Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki + Dojazdy

Niedziela, 11 września 2011Przejechane 97.43km w terenie 60.00km

Czas 04:52h średnia 20.02km/h

Temperatura 27.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 22.80 km
Wyścig: 66.58 km
Powrót: 7.94 km

Sezon maratonowy powoli się kończy, a ja jeszcze nie wykorzystałem flex'a na mazovii i chyba nie wykorzystam do końca. Edycja w Nowym Dworze Mazowieckim blisko Warszawy z łatwym dojazdem dla niezmotoryzowanych, więc nie można było nie skorzystać. Poza tym ranek przywitał bardzo dobrą pogodą. Można było spodziewać się jak to na podwarszawskich etapach masy ludzi, więc wolałem wcześniej zjawić się na miejscu. O dziewiątej jeszcze było luźno przy biurze i okolicach, więc wszystkie sprawy załatwiało się prawie bez kolejek. Po rozejrzeniu się co i jak poszedłem kupić dwa żele, ponieważ dzisiaj postanowiłem jechać giga. Giga to było tylko z nazwy, ponieważ 68 kilometrów bywało już nawet na mazovii na mega i to w trudniejszym terenie. Jednak ogólnie biorąc stawka na tym dystansie jest zdecydowanie mocniejsza, więc jest z kim się porównywać. Korzystając z kilku chwil jeszcze przed startem coś tam zjadłem, zdjąłem bluzę i pojechałem zaznajomić się z końcówką i początkiem trasy.
Ostatnie 2,5 kilometra biegło lasem z końcówką po trawie. W lesie wąsko i nie będzie wiele miejsc do wyprzedzania. Za to dużo zakrętów i tutaj jest okazja na ewentualne trasowanie. Początek za to szeroki. Jedyne miejsce na które trzeba uważać to przy wale jechać górą, a nie dołem. Na objeździe pojechałem dołem i prawie stanąłem w głębokim piachu. Dalej asfalt z hopkami i zjazd na łąkę z błotem.
Ustawiam się w sektorze i czekam ze 25 minut na start. Długo, ale dobrze, że nie czekałem, bo ludzi nadmiar i potem są problemy ze znalezieniem miejsca. Słońce grzało dobrze, mi pasowało. Trochę nie pomyślałem i nie rozsunąłem koszulki pod szyją. Przez to później było mi gorąco a nie mogłem w trakcie jazdy rozpiąć bardziej suwaka.
Start poszedł w miarę spokojnie. Dopiero po wyjściu na prostą prędkość poszła w górę. Staram się trzymać mniej więcej kilku osób, które wiem, że są z 3 sektora i jeżdżą giga. To był mój punkt odniesienia. Początkowo wszystko szło z planem. Na wale nie wpakowałem się w łachy piachu, ale po zjeździe na łąkę załadowałem się w środek błota. I tak przez pierwsze kilometry. Chociaż każdą kałużę można było minąć bokiem to mi udało się każdą z nim zbadać pod względem głębokości i lepkości, a nawet smaku mazi w niej zalegającej. Kompletnie nie trafiałem z doborem toru jazdy, ale tutaj mogę trochę zwali winę na tłum na drodze. Wszyscy w owczym pędzie gnają przez siebie a widać tylko kilka metrów. Nie mogę się przyzwyczaić do jazdy na kole, bo po prostu nie ufam ludziom przez sobą. Nie raz widziałem i doświadczyłem nagłe hamowanie przed dosłownie malutką kałużką. Nie będę już pisał o tym co działo się przy podjeżdżaniu pod hopki, bo to już jest śmiech na sali.
Po dziesięciu kilometrach stawka się unormowała i można było jechać swoje. Trzymałem w zasięgu wzroku moje punkty odniesienia i choć miałem zapas mocy wolałem zachować je na później. Kilka osób, które pamiętałem ze Skarżyska mnie wyprzedziło, ale trzymałem się założenia o oszczędzaniu się na drugą pętlę.

Zjazd, przede mną skręcił inny zawodnik, a tak to ogólnie zrobiło się pusto. Jechało mi się średnio-dobrze. Raz jechałem pierwszy, raz drugi. Po którejś zmianie zostałem sam. Nikogo przed sobą nie widziałem. Ciężko mi utrzymać w takim przypadku odpowiednie tempo. Po odcinku w lesie przez wertepy dopadł mnie lekki kryzys. Doprawiły mnie jeszcze piaszczyste podjazdy pod hopki. Na jednej z nich wyprzedziło mnie dwóch zawodników. Jechali z ostatniego sektora, więc szacun. Widziałem ich jeszcze potem przez kawałek z przodu, ale nie mogłem ich dojść.
Końcówka trasy biegła przez wyboistą łąkę. Nie trawię takiej nawierzchni nie po raz pierwszy zresztą. Odbiera mi ona wszelkie chęci do jazdy. Dochodzi mnie tutaj dwójka zawodników, w tym jeden którego zgubiłem na początku drugiej pętli. Wyprzedzili i oddalali się. Zacisnąłem zęby i nie mogłem pozwolić, żeby uciekli, bo wtedy już będzie koniec. Wpół przytomny przejechałem przez jakiś asfalt. Dobrze, że stał ktoś z zabezpieczenia, bo bym nawet tego nie zauważył. Znów łąka. Tym razem grząska wciągająca koła. Jakoś to przejechałem i zdołałem się utrzymać mojej dwójki. Wjechaliśmy do lasu, czyli zostało 2,5 kilometra do mety. Było twardo i po 1,5 kilometra doszedłem do siebie. Zacząłem kombinować jak wyprzedzić, ale wąsko i jeszcze pojawiali się dublowani zawodnicy. Na szczęście pod sam koniec trafił się ostry zakręt lekko pod górę, ściąłem go po wewnętrznej przez krzaki i wysunąłem się na czoło. Wiele już do myślenia nie pozostało jak wszystkie zasoby psychofizyczne przekierować w pedały i gnać do mety. Kolejny udany finish.

