Wpisy archiwalne w kategorii

Asfalt

Dystans całkowity:19535.09 km (w terenie 877.20 km; 4.49%)
Czas w ruchu:799:38
Średnia prędkość:24.43 km/h
Maksymalna prędkość:22.00 km/h
Liczba aktywności:385
Średnio na aktywność:50.74 km i 2h 04m
Więcej statystyk

Nowa pętla

Piątek, 3 czerwca 2011Przejechane 32.09km w terenie 0.00km

Czas 01:06h średnia 29.17km/h

Temperatura 21.0°C

 

Nastawiłem się w końcu uda mi się pojeździć normalnie w dzień, ale nie. Zawsze coś musi stanąć na drodze i znów na światełkach przeturlałem się po okolicznych wioskach. Dobre i tyle, zawsze wkurw z człowieka zejdzie i nie nosi po domu.
Samopoczucie: bardzo dobre, prawie idealne.

 

Podjazdy na Altanie

Niedziela, 29 maja 2011Przejechane 111.07km w terenie 13.00km

Czas 04:45h średnia 23.38km/h

Temperatura 21.0°C

 

Nareszcie przestało padać, ale plany na ten weekend wzięły w łeb. W sobotę wieczorem już mnie lekka złość roznosiła, że nie udało się mi nawet wyciągnąć roweru na zewnątrz. W piątek się rozpadało, a nie chciałem jeździć po nocy w deszczu. Łudziłem się wbrew prognozie pogody, że następnego dnia będą lepsze warunki do jazdy. Ale w sobotę rano chciałem trochę pospać, potem inne sprawy, a popołudniu co chwilę padało i to nie był raczej lekki deszczyk. W niedzielę byłem ograniczony czasowo i tym samym odpadło całodniowe włóczenie się z rowerem.
Na sobotę miałem zaplanowany wypad pociągiem w okolice Szydłowca, którego nie udało się zrealizować. Mimo to chciałem choć w jakimś minimalnym stopniu wykonać plan, więc w niedzielę rowerem podjechałem do Szydłowca i zrobiłem rozpoznanie w okolicach Altany. Szczególnie interesował mnie podjazd z Ciechostowic od wschodniej strony. Już podjeżdżając od Huciska zauważyłem, że od ostatniego razu zmieniła się nawierzchnia. Pewnie to przez wczorajsze deszcze pojawił się piach i więcej wystających kamieni z ziemi. Dodatkowo było sporo luźnych kamieni. Wszystkie wilgotne co oznaczało uślizgiwanie się na nich koła. Na zjeździe południową stroną miejscami wymyta ścieżka z luźnymi kamieniami potrafiła mnie zaskoczyć. To samo było na podjeździe z Ciechostowic tyle, że tym razem jechałem pod górę. Chociaż komary zgryzł okrutnie, meszki właziły za kołnierz warto było jechać prawie 90 kilometrów w obie strony. Lubię jak przy podjeżdżaniu trzeba się zastanawiać, którą stronę wybrać, w którym miejscu przejechać wyrwę, a pod kołami są kamienie zamiast piachu.

Czas gonił, więc tylko dwa razy przejechałem się tym podjazdem. Wracając musiał być obowiązkowo zaliczony koniec asfaltu w Hucisku. W tym czasie przy przydrożnej kapliczce odprawiana była majówka, śpiew niósł się po wsi a przede mną najlepsza panorama w okolicach Radomia. Można było poczuć namiastkę gór.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem czy w najbliższy weekend uda mi się wybrać znów w te okolice. Muszę wyjątkowo stawić się do pracy w sobotę wieczorem czy raczej w już w nocy na wdrożenie.

