabity na maksa. To było jeszcze nic, bo na kolejnych stacjach następni pasażerowie się dosiadali. W siedmiu z rowerami musieliśmy zmieścić się w małym przejściu. Inne przejścia były w podobnym stopniu okupywane przez rowerzystów. Do tego inni pasażerowie. I tak był wstawiony menel, który musiał wypowiedzieć się w każdym temacie, pan, któremu nie pasowały rowery w pociągu, harcerki, matki z dziećmi, panie z wielkimi bagażami, tylko mi psa i kota brakowało, ale nic to, bo ekipa była w doskonałym humorze. Było wesoło :D

Wynik:
M2: 11/21
Open: 50/108

 

Galiński MTB Maraton Gielniów

Niedziela, 2 września 2012Przejechane 111.48km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 20.27km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.04 km
Wyścig: 60.99 km
Powrót: 25.45 km

Po ubiegłorocznej edycji ten maraton był na mojej liście ‘must be’ od kiedy pojawiła się informacja, że odbędzie się także w tym roku. Wszystko mogło się walić, ale do Gielniowa musiałem się wybrać. Pociąg pasował, więc większych problemów z dotarciem nie miałem.
Na miejscu zjawiłem się ponad dwie godziny przed startem. Wcześnie, ale dzięki temu na spokojnie i bez kolejek załatwiłem sprawy w biurze zawodów. Potem jeszcze odwiedziłem serwis techniczny, bo po sobotnim remoncie roweru po Skarżysku zapomniałem dopompować amortyzator. Jako, że zostało mi mnóstwo czasu do godziny 11 chciałem zwiedzić początek i koniec trasy. Jak się okazało ani początku ani końca trasy nie objechałem, bo start był lotny i w całkiem innym kierunku niż myślałem, zaś końcówka w żaden sposób nie wykorzystywała trasy pucharu xc. Właśne – dzień wcześniej w Gielniowie był Puchar Polski w XC i pętla w obok miasteczka zawodów uświadamiała jakim wyszkoleniem technicznym dysponują zawodowcy. Gdy organizatorzy jeszcze nie wyganiali z trasy spróbowałem przejechać łatwiejszą część i chyba dopiero po trzeciej czy czwartej próbie udało mi się to bez podparcia się nogą. Reszta pętli to już była abstrakcja. Rozgrzewkę dokończyłem na asfalcie w towarzystwie Szymka Zacharskiego.

W sektor wszedłem późno. Właściwie to nie było podziału na giga/mega. Każdy stawał gdzie chciał i tak na przykład niemal za plecami Radka Rękawka stali totalni debiutanci na tego typu imprezie. Sytuacja jeszcze bardziej pogorszyła się podczas honorowego przejazdu przez Gielniów. Niebezpieczne przepychanki, hamowania to nie jest to co lubię podczas ścigania się, a widocznie niektórzy rozpoczęli wyścig już po ruszeniu ze stadionu. Cóż, trzeba było to przeżyć, bo potem i tak czas oraz trasa ułoży peleton.
Po odejściu eskorty zaczęła się właściwa część jazdy. Cała moc w pedał y i mistrzowie jazdy honorowej odpadli. Był kawałek asfaltu, kawałek szutru i zakręt, na którym prawie cała czołówka zamiast pojechać prosto …. skręciła w lewo. Kątem oka widziałem strzałkę prosto, ale skoro czub jadący giga skręcił to chyba trzeba pojechać za nimi. Oczywiście była to bezpodstawna pomyłka, która chyba wynikła ze złego poinformowania zawodników przed startem. Wiadomo człowiek w przypływie adrenaliny zaczyna inaczej myśleć, dlatego minutę przed startem powinien dostać prosty i zwięzły komunikat ile kilometrów, gdzie rozjazd. Zamiast tego był dokładny opis trasy, ale nie zapamiętałem ani dystansu ani kiedy rozjazd. W rezultacie pojechałem za stadem. Gdy się już utwierdziłem w przekonaniu, że to fatalny błąd zawróciłem a należało wykazać się cwaniactwem i pojechać jeszcze kawałek i jakby nigdy nic wrócić na trasę. Nic by się nie nadrobiło metrów, nic nie skróciło. Jednak zawróciłem i wylądowałem na samym końcu stawki. Ludzie jeżdżą tutaj bardziej na luzie i trzeba czekać na okazje do wyprzedzania. A tych jak na złość zrobiło się niewiele. Do technicznego odcinka dotarłem z wolniejszymi zawodnikami i większość go przeszedłem z rowerem. Nie jest powiedziane, że gdybym nie pomylił trasy to bezproblemowo był go przejechał, ale trochę czasu tutaj straciłem. Potem zrobiło się szerzej, ale nadal wiele atrakcji było jeszcze do zaliczenia.
Do jednej takiej zbliżając się słychać było co chwilę głośne przekleństwo. Jakiś morderczy zjazd czy co? Morderczy był, ale rój szerszeni. Mi udało się przejechać bez szwanku, kilka owadów przeleciało mi nad głową, gdzieś pod ręką, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Następnie trawers, który dobrze zapamiętany ostatnio, ale w tym roku już nie wydawał mi się taki wymagający. Reszta trasy to najlepiej wspominane ścieżki leśne: kręte, wyboiste, bez długich prostych. W końcu pojawił się rozjazd giga i jak zwykle mało kto wybierał długi dystans. Jednak z przodu był jakiś zawodnik. Udało mi się go dogonić na asfalcie, potem łapiemy jeszcze jednego i równym tempem jechaliśmy dodatkowa pętlę.
Gdy jadąc jako ostatni z trójki na leciutko opadającej ścieżce nagle widzę jak drugiemu zawodnikowi podnosi tylnie koło. Czas zaczyna płynąć wolniej a ja zastanawiam się co on tak mocno hamuje, jakiś rów będzie czy co? Czas dalej płynie wolno, a ja widzę na wysokości twarzy nogi tego zawodnika. Coś mi podpowiedziało, aby mocno zaciągnąć hamulce. Dobrze mi podpowiedziało, bo zatrzymałem się tylko z lekkim kontaktem z jego latającym rowerem. W tym momencie zaczął płynąc już normalnie, dlatego próbuję wysondować czy z zawodnikiem wszystko w porządku. Humor dopisywał, bo dostałem całkiem przytomną odpowiedź ‘Jeszcze nie wiem’. Chwilę poczekałem próbując dowiedzieć się co właściwie się stało. Mianowicie gruby patyk zaplątał się w koło z miejsca katapultując jeźdźca. Zawodnik wyglądał na całego, podniósł się, dostałem od niego zwolnienie z funkcji nieudolnego ratownika i pojechałem dalej. Zostało jeszcze kilka górek, hopek, przejazd przez pole i wjazd na metę. Nie było nawet kawałka po trasie pucharu – szkoda.
Powałęsałem się po miasteczku, w którym trwał festyn, zjadłem należną porcje makaronu, który był taki sobie, darmową kiełbasę sobie odpuściłem, poczekałem na tombolę, bo a może coś wpadnie – nie wpadło i zabrałem się za powrót tak jakby, bo będąc w okolicy odwiedziłem jeszcze dziadków. Stamtąd już miałem transport do Radomia.