Źródło: http://rower.arteq.org

Po chwili odpoczynku poszedłem do miasteczka na bufet. Posiłek na mazovii tradycyjnie już odpuściłem, bo nie wiadomo jakie sensacje mogą potem się przytrafić. Odstałem swoje w ogromnej kolejce do myjki, chociaż tutaj nie ma co zarzucać organizatorom, bo myjek było sporo. Na plus należy także odnotować udostępnienie w budynku toalet i pryszniców. Było gdzie zmyć błoto z twarzy, rąk, nóg.
Niedzielę zaliczam do tych udanych. Trasa nie była jakoś strasznie nudna, ale mi brakowało długich podjazdów. Jednak ich nie będzie pod Warszawą. Z wyniku też jestem zadowolony. Rating ponad zakładane 80% a dokładniej 82%. Gorzej, że ani w open ani w kategorii nie przepołowiłem. Cała stawka na giga jest mocna.

Wynik:
M2: 26/39
Open: 68/127

Mapka:

 

Po mieście i poza miastem

Sobota, 10 września 2011Przejechane 24.73km w terenie 0.00km

Czas 01:08h średnia 21.82km/h

Temperatura 19.0°C

 

Krótki wyskok na miasto do bankomatu i dworzec na całkowitym luzie. Było to bardziej rozciąganie na rowerze niż jakaś konkretniejsza jazda. Przy okazji sprawdzanie maszynki przed maratonem, bo coś tam musiałem podłubać, a nie chce jutro niespodzianek.
Do południa pogoda była jeszcze nie za ciekawa, ale z czasem się poprawiło. Trochę wiało z południowego zachodu.

 

Wypad pod basztę w Iłży

Niedziela, 4 września 2011Przejechane 84.73km w terenie 12.00km

Czas 03:30h średnia 24.21km/h

Temperatura 24.0°C

 

Pogoda taka, aż trudno uwierzyć, że to już wrzesień w kalendarzu. Oprócz wiatru, który mocno dawał się we znaki, wszystko pozostałe zachęcało do jazdy. Naprawdę miałem wrażenie, że to raczej przyjemny, lipcowy dzień.
Tylko ten wiatr hulający przez pola. W drodze do Iłży wysysał ze mnie wszystkie zapasy sił. Do tego od początku bolała mnie prawa noga w okolicach ścięgna achillesa. Mogło to być spowodowane przez przestawienie się poprzedniego dnia bloku w bucie, bo dzisiaj był on całkiem luźno. Dziwne, że wczoraj tego nie zauważyłem. W każdym razie musiałem oszczędzać tą nogę, aby nie zrobić sobie krzywdy przed ostatnimi maratonami w tym roku.
Na wzgórze zamkowe dotarłem dobrze ujechany. Nie miałem już chęci i przede wszystkim czasu na kilka podjazdów wąwozikiem pod basztę. W ostateczności tylko raz podjechałem drogą do ruin zamku.

Powrót tą samą drogą, ale teraz już było z wiatrem. Jednak bez rewelacji. Noga nadal bolała przy mocniejszym depnięciu.

 

Runda przez puszczę

Sobota, 3 września 2011Przejechane 100.19km w terenie 65.00km

Czas 04:25h średnia 22.68km/h

Temperatura 20.0°C

 