Mapka:

 

Testowanie spodenek Endura MT500

Niedziela, 22 maja 2011Przejechane 83.83km w terenie 11.00km

Czas 03:25h średnia 24.54km/h

Temperatura 29.0°C

 

... a raczej przekonanie się, czy to dobrze wydane pieniądze. O testowaniu można mówić gdy coś zostanie użyte próbnie i dopiero wtedy podejmowana jest decyzja o zakupie. Z ciuchami tak łatwo nie ma i zawsze jest nutka niepewności. Tym bardziej, że znalezienie w sklepach porządnych spodenek oraz tym samym ich przymierzenie jest często bardzo trudne, a i tak prawda wychodzi dopiero podczas jazdy na rowerze. Przy kupowaniu przez internet ryzyko nietrafionego zakupu dodatkowo rośnie, więc decyzję trzeba dokładnie przemyśleć.
Dlaczego zdecydowałem się na wcale nietanie spodenki? W ciągu dwóch lat jazdy w obcisłych kupiłem 4 pary. Każda po mniej więcej 90 złotych a sądzę, że te starczą na dłużej. Początkowo pod uwagę brałem całkiem innych producentów, ale były to propozycje raczej na szosę, a chciałem coś co nie rozerwie się przy pierwszej wywrotce. I w taki sposób poddałem się marketingowi endury, że ta ich propozycja powinna wytrzymać trudy jazdy w terenie. Nastawiłem się ściąganie spodenek z CRC, ale pojawiła się rozmiarówka w polskim sklepie, w którym mam rabat, wysyłka gratis, dlatego uznałem, że warto skorzystać.
Angielskojęzyczne recenzje rozpływają się w zachwytach nad tymi spodenkami. Polskie również chwalą produkt endury, ale zwracają uwagę na kilka niedociągnięć. Przy pierwszym kontakcie materiał wydaje się być 'mięsisty'. Nie jest to zwykła lycra z jaką miałem dotychczas do czynienia. Nie świeci się tak w słońcu, ale i nie jest tak elastyczna. Trzeba dobrze trafić w rozmiar, ale tutaj rozmiarówka jest jak najbardziej normalna. Nogawki mają odpowiednią szerokość, ponieważ do tej pory zawsze jeśli w pasie wszystko mi pasowało to nogawki były lekko za wąskie. Przy MT500 jest dla mnie idealnie. Z drugiej strony trzeba przyznać, że nogawki są krótsze niż przy innych modelach. Producent chwali się najwyższą jakością wykonania, ale w moim egzemplarzu trafiły się odstające tu i tam nitki. Poza tym od strony materiałów nie ma się do czego przyczepić.

Kliknij w zdjęcie, aby zobaczyć więcej.

Po założeniu tych moich pierwszych spodenek na szelkach ujawnia się pierwszy i jedyny na razie zauważony przeze mnie minus a opisywany także na sieci problem. Mianowicie wkładka podczas chodzenia odstaje od tyłka. Trochę jest to denerwujące. Jednak po wskoczeniu na rower ten mankament znika. Spodenki idealnie układają się do ciała. Zaskakuje mnie brak gumki w pasie i związane z tym uczucie lekkości. Dotychczas tego nie zauważałem, ale jednak gumka w pasie trochę uwiera. Szelek na ramionach w ogóle nie czuję, ale może związane jest to z ubieraniem zawsze plecaka. Siatka na plecach sprawdza się bardzo dobrze, jedynie dziwne uczucie mam na brzuchu, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia.
Na rower wyszedłem gdy w słońcu było około 30 stopnie. Chociaż materiał MT500 sprawia wrażenie grubego nie było mi za ciepło. Było dokładnie tak samo jak przy zwykłych spodenkach. Początkowo nie byłem zachwycony komfortem wkładki, ale to przez zapewne przez wczorajszy wypad. Potem z kolejnymi kilometrami było coraz lepiej.
W drodze powrotnej złapała mnie burza. Temperatura spadła o ponad 10 stopni, ale nadal było mi ciepło. Tutaj pokazała się duża zaleta tych spodenek. Poniżej 20 stopni niechętnie zakładałem krótkie, bo najzwyczajniej zawsze marzłem. Teraz będę mógł zejść do 18 stopni. Ponieważ trochę ulało szybko całe ubranie przemokło, ale nadal nie czułem dyskomfortu zimna. Plecy od spodenek chronią od zimna okolice nerek, co jest kolejną zaletą spodenek na szelkach.
Podsumowując jestem zadowolony z zakupu spodenek MT500. Dzisiaj sprawdziłem je głównie jadąc asfaltem. Za tydzień spróbuję zobaczyć jak sprawują się podczas bardziej terenowej jazdy.

