Po mieście

Czwartek, 19 maja 2011Przejechane 58.75km w terenie 6.00km

Czas 02:53h średnia 20.38km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po powrocie z pracy wyskoczyłem na rower, aby przypomnieć sobie drogę do Konstancina. Było tak samo jak w poprzednim roku, nic się zmieniło, jedynie przed Kabatami został położony asfalt na kostce wzdłuż ulicy KEN. Z racji, że niemal cały czas jechałem ścieżką prędkość była dostosowana do warunków ruchu miejskiego. Większa mogła skończyć się krzywdą dla mnie lub dla kogoś. A ruch o 19 na warszawskich ścieżkach naprawdę spory. Dużo rowerzystów, ale tak na moje oko połowa nie potrafi jeździć po tym ścieżkach. Jadąc czułem się dużo bardziej niepewnie niż podczas maratonu siedząc komuś na kole. Chociaż jechałem bardzo ostrożnie to nie raz musiałem ostro hamować.
I tak pierwszy wkurzający typ rowerzystów na ścieżkach to ściganci. Rozumiem, że ktoś trenuje, ale chyba ścieżka to nie jest dobre miejsce do treningu. Wydaje mi się, że lepiej wybrać się do np. lasu i tam poszaleć. Wiem, że o las w stolicy ciężko, ale wyprzedzanie, co by nie stracić tempa, w ostatniej chwili nie jest bezpieczne. Ściganci istnieją, ponieważ po ścieżkach jeździ drugi typ wkurzający, czyli spacerowicze. Zazwyczaj ten typ jedzie środkiem, wolno, z niestabilnym torem jazdy. Do tej kategorii zaliczam także dzieciaki. W sumie najmniej denerwujący gatunek, bo niektórzy uczą się jeździć, każdy też jeździ swoim tempem, więc rozumiem. Trzeci najgorszy typ to dyskutanci. Ja wiem, że fajnie jechać i rozmawiać z osobą obok, ale jak na razie ścieżki rowerowe nie są szerokości autostrady, tylko miejsca jest tyle aby bezpiecznie się minąć. A dyskutant ma dodatkowo tendencję do nie patrzenia przed siebie. Jedzie się z naprzeciwka, jest się coraz bliżej i nie wiadomo:
- widział, ale myśli że jestem jeszcze daleko,
- nie widział i w ostatniej chwili będzie uciekał, ale nie wiadomo w którą stronę,
- nie widział i dopiero połapie się o co chodzi jak w niego wjedziesz.
Nie wiadomo jak z takimi się obchodzić: hamować, uciekać w trawnik czy jechać na czołówkę. Osobna kategoria to jeźdźcy bez żadnego oświetlenia po zmroku. Może ja już stary i ślepy jestem, ale zazdroszczę ludziom tego noktowizora w oczach.
No i jeszcze miałem sytuację, że mogę mówić o szczęściu. Jechałem przyblokowany trochę przez rolkarza gdy nagle między nim a mną postanowić przelecieć przez ścieżkę mały brzdąc. Wyrwał się jakoś matce i wprost mi pod koło. Wolno jechałem, ale rower postawiło mi dęba.

 

Mazovia Legionowo + dojazdy

Niedziela, 15 maja 2011Przejechane 77.52km w terenie 40.00km

Czas 03:23h średnia 22.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17,57 km
Maraton: 46,57 km
Powrót: 13,38 km