Wynik:
M2: 8/12
Open: 28/50

 

Mazovia Skarżysko

Niedziela, 26 sierpnia 2012Przejechane 117.76km w terenie 90.00km

Czas 05:36h średnia 21.03km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17.51 km
Wyścig: 91.75 km
Powrót: 8.50 km

Maraton w Skarżysku to ponoć najbardziej górska edycja mazovii. Dla nizinnych górali z mazovii to niemal kulminacja sezonu. Już samo zapowiadane przez organizatora (trochę na wyrost) ściganie w Górach Świętokrzyskich rozpala wyobraźnię i oczekiwania przeciętnego rowerzysty z okolic Warszawy na ponadprzeciętną trasę. To samo przeżywałem rok temu. Po wcześniejszym wyścigu w Suchedniowie zobaczyłem ile można wycisnąć w okolicy i liczyłem na powtórkę. Srogo się wtedy zawiodłem. Powtórka niby była, ale w wersji demo. Moje wypady w te tereny są ciekawsze i jako niemiejscowy z łatwością wyznaczyłbym ciekawszą trasę. W tym roku nie miałem już takich oczekiwań. Wiem, że mazovia rządzi się swoimi prawami i w pewne miejsca nie da się puścić takiej ilość ludzi. Tak więc czy z niesmakiem wspominam tegoroczną edycję?
Do Skarżyska tradycyjnie udałem się pociągiem. Nietypowa była za to liczba rowerzystów w pociągu. Oprócz kilku zawodników zjawiła się także spora grupa turystyczna z zamiarem pozwiedzania północnych krańców województwa świętokrzyskiego. Szczęście, że był to niedzielny poranek i z miejscem w pociągu nie było problemu. Przed startem sprawdziłem początek i koniec trasy. W ciągu ostatnich 2-3 tygodni wiele się nie zmieniło. Nadal rozkopane i trzeba będzie uważać na niespodzianki. W sektorze ustawiłem się późno co skutkowało wylądowaniem na samym końcu. Dzisiaj wiedziałem, że mam zamiar pojechać giga, bo co prawda decyzję można podjąć dopiero na rozjeździe, ale sens ma to tylko w przypadku wycofania się z dłuższego dystansu. W praktyce trzeba wiedzieć od początku co się jedzie. Jeszcze kilka chwil oczekiwania, w międzyczasie zaczął padać deszcz i w końcu ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów po mokrym asfalcie poszło spokojnie, ale po wjeździe na trylinkę zaczęły się ruchy ku przodowi. Ktoś złapał kapcia, ktoś inny zerwał łańcuch jednak mimo wszystko jechało się płynnie. Nawet po zwężeniu nie było problemów z blokowaniem. Jechało mi się dobrze i tylko parujące okulary mąciły ten stan. Z resztą po kilku kilometrach i tak były całe w błocie, więc je zdjąłem. Nie chciałem ich chować po kieszonki z tyłu, bo to przy umazaniu błotem przepis na porysowane szła. Już jedne okulary tak załatwiłem w Piasecznie, dlatego przyczepiłem je do pasków plecaka. To też był zły pomysł, bo na szybkiej szutrówce odczepiły się i upadły. Nie było szans się zatrzymać i wrócić, poza tym prawdopodobnie chwilę potem ktoś i tak mógł po nich przejechać. Znów trzeba kupić nowe – trzecie w tym sezonie.
Po kilkunastu kilometrach trasa w końcu skręciła z szutrówek i wjeżdżała do lasu. Zaczęły się ścieżki i błota, ale takie do przejechania, a nie tylko do zarzynania sprzętu. Tutaj założony wczoraj po namysłach nobby nic spisywał się bardzo dobrze. Gdy inni ślizgali się we wszystkie strony mi udawało się w miarę utrzymywać trakcję, chociaż mistrzem jazdy po śliskim nie jestem. Trzymałem się co mocniejszych zawodników w zasięgu wzroku i jechałem swoje. W końcu dojechaliśmy do najatrakcyjniejszego fragmentu trasy, która w części pokrywała się w trasą z Suchedniowa sprzed 2 tygodni. Bardzo dobre rozwiązanie, a tym bardziej, że praktycznie w ogóle nie było odcinków asfaltowych. W pewnym momencie pojawiła się czerwona tabliczka ‘Kamień Michniowski’ i podjazd. Nie podjechałem - za ciasno, za ślisko. Musiałem pchać niemal do końca podjazdu. Trud się opłacał, bo po wskoczeniu na rower przed oczami roztaczał się klimatyczny obrazek. Rzadki las bez krzaków lekko opadający w dół, a to wszystko otulone w delikatnej mgle. Aż zwolniłem w tym miejscu, aby sobie popatrzeć. Dalej łagodny zjazd w kierunku Burzącego Stoku chyba pokonany szybciej niż rok temu. Potem był wjazd z powrotem na szutrówkę, kawałek śliskiego błota i dojeżdżało się po rozjazdu. Chwilę wahałem się czy zjazd na giga w tych warunkach był mądry, bo rower i tak już mocno dostał w d… łożyska, ale widać za długo się zastanawiałem i z rozpędu zjechałem na giga.

I od razu zrobiło się pusto. Nie działa to na mnie motywująco, bo ja lubię gonić. Jechało mi się tak sobie i do około 70 kilometra przeżywałem mały kryzys. Wyraźnie zamulałem i kolejni zawodnicy mnie wyprzedzali. Dopiero po ponownym wdrapaniu się na Kamień Michniowski chęci na dalszej jazdy wróciły. W końcu hamulec przedni przestał hałasować i nie to, że się sam naprawił tylko sprężynka od klocków została już przemielona. Wreszcie błoga cisza i kapitalny las w mgle zmotywowały do mocniejszego przyciśnięcia w pedały. Uformowała się już stała grupka 3-osobowa, z która ładnie napędzała się prawie do mety. Znów zjazd do Burzącego Stoku, znów szutrówka, błoto tym razem już w wersji totalnie rozjechanej i rozjazd z tabliczką ‘Do mety’. Wszystkie rezerwy sił na pokład i gnaliśmy na tą wyczekiwaną metę. Ale po drodze czekała jeszcze jedna atrakcja. Kilku kilometrowy odcinek przez korzenie. Potrafiło tutaj wytrząść człowieka nie gorzej niż na kocich łbach pokonywanym dwukrotnie na trasie. W końcu przejazd pod torami i znaną z ubiegłego roku drogą na stadion. Tempo w naszej grupce wzrosło, ale wszyscy dzielnie się trzymali. Do czasu, gdy na ostatnim kilometrze utknąłem w piachu ratując się przed spotkaniem z drzewem. Szkoda, bo fajnie byłoby razem wpaść na stadion. Trochę już rozluźniony dojechałem do mety.
A tutaj już jakby trochę koniec imprezy. Na bufecie chyba tylko woda została. Trzeba dopominać się o talon o posiłek. Generalnie pusto, ludzi niewiele, bo wszyscy jeszcze obecni stali chyba w kolejce do myjki rowerowej. Też stanąłem, ale po półgodzinie stania i przesunięcia się o 2 metry zrezygnowałem. Pociąg powrotny do Radomia nie będzie czekał , więc po obmyciu twarzy i rąk wracam na dworzec na totalnie upapranym rowerze. Powrót pociągiem z innymi bikerami jak zwykle odbył się w przyjemnej atmosferze.