 

Z Warszawy do Radomia 2011

Sobota, 21 maja 2011Przejechane 149.61km w terenie 30.00km

Czas 06:32h średnia 22.90km/h

Temperatura 28.0°C

 

Trasa tegorocznej wycieczki rowerem z Warszawy do Radomia nie była planowana już podczas zimowych wieczorów. Po prostu zabierając rower do stolicy na maraton w Legionowie naturalnym wydał mi się pomysł powrotu następnego weekendu na kołach do Radomia. Oczywiście wiele zależało od pogody, ale w ostatnich dniach panowały doskonałe letnie warunki. Co prawda na sobotę zapowiadane były burze i po podjęciu decyzji, że jadę, nastawiłem się na możliwość deszczowych warunków to po drodze nie widziałem nigdzie nawet skrawka chmur. Wypad przebiegłby zgodnie z zamysłem, jednak przez cały tydzień zaniedbałem kwestię długości snu. Przed sobotą spałem kolejno po pięć, siedem i sześć godzin za co później zapłaciłem na trasie. Zacznę jednak od początku.
Pierwsze kilometry to przetoczenie się przez Warszawę. Chociaż to sobota wcześnie rano to miasto nie było wyludnione. Pogoda taka jeszcze niewyraźna, więc zastanawiałem się czy złapie mnie po drodze deszcz. Trochę upierdliwy był początek, bo co chwila trzeba zatrzymać się na światłach, ale po dojechaniu do Lasu Kabackiego mogę już odetchnąć pełną piersią. Potem przemknąłem przez rozkopany Konstancin, ale dla roweru to nie problem. Dalej asfaltem dojechałem do miejscowości Gassy i już byłem na wale wiślanym. W tym miejscu zrobiłem pierwszy przystanek. Zrzuciłem cienką bluzę, luźne krótkie spodnie, zjadłem banana i ruszyłem singlem po wale. W porównaniu do poprzednich razy jak tu byłem odcinek ten jest dużo bardziej zarośnięty przez zielsko. Miejscami trawa była dobrze powyżej kolan, mimo to nie przeszkadzała, bo ślad był nietknięty przez roślinność. W Wólce Dworskiej zjechałem z walu, bo stawał się coraz bardziej nieprzejezdny. Asfaltem pognałem do Góry Kalwarii i potem wzdłuż szlaku do Czerska.