Wstałem rano, na spokojnie zrobiłem co miałem zrobić, spakowałem plecak i wygramoliłem się na zewnątrz co by dojechać do Dworca Gdańskiego na SKM'ę. Na razie pogoda była w porządku. Nie padało w nocy, ale prognoza była bezlitosna - będzie padać już po godzinie 10. Wsiadam na rower i jadę. Obity tyłek w piątek nadal boli, ale nie przeszkadza to w pedałowaniu. Niestety rower nie naprawił się przez noc i łańcuch radośnie skacze po koronkach korby przy mocniejszym depnięciu. Nic na to nie mogłem już dzisiaj poradzić, więc będę się musiał z tym męczyć. Jedyna rada to rozpędzać się do dużej kadencji i dopiero wtedy wrzucać twardsze przełożenie.
Rano w Warszawie ruch był mały, więc przejazd przez miasto nie sprawiał kłopotów. Czekając jeszcze na dworcu dopompowuje trochę tył, zjadam banana i wsiadam w końcu do SKM'ki. Po drodze do Legionowa zaczyna powoli kropić, a w pociągu można posłuchać kto i gdzie w jakim błocie jeździł na maratonie.
Na pierwszej stacji w Legionowie wszyscy wysiadają i jadą do miasteczka mazovii. Trasę mniej więcej znałem z mapy, ale podążyłem za stadem wprost na start maratonu. W biurze zabrałem kupon na posiłek, zdjąłem wierzchnią warstwę ubrania, zjadam kolejnego banana i próbuję trochę pojeździć w ramach rozgrzewki. Nie mam jakoś wielkiej ochoty na jeżdżenie po tym mokrym asfalcie, więc po paru kilometrach poszedłem ustawić się w sektorze tym bardziej, że zaczęło konkretniej padać. Stanąłem gdzieś w środku czwartego sektora i czekam na start. Postanowiłem na początku nie szaleć po asfalcie, bo mokro i łatwo o upadek tym bardziej, że nie jadę sam. Plan mam, żeby atakować dopiero po zjeździe w teren. Dodatkowo jest informacja, że zamiast 58 kilometrów na mega jest 48 i przez chwilę zastanawiałem się czy nie jechać giga, która miało mieć tylko 72 kilometry. Jednak deszcz i fakt, że mam problem ze sprzętem jeszcze przed startem utwierdza mnie w przekonaniu, że 48 km na dziś wystarczy.
Trzy, dwa , jeden i zabawa się rozpoczęła. Tak zakładałem puszczam zawodników przed siebie, ale i tak nie mogłem ich gonić, bo łańcuch puszcza strasznie. Normalnie masakra, nic nie można depnąć. Przez to znalazłem się chyba na końcu sektora przez zjazdem do lasu. Dopiero tutaj mogłem zacząć się ścigać. Tempo jest szybkie, jedzie się mocno, ale nie jest to jakoś męczące. Po drodze do łach piachu odrabiam kilka pozycji. Na pierwszych piaszczystych podjaździkach jakimś zbiegiem okoliczności znalazłem się po właściwej stronie i twardym bokiem można wyminąć kilkunastu zawodników. Po raz kolejny ujawnia się skaczący łańcuch i muszę przed każdym podjazdem redukować na młynek, bo tylko z niego da się podjechać bez zrywania łańcucha z koronek. Jest to o tyle wkurzające, że nie ma takiej potrzeby. Mimo starań nie zawsze zredukuję w porę i co najmniej kilka razy łańcuch puszcza przy pokonywaniu górki. Nie pozostaje mi wtedy nic innego niż pchanie roweru z buta. Na takimi górkami zawodnik przede mną zawsze mi odskoczy, bo ja w tym czasie muszę ustawiać środkową lub największą tarczę z przodu. Za zakrętami, których było sporo, jest to samo; muszę delikatnie rozkręcić.

Na tym zdjęciu na drugim planie.

Mimo takich technicznych problemów jedzie mi się świetnie. Bufety odpuszczam, tylko na trzecim łapię żel. Ubrałem się idealnie, nie kurzy się, nie ma błota, rześkie powietrze, warunki są akurat. Trasa w dużej większości prowadzi singlami przez las, na których co prawda ciężko wyprzedzać, ale dają one dużo frajdy. Jak robi się szerzej od razu są rwania pociągów, tasowania, ucieczki, wszystko co najciekawsze. Przez maratonem zastawiłem się na raczej słabą podwarszawską trasę, ale ta w Legionowie mnie zaskoczyła. Oprócz piaszczystych podjazdów, które były też atrakcją, single przez las były na prawdę niczego sobie. Natomiast końcówka przez krzaki z wijącą się w lewo prawo ścieżką w dół była majstersztykiem. Na każdym zakręcie bandy pozwalające niemal kłaść się do ziemi. I ten widok zawodnika przez sobą, który to właśnie robi - po protu miodzio. Potem jeszcze był kawałem przez górkę i prosta do mety. Chociaż miałem moc na finish sprzęt to skutecznie storpedował. Objechali mnie wszyscy co mogli i na metę wpadam ostatni.
Parę chwil powłóczyłem się po miasteczku, które było bardzo dobrze zorganizowane. Po opłukaniu roweru na myjce poszedłem po posiłek. Chociaż lubię makaron to ten na mazovii był ledwo zjadliwy. W innym przypadku narzekałbym także na mała porcję, ale w takim przypadku małe miseczki są jak najbardziej uzasadnione. I tak głównym posiłkiem staje się ciasto i pomarańcze zaraz przy mecie.
Pada coraz mocniej i nie pozostaje nic innego jak założyć ciuchy z plecaka i zbierać się na dworzec. Błądząc trochę po Legionowie zaczyna regularnie lać z nieba, ale udaje mi się odnaleźć SKM'ę. Przynajmniej nie kapie już na głowę, ale robi mi się coraz zimniej. W Warszawie nie pada na szczęście, więc szybki powrót do mieszkania pod ciepły prysznic.