Wynik:
M2: 10/12
Open: 38/68

 

MTB Cross Maraton Suchedniów

Niedziela, 12 sierpnia 2012Przejechane 108.09km w terenie 75.00km

Czas 06:08h średnia 17.62km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 11.38 km 0:41
Wyścig: 82.10 km 4:48
Powrót: 14.61 km 0:39

Maraton w Suchedniowie – jeden z głównych celi na ten sezon. Rok temu był to jeden z ciekawszych wyścigów jaki przejechałem. Co prawda na średnim dystansie, ponieważ długi miał ponad 100 kilometrów. To za dużo dla mnie jak na wyścig. W tym roku było tylko około 80 kilometrów, jeszcze w moim zasięgu, dlatego zdecydowałem się na mastera. Dodatkowo był to trzeci start na tym dystansie, więc mógłbym zaistnieć w generalce. Zapowiadana była trasa na jednej pętli, ale w ostatnich dniach przed maratonem trąba powietrzna zdemolowała las w okolicach Góry Sieradowickiej. Organizatorzy zostali zmuszeni do modyfikacji trasy i ostatecznie musiały być dwie pętle. Nie przepadam za takim jeżdżeniem w kółko, ale w takich okolicznościach nie dało się inaczej. Nadal zostało ponad 1500 metrów przewyższenia a takiego jeszcze nie przejechałem podczas wyścigu. W ogóle nie przypominam sobie, aby tyle pokonał w ciągu jednego dnia. Podsumowując: to nie miało już być żaden trening, przygotowywanie tylko sprawdzenie na ile mnie rzeczywiście stać w tym roku.
Dzień wcześniej przygotowałem rower i naiwnie założyłem, że da się przejechać Suchedniów na crossmarkach. W ubiegłym roku nie było z nimi problemów, ale wtedy było sucho. Wieczorem spojrzałem na forum, a tam informacja, że popadało i generalnie w lesie jest ślisko. Na mocno poddartych oponach mogło być nieciekawie. Poszukałem schowanego nobby nic i trochę plułem sobie w brodę, że nie zakupiłem drugiego. Na początku tygodnia rozważałem taki zakup, ale przecież będzie ciepło, będzie sucho, po co mi taka opona. A rano w Suchedniowie było zimno, gdzieniegdzie stały kałuże i po objeździe końcowego w sumie lajtowego kilometra cieszyłem się, że miałem przynajmniej z przodu oponę na mokre warunki. W miarę czasu się ocieplało, ale miałem zagłostkę jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w krótkich spodniach i długiej podkoszulce. Momentami było mi za ciepło jednak w ogólnie całkiem dobrze się ubrałem.
Po starcie wszyscy ruszyli w miarę spokojnie. Początkowe kilometry były identyczne jak rok temu – szybka, szeroka szutrówka. Przeszkadzały trochę kałuże i co chwilę ktoś zmieniał tor. Nawet mi się coś takiego przydarzyło. Nie za bardzo pomyślałem i z tyłu tylko usłyszałem ostre hamowanie. Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Wraz z upływem czasu robiło się co raz rzadziej, więc i niebezpiecznych sytuacji ubywało. Właściwie do Kamienia Michniowskiego nic wielkiego się nie działo. Trasa była mi znana. Dopiero przy Kamieniu trasa prowadziła inaczej niż zazwyczaj jeżdżę na wypadach w te okolice. Zawsze skręcam ostro w lewo a teraz jechało się dalej wzdłuż niebieskiego szlaku. Niedaleko o tego miejsca zaczynał się techniczny zjazd, który master pokonywał trzy razy. Pierwszy raz sprowadziłem, bo jazdę zakończyłem na pieńku. Nie będę trzymał w napięciu i napiszę od razu, że drugi i trzeci raz także sprowadzałem. Lepiej stracić te kilkanaście sekund (i trochę godności) niż ryzykować wywrotkę. Jednak sam zjazd był do przejechania. Wielu osobą się to udało i na zdjęciach można zobaczyć jaki był patent na jego pokonanie, dlatego przy następnych wypadach do Skarżyska na pewno będę odwiedzał to miejsce i na spokojnie przećwiczę zjazd po właściwym torze.
Dalej był płynny zjazd tak jakby na odpoczynek po głównej przeszkodzie maratonu. Następnie trochę podjazdu i docierało się do pierwszego bufetu przy którym się nie zatrzymałem, bo niczego mi nie brakowało. Zresztą złe miejsce na postój – za dużo można było stracić.
Dopiero po przecięciu szosy zaczęły się tereny mi nieznane, chociaż coś tam kojarzyłem je z ubiegłorocznego Suchedniowa. Praktycznie skończyły się płaskie odcinki i przez cały czas jechało się albo z górki, albo pod górkę. A jak się wjechało na taką górkę to aż chciało się zatrzymać na chwilę. Ze zmęczenia też, ale głównie dla widoków. Dla takiego mazoviaka jak ja, który przyzwyczajony jest to jednostajnego krajobrazu po horyzont, tutejsze pofałdowanie terenu wprawiało mnie w euforię. Żeby jednak nie było tak sielsko na takie atrakcje trzeba było sobie zasłużyć, bo niektóre podjazdy dawały w kość. Na pewno zapadł w pamięć ten przez łąkę z takimi stopniami, które rok temu pokonywało się, ale jadąc w dół. Za nim trochę szutrówkami przez okoliczne wioski, trochę przez kolejne łąki i dojeżdżało się do drugiego bufetu. Teraz już się zatrzymałem, bo miałem ochotę na inny izotonik niż w bukłaku no i ten arbuz. Dużo lepiej smakuje i orzeźwia niż zwyczajowe banany. Przez tą degustację uciekła mi grupka, której miałem zamiar się trzymać, ale bez bufetu i tak by mi wcześniej czy później odjechała a ja prawdopodobnie zaliczyłbym zgon. Tutaj już nie było żartów i nie mogłem sobie pozwolić na skurcze w nogach. Przy tych ciągłych podjazdach, zjazdach nie byłoby miejsca na rozjechanie. Dlatego przy pierwszych objawach sztywnej nogi lekko odpuszczałem, uzupełniałem płyny czy wspomagałem się żelem.