Za Czerskiem kontynuowałem jazdę wzdłuż zielonego szlaku do Królewskiego Lasu. W tej miejscowości znów dotarłem do Wisły, ale tutaj także wał zarośnięty. Na szczęście u podnóża jest doubletrack, więc wychodzi na to samo co podróż szczytem wału. Potem cały czas szlakiem, aż do miejscowości Przylot. Od tego miejsca zdecydowałem jechać szosą do Magnuszewa. Jest alternatywna trasa niebieskim szlakiem, ale w tamtym roku był on w ogóle nie przejezdny co skończyło się jechaniem przez okoliczne wsie obok wału.
Od Magnuszewa do Studzianek jest cały czas ten sam niebieski szlak tyle, że niezgodny z mapą i przez płoty po drodze, więc także odpuściłem. Od Studzianek można by jechać czerwonym, ale urywa się gdzieś na polu. Dojechałem do Brzózy i chciałem sprawdzić odcinek królewskiego gościńca do Przejazdu, ale tutaj także musiałem jechać na czuja. Na dodatek pojawił się głęboki piach na drodze przez las. Takie jechanie z ciągłym rozglądaniem się na boki, zdezorientowanie, piach i zapach lasu iglastego w temperaturze powyżej 30 stopni powoduje w mnie niemal natychmiastowy gól głowy. Do leśniczówki w Marianowie dotarłem na słaniających się nogach. Na liczniku miałem 115 kilometrów, gdy dopadł mnie ten mega kryzys. Wiedziałem już, że nie dam rady jechać szlakiem przez las do Lesiowa. Musiałem znaleźć jakieś chłodne miejsce i odpocząć. Zacieniony rów okazał się godnym miejscem i przez pół godziny niemal się w nim zdrzemnąłem. Rozważałem już nawet plan ewakuacji na pociąg w Bartodziejach czy Lesiowie, ale po ostatnim bananie i suszonych morelach siły zaczęły jakby wracać. Wsiadłem na rower i jechało mi się całkiem dobrze. Akurat wiatr był sprzyjający, więc trasę do Radomia pokonałem już bez odcięcia mocy.
Z przejazdu jestem średnio zadowolony. Znów nie udało mi się dociągnąć do Radomia przez puszczę. Cóż, trzeba będzie spróbować kolejny raz.

Mapka:

 

Po mieście

Czwartek, 19 maja 2011Przejechane 58.75km w terenie 6.00km

Czas 02:53h średnia 20.38km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po powrocie z pracy wyskoczyłem na rower, aby przypomnieć sobie drogę do Konstancina. Było tak samo jak w poprzednim roku, nic się zmieniło, jedynie przed Kabatami został położony asfalt na kostce wzdłuż ulicy KEN. Z racji, że niemal cały czas jechałem ścieżką prędkość była dostosowana do warunków ruchu miejskiego. Większa mogła skończyć się krzywdą dla mnie lub dla kogoś. A ruch o 19 na warszawskich ścieżkach naprawdę spory. Dużo rowerzystów, ale tak na moje oko połowa nie potrafi jeździć po tym ścieżkach. Jadąc czułem się dużo bardziej niepewnie niż podczas maratonu siedząc komuś na kole. Chociaż jechałem bardzo ostrożnie to nie raz musiałem ostro hamować.
I tak pierwszy wkurzający typ rowerzystów na ścieżkach to ściganci. Rozumiem, że ktoś trenuje, ale chyba ścieżka to nie jest dobre miejsce do treningu. Wydaje mi się, że lepiej wybrać się do np. lasu i tam poszaleć. Wiem, że o las w stolicy ciężko, ale wyprzedzanie, co by nie stracić tempa, w ostatniej chwili nie jest bezpieczne. Ściganci istnieją, ponieważ po ścieżkach jeździ drugi typ wkurzający, czyli spacerowicze. Zazwyczaj ten typ jedzie środkiem, wolno, z niestabilnym torem jazdy. Do tej kategorii zaliczam także dzieciaki. W sumie najmniej denerwujący gatunek, bo niektórzy uczą się jeździć, każdy też jeździ swoim tempem, więc rozumiem. Trzeci najgorszy typ to dyskutanci. Ja wiem, że fajnie jechać i rozmawiać z osobą obok, ale jak na razie ścieżki rowerowe nie są szerokości autostrady, tylko miejsca jest tyle aby bezpiecznie się minąć. A dyskutant ma dodatkowo tendencję do nie patrzenia przed siebie. Jedzie się z naprzeciwka, jest się coraz bliżej i nie wiadomo:
- widział, ale myśli że jestem jeszcze daleko,
- nie widział i w ostatniej chwili będzie uciekał, ale nie wiadomo w którą stronę,
- nie widział i dopiero połapie się o co chodzi jak w niego wjedziesz.
Nie wiadomo jak z takimi się obchodzić: hamować, uciekać w trawnik czy jechać na czołówkę. Osobna kategoria to jeźdźcy bez żadnego oświetlenia po zmroku. Może ja już stary i ślepy jestem, ale zazdroszczę ludziom tego noktowizora w oczach.
No i jeszcze miałem sytuację, że mogę mówić o szczęściu. Jechałem przyblokowany trochę przez rolkarza gdy nagle między nim a mną postanowić przelecieć przez ścieżkę mały brzdąc. Wyrwał się jakoś matce i wprost mi pod koło. Wolno jechałem, ale rower postawiło mi dęba.