Wynik:
M2: 52/114
Open: 189/493

 

Dojazdy

Sobota, 14 maja 2011Przejechane 10.87km w terenie 0.00km

Czas 00:35h średnia 18.63km/h

Temperatura 21.0°C

 

Standardowe przygotowanie roweru przed maratonem: mycie, smarowanie i wymiana kasety oraz łańcucha. Niestety tym razem chyba to nie przejdzie, bo już podczas jechania na dworzec w Radomiu, nie mogłem mocno przycisną, bo łańcuch strasznie puszczał na zębatkach korby. Niedobrze.

 

Pętla

Piątek, 13 maja 2011Przejechane 28.82km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 23.37km/h

Temperatura 14.0°C

 

Myślałem, że uda mi się w końcu w piątek pojeździć jeszcze przy słońcu, ale wcześniejszy powrót szlak trafił. W taki sposób znów wybrałem się pojeździć po nocy. Zastanawiałem się czy nie skrócić trasy, ale pojechałem na standardową pętlę. I był to błąd, albo raczej piątek trzynastego. Mianowicie jadę już za Klwatką Szlachecką gdy na jezdni w świetle lampki widzę czarną plamę na jezdni. Zacząłem myśleć, że pewnie mokry asfalt po deszczu, ale zanim ta myśl przeleciała mi do końca przez głowę to już rower dziwnie zaczął jechać lekko bokiem. Próbowałem skontrować, ale natychmiast całym rozpędem walnąłem o asfalt. Zły na siebie, że znów na mokrym się wyłożyłem, szybko podnoszę się i czuję znajomy zapach. Okazało się, że cała jedna strona jezdni wręcz pokrywa kałuża ropy czy jakiegoś oleju i to na długości 100-150 metrów. Kawałek dalej to samo. Gorzej ślisko niż na lodzie. Jak wracałem to policja po śladach na drodze tropiła tego dowcipnisia, a straż usuwała to świństwo z drogi.
Moje straty to okrutnie obity tyłek, starty łokieć i cała lewa strona umazana w tym czymś. Spodnie chyba będą do wyrzucenia, bo pomimo kilkukrotnego prania w proszku, mydle, płynie do naczyń nadal cuchną.

 

Na mysie górki

Niedziela, 8 maja 2011Przejechane 55.06km w terenie 31.50km

Czas 02:32h średnia 21.73km/h

Temperatura 18.0°C

 

Po wczorajszej wywrotce lewa łapa trochę mnie bolała, ale karuzela musi się kręcić, tym bardziej, że za tydzień Legionowo. Pojechałem w stronę puszczy, co by więcej kilometrów po wybojach przemielić. Na dojeździe przez Starą Wolę Gołębiowską spróbowałem przycisnąć za autobusem, ale omal nie skończyło się to lotem przez kierownicę. Niestety powoli stary napęd przestaje nadawać się do użytku, łańcuch przepuszcza przy stawaniu na pedałach, co jest niebezpieczne. Jego przebieg szacuje na około 12000 km, więc jest to w miarę przyzwoity wynik.
W samej puszczy było miejscami błoto po nocnych opadach deszczu. Mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie. Na mysich górkach kręciło się kilkunastu pieszych przez co nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł. Po dojechaniu do torów zatrzymałem się na zszamanie banana i powrót do domu mniej więcej tą samą trasą, ale już nie przez Wielką Górę, bo czas mnie gonił.