Autor: Sabina Stolarska

W taki sposób doturlałem się do Kamienia po raz drugi. W międzyczasie zaczęli mnie dublować zawodnicy z czołówki Fana, więc przed zjazdem na Mastera miałem już przy najmniej pół godziny straty. Druga pętla to powtórka historii: zjazd z Kamienia schodzony, bufet za pominięty, łąka z progami wykończająca i stołowanie się na kolejnym bufecie. Przez ten czas jechałem już właściwie ciągle z tymi samymi zawodnikami, więc można było się porównać. Wyszło mi, że właściwie całkiem nieźle idzie mi na podjazdach, ale podczas zjazdów daję ciała. Może to po ostatnim dzwonie tak dłonie same zaciągały klamki, może wrodzona ostrożność, ale jest to element nad którym muszę popracować.
Po trzecim 'zjeździe' z Kamienia ostatni bufet minąłem. Nie warto było się zatrzymywać, bo zostało już generalnie tylko z górki, a ja nie byłem na szczęście w stanie wymagającym reanimacji na bufecie. Jeszcze mnie dwa burki odszczekały, z czego jeden miał wyraźną chęć na posmakowanie mojego buta. Trzeba przyznać, że charakterne były i długo się trzymały, ale dzięki temu na pewno parę sekund nadrobiłem. Szybko je jednak roztrwoniłem, bo na ostatnim kilometrze zaliczyłem glebę. Niemal tak samo jak rok temu. Ktoś mnie wyprzedził, ale udało mi się przed metą dogonić.
W końcu meta i dobrze, ponieważ byłem już naprawdę wypompowany. Cicho dochodząc do stanu równowagi zostałem zaczepiony przez takich jednych i dostałem pewną propozycję. Co się z tego urodzi to się dopiero przekonam. Po tych pogaduchach poleciałem do bufetu, bo głodny byłem jak nigdy po maratonie. Ciastka i makaron smakowały wybornie. Nie wiem czy rzeczywiście robią na ŚLR taki dobry czy to zasługa trudnej trasy, po której zjadłoby się prawdopodobnie każdy makaron, ale wiem jedno: porcje są zdecydowania za małe. Mycie roweru sobie darowałem. Kolejka była za długa a mi się śpieszyło na pociąg. Tylko się trochę opłukałem w uwaga: ciepłej wodzie. W ogóle zaplecze sanitarne w Suchedniowie było najlepsze z jakim się spotkałem. Spora w tym zasługa organizowania miasteczka na terenie campingu.

Wynik:
M2: 23/30
Open: 44/68

 

MTB Cross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 22 lipca 2012Przejechane 96.80km w terenie 76.00km

Czas 04:53h średnia 19.82km/h

Temperatura 24.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 8.01 km
Wyścig: 79.49 km
Powrót: 9.3 km