 

Dojazdy

Sobota, 14 maja 2011Przejechane 10.87km w terenie 0.00km

Czas 00:35h średnia 18.63km/h

Temperatura 21.0°C

 

Standardowe przygotowanie roweru przed maratonem: mycie, smarowanie i wymiana kasety oraz łańcucha. Niestety tym razem chyba to nie przejdzie, bo już podczas jechania na dworzec w Radomiu, nie mogłem mocno przycisną, bo łańcuch strasznie puszczał na zębatkach korby. Niedobrze.

 

Pętla

Piątek, 13 maja 2011Przejechane 28.82km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 23.37km/h

Temperatura 14.0°C

 

Myślałem, że uda mi się w końcu w piątek pojeździć jeszcze przy słońcu, ale wcześniejszy powrót szlak trafił. W taki sposób znów wybrałem się pojeździć po nocy. Zastanawiałem się czy nie skrócić trasy, ale pojechałem na standardową pętlę. I był to błąd, albo raczej piątek trzynastego. Mianowicie jadę już za Klwatką Szlachecką gdy na jezdni w świetle lampki widzę czarną plamę na jezdni. Zacząłem myśleć, że pewnie mokry asfalt po deszczu, ale zanim ta myśl przeleciała mi do końca przez głowę to już rower dziwnie zaczął jechać lekko bokiem. Próbowałem skontrować, ale natychmiast całym rozpędem walnąłem o asfalt. Zły na siebie, że znów na mokrym się wyłożyłem, szybko podnoszę się i czuję znajomy zapach. Okazało się, że cała jedna strona jezdni wręcz pokrywa kałuża ropy czy jakiegoś oleju i to na długości 100-150 metrów. Kawałek dalej to samo. Gorzej ślisko niż na lodzie. Jak wracałem to policja po śladach na drodze tropiła tego dowcipnisia, a straż usuwała to świństwo z drogi.
Moje straty to okrutnie obity tyłek, starty łokieć i cała lewa strona umazana w tym czymś. Spodnie chyba będą do wyrzucenia, bo pomimo kilkukrotnego prania w proszku, mydle, płynie do naczyń nadal cuchną.

 

Na spokojnie do Domaniowa

Niedziela, 1 maja 2011Przejechane 63.70km w terenie 0.00km

Czas 02:33h średnia 24.98km/h

Temperatura 12.0°C

 

Po wczorajszym wypadzie w trochę dalsze tereny dzisiaj nogi miałem z waty przy najmniej na początku. Daleko szarpać się nie zamierzałem, bo pogoda zdecydowanie siadła i po drodze żałowałem, że nie założyłem grubszych spodni. Myślałem, że już spokojnie przeleżą na dnie szafki do jesieni, ale chyba w najbliższe dni będę się musiał z nimi przeprosić. Ponieważ nie miało być daleko, w terenie też nie, to wybrałem się co by zaliczyć zaporę w Domaniowie. Jak to zwykle bywa nie pojechałem prosto nad zalew, ale w Krzyszkowicach skręciłem na Przytyk i dopiero stamtąd dotarłem do Domaniowa.
Podsumowując wypad przyjemny, mały ruch na drodze, trawa zielona jak należy, kwitnące mlecze tylko jakby nie patrzeć to zimno jak na maj, zaryzykuję stwierdzenie, najlepszy miesiąc na rower.