 

Trochę dalsza okolica

Sobota, 7 maja 2011Przejechane 55.78km w terenie 13.00km

Czas 02:20h średnia 23.91km/h

Temperatura 11.0°C

 

Po małym piątkowym pijaństwie nie chciało mi się do południa robić cokolwiek, nawet wyjść na rower. Prognoza na popołudnie była jednoznaczna, miało padać, ale także to nie było w stanie wyciągnęło mnie na zewnątrz. Dopiero po 16 chęć wróciła, chociaż warunki były już gorsze. Wychodząc zaczęło powoli kapać, ale po paru chwilach przestało.
Nie mając większego pomysłu dokąd się wybrać pojechałem nad Radomkę po polnych ścieżkach. Po drodze był głównie piach i trawa, na dodatek pod wiatr, ale o dziwo nie zmęczyło mnie to bardzo. Pod przeprawieniu się kładką za Radomkę wjechałem na asfalt i szosą pognałem w kierunku Sukowa by dalej dojechać do Przytyka. Po drodze zaczęło już regularnie padać.
W Przytyku zarzuciłem plan jechania do Domaniowa i wróciłem się do Radomia. W lesie na mokrej nawierzchni przez własną głupotę sprawdziłem po raz pierwszy w tym roku twardość asfaltu. Uczucie zawsze mam to samo: kurdę, jakie to twarde, całkiem inaczej niż gleba w piach. Efekt mojego bratania się z matką ziemią to siniak na lewej dłoni i ramieniu plus zdarte kolano. Oczywiście spodnie na kolanie rozdarte.
Z ujmą na honorze zebrałem się z jezdni i jadę do Zakrzewa, dalej do Gustawowa by wrócić do Radomia.

 

Po mieście

Poniedziałek, 2 maja 2011Przejechane 20.54km w terenie 0.00km

Czas 01:03h średnia 19.56km/h

Temperatura 7.0°C

 

Wieczorny wypad na rower po powrocie z pracy, po kolacji. Zimno się zrobiło, w pracy zmarzłem okrutnie, bo wyłączone było ogrzewanie i przez to nie miałem ochoty na większe jeżdżenie. Nie przy tej temperaturze. Na ciepłe getry założyłem zwykłe krótkie spodnie i pokręciłem parę kółek na Borkach. Potem jeszcze wzdłuż szosy do ronda warszawskiego i powrót do domu. Na dzisiaj wystarczy.

 

Na spokojnie do Domaniowa

Niedziela, 1 maja 2011Przejechane 63.70km w terenie 0.00km

Czas 02:33h średnia 24.98km/h

Temperatura 12.0°C

 

Po wczorajszym wypadzie w trochę dalsze tereny dzisiaj nogi miałem z waty przy najmniej na początku. Daleko szarpać się nie zamierzałem, bo pogoda zdecydowanie siadła i po drodze żałowałem, że nie założyłem grubszych spodni. Myślałem, że już spokojnie przeleżą na dnie szafki do jesieni, ale chyba w najbliższe dni będę się musiał z nimi przeprosić. Ponieważ nie miało być daleko, w terenie też nie, to wybrałem się co by zaliczyć zaporę w Domaniowie. Jak to zwykle bywa nie pojechałem prosto nad zalew, ale w Krzyszkowicach skręciłem na Przytyk i dopiero stamtąd dotarłem do Domaniowa.
Podsumowując wypad przyjemny, mały ruch na drodze, trawa zielona jak należy, kwitnące mlecze tylko jakby nie patrzeć to zimno jak na maj, zaryzykuję stwierdzenie, najlepszy miesiąc na rower.

 

Nareszcie jazda na poziomie

Sobota, 30 kwietnia 2011Przejechane 115.74km w terenie 55.00km

Czas 06:10h średnia 18.77km/h

Temperatura 20.0°C

 