Już tak bywa, że na coś cię człowiek szykuje pół roku, czeka na ten dzień, by potem tuż przed zrezygnować. U mnie z Zagnańskiem było całkiem na odwrót. Na start zdecydowałem się właściwie na dwa dni przed. Opłaciłem startowe, aby w sobotę wieczorem nie zaatakowały mnie wątpliwości i mogłem na spokojnie przestudiować rozkład kolejowy. Ponieważ publikowany w internecie rozkład nie zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości zasięgnąłem jeszcze rady w informacji kolejowej. Wielce utwierdzony słowami '- Tak, chyba tak' co do możliwości przewozu roweru nabyłem bilety.
Rano spokojnie załadowałem się do pociągu, który odjeżdżał kilka minut później niż to by wynikało z internetowego rozkładu. Nie przeszkadzało to, miałem zapas czasu, nawet mogłem jechać późniejszym, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. Jak czekając na przesiadkę w Skarżysku usłyszałem, że ma 90 minut spóźnienia to jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu jak patykiem na wodzie pisany jest rozkład TLK. Przy okazji spotkałem innego bikera z Radomia również w podróży do Zagnańska. Miał on o wiele mniej zaufania do transportu kolejowego i wziął dużo większą poprawkę na ewentualne obsunięcia pociągów. Czekał na przesiadkę już prawie 3 godziny.
Pociąg osobowy do Kielc przyjechał według rozkładu. Ciężko ten pojazd w ogóle nazwać pociągiem, bo autobus przegubowy jest większy. W środku ludzi mniej niż w zwykłym autobusie. Było więc dużo wolnego miejsca, klimatyzacja i zachęcające widoki za oknem. Ze stacji trzeba było jeszcze kilka kilometrów podjechać, ale to już w ramach rozgrzewki. Akurat przydało się, bo po załatwieniu formalności niewiele zostało mi czasu wolnego. Zdążyłem tylko odjechać ostatnie kilkaset metrów. Przy długim dystansie nie miało to jednak wielkiego znaczenia, i tak ostatnie kilometry jedzie się zazwyczaj samemu.
Start spokojny za samochodem. Przy mniej niż stu zawodnikach wszyscy początek jadą razem w peletonie. Widać czołówkę z przodu, nie ma nerwowości od pierwszych metrów, bo przy 80 kilometrach będzie jeszcze czas na wykazanie się umiejętnościami. Dopiero po kilometrze zaczęło się ściganie. Zresztą prawie natychmiast tempo się uspokoiło na pierwszym asfaltowym podjeździe. Bardzo pasuje mi taka sytuacja, bo nie lubię pierwszych kilometrów pokonywanych z dużą prędkością. Jak już stawka się rozciągnęła zaczęły się szerokie leśne szutry i właściwe ściganie. Nie byłem zaskoczony trasą, bo w sporej części pokrywała się ze Skarżyskiem 2010. W pierwszej części trasy jechało się przyjemne, łagodne podjazdy oraz równie przyjemne i dodatkowo szybkie zjazdy. Słońce świeciło, kamienie i gałęzie wystrzeliwały spod kół, nieliczne kałuże chłodziły nogi, temperatura do ścigania panowała idealna – czego chcieć więcej. Od czasu do czasu zdarzały się odcinki wolniejsze po trawie przez łąki, ale tutaj na ślr jakoś mniej wyboiste niż np. na mazovii. Pilnowałem się, aby nie zajechać się od początku. Starałem się realizować plan rozsądnej jazdy do półmetka, a potem się oceni co można zdziałać. Na 40 kilometrze czułem się całkiem nieźle, była jeszcze świeżość. Miałem już jakiś punkt odniesienia w postaci innych zawodników i mogłem gonić kolejnych. O ile na podjazdach nie miałem problemów to podczas zjazdów inni za bardzo uciekali. Na szybkim dość szerokim zjeździe, jakich było mnóstwo dzisiaj, nie odpuściłem uciekającemu i zakończyło się moją wywrotką. Ba, to był dzwon jakiego jeszcze podczas jazdy w terenie nie miałem. Niezwykłe uczucie gdy z podskakującego roweru nad którym się już nie panuje rozpoczyna się faza swobodnego, niczym nie zakłóconego lotu. Czas zaczął płynąć dużo wolniej, bo przez zaledwie ułamek sekundy zdążyłem przemyśleć, że to będzie porządny dzwon i jakie to dziwne uczucie tak lecieć. Potem czekałem tylko na kontakt z ziemią. Normalny upływ czasu wrócił wraz z donośny trzaskiem pękającego kasku. Zrobiłem piękne otb i centralnym upadkiem na głowę. Z perspektywy mogę napisać, że to było szczęście w nieszczęściu, że główne uderzenie przyjąłem na kask. Szybko w szoku wstałem i pierwsze co zrobiłem to obmacałem ręce i nogi, czy nie nastąpiło uszkodzenie konstrukcji. Wszystko było na swoim miejscu, brak śladów krwi czy całkiem okej. Kask jakiś powgniatany się zrobił i luźny, ale nic na to nie można było poradzić. Rower też był w dobrym stanie. Przekręciły się rogi na kierownicy, jednak ogólnie bez strat na sprzęcie. Wsiadłem na rower i wydawało się, że szybko o upadku zapomnę, gdy po jakiejś minucie odezwały się plecy. Na nierównościach musiałem wstawać. To jednak było nic, bo w następnej minucie dały o sobie znać dłonie, szczególnie lewa. Zauważyłem, że środkowe place mam zakrwawione i ledwo mogłem trzymać kierownicę. Na wybojach prawie wyrywało mi ją z rąk. Spod rękawiczek widziałem tylko jak siwieją mi nadgarstki. Widać uderzenie przyjąłem nie tylko na kask. Dodatkowo zaczęła się pętla jechana tylko przez Master, która była dużo bardziej nierówna niż to co dotychczas na Fan. Walczyłem już tylko o to, aby przejechać maraton. Przepuszczałem wszystkich, którzy pojawiali się z tyłu, kawałki prowadziłem rower gdy nie dawałem już rady trzymać kierownicy. Jeszcze w tym wszystkim musiało mi paść na oczy, bo zgubiłem trasę. Musiałem się wrócić. Cały fragment przez fajny las marzyłem tylko aby się on skończył.

