Mazovia Piaseczno
Dojazdy + rozgrzewka: 14.02 km
Wyścig: 47.87 km
Powrót: 11.12 km
O czego by tu zacząć opis tego maratonu? Może najpierw od tego, że Piaseczno wpisałem do swojego kalendarza zaraz po ujawnieniu terminów na tegoroczny sezon. Swego czasu, gdy do mojej świadomości docierało, że istnieje coś takiego jak maratony mtb, jadąc pociągiem z Radomia do Warszawy w okolicach Zalesia widziałem po raz pierwszy uczestników takiej imprezy. Ciekaw jak wygląda miejsce gdzie rodziła się frekwencyjna potęga mazovii wpis w kalendarzu otrzymał priorytet must be. Dopiero potem zacząłem szukać informacji czego można się spodziewać na trasie. I tutaj obraz wyśnionego maratonu zaczął się rozmazywać, bo według relacji zawsze było wyjątkowo płasko nawet jak na Mazowsze. Do tego okolice są generalnie podmokłe, więc może być błotniście. Nic to, nadal chciałem spróbować tego rdzenia mazovii. Potem jeszcze przeziębienie po zimowym Otwocku i opady przed maratonem, ale jak must be to must be. Najwyżej zabiorę chusteczki na drogę.
Rano czułem się niewyraźnie. Pogoda nie nastrajała rowerowo i nawet zacząłem się zastanawiać po co mi to. Jednak wczoraj już wszystko przygotowałem, więc plan trzeba zrealizować. W drodze do Piaseczna ogólne zmulenie ustąpiło i tylko pozostał lekki katar. Po zjawieniu się na miejscu przy biurze zjadłem banana i przygotowałem osprzęt do wyścigu. Nie miałem formalności do załatwiania w biurze, więc udałem się na start. Sprawdziłem chipa i chciałem jeszcze objechać początkowe kilometry. Pierwsze dwa kilometry to długie proste, zaś za nimi pierwsza przeprawa wodno-błotna. Z prawej strony było miejsce, aby je objechać. Dalej już spokojnie, więc to w tym miejscu miała się rozerwać stawka. Wróciłem na start i spokojnie czekałem w sektorze przy okazji zauważając, że zazwyczaj wracam mniej ubrudzony z roweru niż teraz czekając na wyścig.
W końcu start i od razu prysznic błota w twarz. Moment i okulary były zachlapane. Ruszyłem mocno, bo nie chciałem, żeby sektor mi uciekł tak jak w dwa tygodnie temu. Wyszło nieźle, nawet przesunąłem się do przodu. Potem zakręt w kałużę zapamiętaną przed startem i na szczęście byłem po prawej stronie. Wcześniej zjechałem na prawo i po korzeniach, gałęziach ominąłem błoto. Połowa ludzi ugrzęzła i nagle znalazłem się prawie na początku sektora. Następnie znów proste i gonitwy. Szczerze to nie wiele z tego pamiętam, ale widać nie było co zapamiętać. Dopiero jakieś urozmaicenie pojawiło się przy przeprawie przez rzeczkę. Były palety ułatwiające przejście, ale i tak zanurzone. Zimna woda po kostki. Przy tej temperaturze to niezbyt przyjemne. Potem zaś błoto i niestety w jakiś sposób złapałem patyka w tylne koło. Zanim się zorientowałem został już przemielony i tylko zaplątał się przy tarczy. Z czasem sam wypadł. Myślałem, że to koniec problemu, ale poczynił on szkody. Przerzutka była bardzo nienaturalnie wykręcona. Przełożenia dziwnie wchodziły, niektóre przepuszczały. Wiadomo hak skrzywiony, ale o wymianie nie było mowy. Nie w tych warunkach, z resztą już po maratonie na spokojnie miałem problem aby go odkręcić. Tak więc od 1/3 dystansu jechałem na rozregulowanej zmieniarce, przy okazji mocno niszcząc wózek łańcuchem. Kolejny maraton z krzywym hakiem.
Jechało mi się w miarę dobrze do dwudziestego któregoś kilometra, gdy pojawiło się sztywnienie nóg. Raczej mnie to nie zaskoczyło, bo wiedziałem, że jestem bez formy. Odpuściłem i postanowiłem jechać swoim tempem. Jednak i to tempo było za mocne. Chyba źle zrobiłem, że każde błoto starałem się przejechać. Szło mi nieźle, ale to bardzo wysysało siły. Lepiej było zejść i się przespacerować. Potem na prostych kolejni zawodnicy mi uciekali.
Autor: Piotr Marchel
Było błotniście, miejscami bagno, przez wycinkę w lesie, przez rozmokłą trawę. Jednak naprawdę źle zrobiło się po złączeniu trasy z fitem. Przypomniał mi się Szydłowiec 2011 tylko wtedy było ciepło. Tam też wiadomo było, gdzie biegnie trasa, tutaj w pewnym momencie koniec ścieżki i przed tobą podmokły las. Zawodnicy stworzyli ponad pięćdziesięciometrowy szpaler. Dobrze, że widać innych z przodu to przy najmniej wiadomo było, w którym kierunku się poruszać. Po tym odcinku zaliczyłem zgon. Dosłownie. Nogi nie wytrzymały i dostałem takich skurczy, że jazda stała się niemożliwa. Przewróciłem się w trawę i przez minutę lub więcej dochodziłem do stanu, w którym można wsiąść na rower. W końcu się udało, ale wiem, że dzisiaj multum ludzie mnie objechało. Ostatnie proste i wjechałem na metę. Dobrze, że się to skończyło, bo na więcej nie miałem ochoty.
Od razu ustawiłem się w gigantycznej kolejce do myjki. Rower maksymalnie zafajdany błotem, że żal było patrzeć. To samo z ubraniem, a najbardziej żal mi było butów, które używam niecały miesiąc. Najgorsze jednak było to, że stojąc w tej godzinnej kolejce nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś fajnego fragmentu trasy. Zero singla, zero jakiejś górki. Przejechałem i nie wiem co robiłem przez te dwie i pół godziny oprócz taplania się w błocie.
Wynik:
M2: 47/69
Open: 211/441
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0