Nie, nie chodzi o to, że nagle dzisiaj osiągnąłem niesamowity poziom nazwijmy to sportowy. Chodzi bardziej o to gdzie tak jazda się odbywała. Mianowicie wylądowałem rano pociągiem w Skarżysku z zamiarem powtórzenia najlepszej przejechanej przeze mnie trasy w zeszłym roku. Ale mało brakowało, abym się nie wybrał na ten wypad.
Rano obudził mnie nastawiony na 6.45 telefon, a u mnie wstawanie w sobotę przed 7 to wydarzenie. Cały czas leżąc spojrzałem jednym okiem na okno i niebo jakieś zachmurzone. Sprawdziłem dwie prognozy i też nie za wesoło, bo niby miało padać. Na dodatek cały tydzień miałem jakiś niedospany i najchętniej przekręciłbym się na drugi bok. Ale w głowie ciągle mi kołatało, że w poprzednim roku w majówkę mimo niesprzyjających warunków wybrałem się do Skarżyska, więc jeśli w tym nie pojechałbym to byłoby to cofnięcie w rozwoju cyklozy. Normalnie hańba i wstyd. Zwlokłem się w końcu z łóżka, odsłoniłem firankę, patrzę przez okno i nie jest tak źle. Co prawda pogoda taka, że na dwoje babka wróżyła, albo będzie padać albo nie, jednak jak już wstałem to jadę. Była 7, do pociągu została godzina i 22 minuty. Powinienem na luzie zdążyć.
Na miejscu od razu ruszyłem na Rejów. Tam wpadłem na szlak i tak już przez wiele kolejnych kilometrów. Po przejechaniu przez przejazd kolejowy w okolicach stacji Suchedniów Północny zatrzymałem się na chwilę co by zdjąć bluzę luźne spodenki i obsikać się cały sprejem przeciw robactwu. Rozpocząłem właściwą część wycieczki.
Początkowo na zielonym szlaku sporo błota, ale prawie wszystko do przejechania. Było z kilka miejsc, które ominąłem krzakami, ale podejrzewam, że jakby ktoś się uparł to i by przejechał. Mimo wszystko do miejscowości Mostki jechało się płynnie i pierwszy odcinek co do którego miałem wątpliwości był już za mną. Dalej do Burzącego Stoku wody po drodze nie widziałem. Natomiast na źródełkiem szlak był zmasakrowany. Już w zeszłym roku był, ale teraz jest jeszcze gorzej. Głębokie koleiny w wszystkie możliwe strony, błoto przemieszane z gałęziami. Na dodatek w tym miejscu jest pod górkę, więc nie pozostało nic innego jak wziąć rower pod pachę i się przedzierać. Po kilkuset metrach robiło się normalnie i można było już spokojnie jechać na Kamień Michniowski. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów jazda to podjazdy, zjazdy no i oczywiście piękne widoki jak akurat wyjedzie się z lasu. Nie zrobiłem wielu zdjęć, bo na to potrzebne byłyby oddzielne wyjazdy: jeden do fotografowania i jeden, aby się przejechać bez stopów. Jeden taki stop z czysto dziennikarskiego obowiązku zrobiłem gdzieś w okolicach szczytu Kamienia Michniowskiego.

Drugie zatrzymanie się było przy kapliczce p. w. św. Barbary. Tutaj już nie z obowiązku, ale aby nacieszyć oczy widokiem Gór Świętokrzyskich i dokładniej przyjrzeć się samej kapliczce.

Na liczniku miałem 69 kilometrów gdy dojechałem do miejscowości Rataje. Po drodze do Wąchocka zastanawiałem się czy nie skręcić na szlak wokół Starachowic i pojechać do Iłży, ale uznałem, że na razie nie starczy mi sił i jeszcze w tym roku będą inne okazje. Założyłem bluzę, bo powrót do Radomia był cały czas pod północny wiatr, który szalał na otwartej przestrzeni. W słońcu trochę na ciepło, ale wolę nie zarznąć. Za Wierzbicą troszkę zacząłem mulić, bo skończyło się mi picie w bukłaku, a nie chciało mi się zatrzymywać przy jakimś sklepie po drodze.
Generalnie wypad w 100% udany. Pogoda się spisała na medal, nie padało, a ja złapałem pierwszą opaleniznę :)
Mapka:

 

Nowa Pętla

Piątek, 29 kwietnia 2011Przejechane 31.99km w terenie 0.00km

Czas 01:12h średnia 26.66km/h

Temperatura 13.0°C

 

Piątkowy standard i jak zwykle po ciemku. Tzn. odpowiednie oświelenie miałem, ale było już dobrze po zapadnięciu zmroku. Na dodatek strasznie ciemno, bo niebo zachmurzone, więc zero wspomagania od Ksieżyca. Dzisiaj akurat przejechałem się na luzie w przeciwnym kierunku jak ostatnimi razy. Po drodze mijająć stare, zapuszczone trochę stawy towarzyszył głośny rechot żab. Przez te chwile można było poczuć się jak na totalnym odludziu.
Samopoczucie: dobre.