Tak naprawdę ostatnie 20 kilometrów to było odliczanie do mety. Pod koniec trasa wróciła na leśne szutrówki co było ulgą dla dłoni, ale i tak odpuszczałem, bo przy większej prędkości nie mogłem utrzymać kierownicy. Dopiero na asfalcie przed metą coś mocniej przycisnąłem, ale to już tak na otarcie łez. Na metę wjechałem nie tyle zmęczony co umęczony przez bolące plecy i dłonie. Wyniku nawet nie sprawdzałem, bo widziałem, że wyprzedzili mnie prawie wszyscy. Niech świadczy o tym fakt, że niedługo po mnie przyjechał koniec wyścigu, więc nie ma o czym pisać.
Opłukałem się z błota, zjadłem przydział makaronu i zabrałem się za powrót. Pierwotnie miałem wracać rowerem do Skarżyska, ale mi przeszło. Po sprawdzeniu, że zdążę na pociąg z Kielc pojechałem na stację w Zagnańsku. Oczywiście nie pamiętałem dokładnie drogi i pobłądziłem. Dopiero po zasięgnięciu języka u miejscowych zostałem dobrze pokierowany. Niemal sprintem dotarłem na stację i wjeżdżający na nią pociąg. Identyczna sytuacja jak po Kozienicach. Jeszcze trochę poćwiczę i zrobię z tego mój numer popisowy.
Tracka brak – nie nagrał się :(

Wynik:
M2: 30/36
Open: 62/74

 

Mazovia Kozienice

Sobota, 7 lipca 2012Przejechane 110.56km w terenie 60.00km

Czas 05:01h średnia 22.04km/h

Temperatura 34.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 26.04 km
Wyścig: 66.46 km
Powrót: 18.06 km