 

Nowa Pętla

Piątek, 29 kwietnia 2011Przejechane 31.99km w terenie 0.00km

Czas 01:12h średnia 26.66km/h

Temperatura 13.0°C

 

Piątkowy standard i jak zwykle po ciemku. Tzn. odpowiednie oświelenie miałem, ale było już dobrze po zapadnięciu zmroku. Na dodatek strasznie ciemno, bo niebo zachmurzone, więc zero wspomagania od Ksieżyca. Dzisiaj akurat przejechałem się na luzie w przeciwnym kierunku jak ostatnimi razy. Po drodze mijająć stare, zapuszczone trochę stawy towarzyszył głośny rechot żab. Przez te chwile można było poczuć się jak na totalnym odludziu.
Samopoczucie: dobre.

 

Świątecznie do Iłży

Sobota, 23 kwietnia 2011Przejechane 87.80km w terenie 12.00km

Czas 03:45h średnia 23.41km/h

Temperatura 20.0°C

 

Po odrobieniu wszystkich stałych elementów przy Wielkiej Sobocie zostało wolne całe prawie już świąteczne popołudnie. Co by nie masakrować się przy świątecznym klimacie i nie znosić do domu następnego kilograma piachu wybrałem lajtowy wypadzik do Iłży. Droga w większości jest asfaltowa, więc dopołudniowe oskrobywanie roweru z zaschniętego błota nie pójdzie na marne. To, że ostatecznie ten wypad był najbardziej przejebany od co najmniej roku wyszło potem, ale po kolei.
Na rower wyszedłem po raz pierwszy w tym roku w krótkich spodenkach. Zmarzluch jestem to i jeszcze ten wiosny nie trafiłem na sprzyjające warunki. Zawsze wolałem założyć cienkie spodnie. Cienka bluza nadal jest przeze mnie ubierana i tym razem się sprawdziła. Choć było w miarę słonecznie to wiatr cała drogę do Iłży wiał prosto w twarz. Poza tym obyło się większych atrakcji, oprócz jednego gościa, których chciał się ze mną ścigać. Przez parę kilometrów wiózł się na kole by w Wierzbicy bez nawet zwolnienia wjechać na główną drogę i sprintem zawinąć do najbliższego sklepu. A co tam niech się cieszy.
W Iłży obowiązkowo musiał być wjazd pod basztę. Chwila oddechu i podziwianie miast w wysokości.


Mile zaskoczył mnie mały ruch pieszych na wzgórzu. Można było trochę poszaleć. Drugim żelaznym punktem w programie moich odwiedzin wzgórza było przejechanie się wąwozem za ruinami. Trzykrotny podjazd tą drogą wypruł trochę sił.

Po tym ćwiczeniu zrobiło mi się wystarczająco ciepło i bluza powędrowała do plecaka, chociaż pogoda wyraźnie się popsuła. Między innymi zmienił się kierunek wiatru i powrót znów miałem pod wiatr. Jednak najgorsze zaczęło się jak dojechałem do miejscowości Pomorzany. Mianowicie zaczął mnie boleć brzuch i z każdym kilometrem było coraz gorzej. W takiej sytuacji musiałem odstawić picie, bo to tylko pogarszało sytuację. Bez słodkiego szybko zabrakło siły i zaczęło się okropne mulenie byle tylko wrócić do domu. Dojazd był istną torturą i jeszcze potem cały wieczór dochodziłem do siebie. Po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że musiała zaszkodzić mi kombinacja wielkosobotniego menu, czyli dużo jajek, majonezu z sokiem, który zawsze piłem podczas jazdy. To samo miałem w poprzednie święta, ale wtedy uznałem, że to przypadek. Teraz wiem, że takie zestawienie szkodzi mi.