Ten maraton na pewno na dużej zapisze się w pamięci. Pierwszy raz przyszło mi się ścigać w tropikalnych warunkach. Byłem już na maratonach odbywających się w naprawdę ciepłe dni jak na przykład Szydłowiec 2010, ale czegoś takiego nie pamiętam. Normalnie poważnie zastanawiałbym się czy jechać w dłuższą trasę w takiej temperaturze. Lubię jak jest ciepło, ale powyżej trzydziestu paru stopni przestaję dawać radę. Dodatkowo maraton jest wyjątkowo jak na mazovię w sobotę i nie miałem za bardzo okazji zregenerować się po pięciu dniach tyrki w pracy. Niestety, nie zawsze udaje się wszystko zapiąć do końca i trzeba z marszu stawić czoła wyzwaniom. Tak było w tym maratonem.
Lekko nie dospany wsiadłem w pociąg do Gabratki-Letnisko. Nie było jeszcze 8.30, czyli jeszcze całkiem rano, a już się ze mnie lało. Podróż pociągiem szybko minęła i 9.15 byłem już w Garbatce. Teraz wystarczyło tylko dojechać 15 kilometrów do Kozienic. Okazało się, że pociągiem jechał jeszcze jeden zawodnik z Warszawy dzięki czemu dojazd upłynął na przyjemnej rozmowie przy nieśpiesznym tempie. W miasteczku nie miałem nic do załatwiania, więc sprawdziłem tylko chipa i pojechałem zapoznać się z początkiem i końcem trasy. Prawie nie różniła się od ubiegłorocznego polandbike'a. Podczas objazdu ostatnich dwóch kilometrów zastanawiałem się czy będę tu jeszcze o coś walczył czy to będzie doczłapywanie się po niemal 70 kilometrach. Doczłapywanie, ponieważ w lesie było duszno i jak zazwyczaj pod drzewami jest przyjemny chłodek to tym razem chłodniej była na otwartej przestrzeni. Wróciłem na stadion i ustawiłem się w końcówce drugiego sektora. Samo czekanie było już męczące. W słońcu licznik pokazywał prawie 36 stopni. Czułem, że ciężko będzie mi się dzisiaj jechać. Mimo wszystko chciałem pojechać na 81-82% w ratingu, aby utrzymać dorobek sektorowy.
W końcu nastąpił start. Początek w drugim sektorze jest dużo mocniejszy niż w trzecim i tempo tak szybko nie spada nawet po wjeździe w teren. Trochę osób mnie wyprzedziło, ale ja starałem się jechać swoje co w tych warunkach miało duże znaczenie. Kilka kilometrów gonitwy mogłoby wyciągnąć ze mnie wszystkie siły. Trasa była długa, szeroka to było miejsce i czas na odrabianie ewentualnych strat. Ja starałem się realizować plan w miarę spokojnej jazdy do połowy a potem to się zobaczy co można będzie pojechać. Od początku jechało mi się ciężko, z trudem mi się oddychało, nie mogłem wziąć pełnego wdechu. Dopiero za pierwszym bufetem po oblaniu rąk i nóg wodą odpowiednio się schłodziłem i mogłem coś więcej przycisnąć. Trzymałem jednak cały czas zapas z myślą o drugiej cześć trasy, za którą nie przepadam i która mnie ponadprzeciętnie męczy. Mimo takiej asekuracyjnej jazdy załapałem się do grupy, która miała odpowiednie tempo dla mnie.
Po wczorajszej i nocnej burzy trasa zaskakiwała mnie ilością kałuż. Tydzień temu nie było skrawka błota za to było wiele kilometrów w kopnym piachu. Natomiast dziś piach całkiem zniknął a na jego miejscu pojawiły się kałuże. Pierwszą, drugą starałem się omijać, ale kolejne już brałem środkiem. I tak wiadomo było, że czystym na metę się nie dojedzie. Takie przejazdy, choć nie obojętne dla łańcucha i reszty napędu, fajnie chłodziły w nogi. Byłoby świetnie tylko w takich warunkach nie najlepiej spisywały się crossmarki. Gdybym wiedział założyłbym nobby nic.
Jazda w błocie nie jest moją mocną stroną. Boleśnie przekonałem się o tym około 30 kilometra. W błocie ześliznąłem się do koleiny. Próbowałem się jeszcze jakoś ratować, ale bez skutku co zakończyło się wywrotką. Ja na szczęście poleciałem w krzaki, ale rower został na wyjątkowo wąskiej w tym miejscu ścieżce powodując wywrotkę zawodnika jadącego za mną. Nic nikomu się nie stało, szybko się otrzepaliśmy, kolega pojechał, ja też chciałem jechać dalej, ale kierownica przekręciła się na rurze sterowej. Chciałem wyprostować bez kluczy, ale się nie dało. Wtedy zauważyłem, że przednie koło jest mocno skrzywione. Na dodatek tarcza także przestałą być prosta. Co prawda koło mieściło się jeszcze w widelcu, trochę obcierało, ale się kręciło. Ciężko, bo krzywa tarcza mocno obcierała klocki. Akurat stało się to w miejscu najbliższym do Radomia i poważnie się zastanawiałem czy się nie wycofać i wróci do domu. Szczerze to w tej chwili przeszły mi chęci na dalsze ściganie. Jednak zanim dojechałem do nawrotu w miejscowości Dąbrowa Kozłowska w głowie zaświtała mi myśl, aby mimo wszystko jechać dalej i takim zdefektowanym rowerem ukończyć maraton. W końcu przednie koło się obracało. Wiadomo było, że wynik będzie poniżej oczekiwań, pożegnam się z drugim sektorem, ale udowodnię sobie, że można przejechać ponad 40 kilometrów mimo przeciwności. Załączyłem tempo wycieczkowe i toczyłem się do mety. Rower jechał opornie, dziwacznie zachowywał się w zakrętach, ale jechał do przodu. Dopiero 15 kilometrów przed metą wróciła mi chęć na ściganie. W dziwnym miejscu, bo na trudnym odcinku wysypanym kamieniami zauważyłem, że zaczynam utrzymywać się na kole innych zawodników i nawet doganiam co niektórych. Jednak blokująca tarcza zrobiła swoje i około 5 kilometrów przed metą dopadają mnie skurcze. Musiałem odpuścić i zachować trochę sił na ciekawą końcówkę.

Autor: Patrycja Borkowska

Nawet się to udało, bo na ostatnich metrach wyprzedziłem jeszcze kogoś i nawet starczyło na mocy na finish.
Za metą szukałem tylko kawałka cienia. Kilka-kilkanaście minut zajęło mi dojście do stanu używalności, aby móc iść umyć rower i siebie. W kolejce do myjki umęczyłem się nie mniej niż podczas ścigania. Dopiero opłukanie się w kurtynie wodnej zrobionej przez miejscowych strażaków przywróciło mi zmysły do równowagi. Na koniec została miska makaronu i mogłem wracać na pociąg. I tutaj czekało mnie bonusowe ściganie. Z rozwalonym kołem, ujechanymi nogami trzeba było w 40 minut przejechać ponad 15 kilometrów. Niby nic wielkiego, ale prawie cały czas po górkę i pod wiatr. Rok temu nie zdążyłem, a następny pociąg dopiero za dwie godziny. Muszę przyznać, że motywację miałem dużą, aby na czas dostać się do Garbatki. Udało się, ale na końcu miałem już chwilę zwątpienia. Dobrze, że pociąg miał 2 minuty opóźniania. Zdążyłem na absolutny styk – dzień zakończyłem sprintem na peron z czekającym pociągiem.

Wynik:
M2: 29/52
Open: 142/325