Dawno jakoś nie byłem w puszczy, tzn. od ponad miesiąca. Wypadało odwiedzić swoje śmieci być może ostatni raz w tym roku w letnich warunkach. Udało mi się wygospodarować trochę czasu, a nawet więcej, dlatego musiałem zaliczyć iście królewską traskę przez puszczę kozienicką. Królewską, bo częściowo traktem królewski (czerwony szlak) i do Królewskich Źródeł z przejazdem przez wszystkie atrakcje po drodze, czyli Wielką Górę, Górki Miłosne, Mysie Górki i na koniec jeszcze raz Wielką Górę. W sumie ładnie się złożyło i wyszła równa setka.
Cała trasa była sucha jak przysłowiowy pieprz. Trafiła się tylko jedna mała kałuża, którą spokojnie ominąłem. Z rozlewisk spotykanych w lipcu nie został nawet ślad, a jak to najwyżej pod postacią łach piachu. Zresztą piachu było dużo jak to na czerwonym szlaku.
Dopiero po zjechaniu na czarny szlak w okolicach Augustowa zrobiło się bardziej twardo. I korzeniasto. Jeden taki wystający korzeń na 60 kilometrze na Górkach Miłosnych pokarał mnie snake'iem. Dzięki temu mogłem przećwiczyć zmianę dętki podczas energicznego spaceru, bo w miejscu nie dało rady tego dokonać, a to przez atakujące ze wszystkich stron robactwo. W ostateczności na niewiele się to zdało, ponieważ i tak zostałem dokładnie cały pogryziony.

Jak na takie warunki to wymiana poszła mi dosyć szybko, ale singiel przez Miłosne trochę mi się zepsuł. Najważniejsze, że uciekłem chmarze krwiożerczych komarów. Dalszy ciąg trasy przebiegł już bez usterek. Nie było w ogóle ludzi po lesie, nie plątali się grzybiarze, spacerowicze i tym podobni. Tylko czysta przyjemność z jazdy.

 

Mazovia Skarżysko + dojazdy

Niedziela, 28 sierpnia 2011Przejechane 85.50km w terenie 35.00km

Czas 03:53h średnia 22.02km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,38 km
Wyścig: 57,53 km
Powrót: 8,59 km

Tydzień po Suchedniowie w tych samych okolicach odbywał się maraton mazovii w Skarżysku-Kamiennej. Nie są to moje tereny, ale czasami tam bywam, więc wiem czego spodziewać. A spodziewać można się dużo, bo tereny super. Nie są to góry, ale jest gdzie pojeździć. Udowodnił to z resztą właśnie maraton w Suchedniowie, po którym zawodnicy jeżdżący ŚLR czy nawet u GG chwalili organizatorów za solidną dawkę górskiego ścigania. Dlatego od pół roku Skarżysko było obowiązkową pozycją w moim kalendarzu. Sprawa się trochę skomplikowała gdy podał termin – ostatnia niedziela wakacji, czyli kolidowało z tegorocznym Air Show. Na szczęście pokazy były dwudniowe, więc spokojnie mogłem zaliczyć je w sobotę, a w niedzielę maraton. Chociaż przygotowanie dzień przez wyścigiem było marne. Na lotnisku były hektary to schodzenia, mało i marnie się pojadło, cały dzień na nogach i jeszcze w tym roku dodatkowo patelnia i wielka lampa nad głową. Tym bardziej, że wypadało pojechać rating na 80% aby utrzymać trzeci sektor.
Po stawieniu się w Skarżysku stwierdziłem, że jest zimno. Zacząłem żałować, że nie wziąłem cienkiej bluzy. Jednak prognoza pogody jasno mówiła, że będzie robić się cieplej. Poza tym chłodek był wskazany na ewidentne zjaranie od słońca po wczorajszym dniu. Podczas rozgrzewki pojechałem obejrzeć początek i koniec trasy, bo choć nie raz jechałem tymi odcinkami, to końcówki nigdy w tym kierunku. Zawsze jest tam piach i nigdy nie przywiązywałem uwagi do sprawnego jego pokonania, jednak dzisiaj to mogło być rozstrzygające. Lewa strona wydawała nie bardziej obiecująca, ale wystawało trochę gałęzi, więc lepiej jechać po prawej stronie. Ustawiłem się w sektorze i kilkanaście minut czekałem na start.
Początek po wąskiej trylince był spokojny, spodziewałem się tutaj przepychanek. Dopiero jak droga zrobiła się szersza, ale wysypana drobnymi kamieniami zrobiło się nerwowo. Ludzi zarzucało na boki i na luźnym podłożu. Wiedziałem, że początek trasy jest szybki i jeśli nie zabiorę się z odpowiednią grupą szybko uciekną. Trzeba było wyprzedzać. Miejsca multum, jechałem środkiem i nagle dwaj zawodnicy, jeden z lewej drugi z prawej, zjechali na środek gdy ich mijałem. Kontakt kierownicami przy takiej prędkości nie należy do przyjemnych i usłyszałem kilka cierpkich słów, ale nie mogłem przewidzieć będzie się działo na drodze. Nie w takim tłumie. Potem już do pierwszego bufetu w większości po leśnych drogach. Bruki w tej części nie są jakieś straszne i prawie ich nie czuć. Tempo cały czas było mocne, ale na łagodnych podjazdach udawało mi się powoli przesuwać do przodu. Za bufetem chciałem zjeść żel,. Zapomniałem na starcie go otworzyć i teraz nie mogłem odkręcić nakrętki. Męczyłem się przez chwilę zębami z tą nakrętką, w końcu się udało, ale cześć żelu upaprała mi ręce tym samym klejąc chwyty, rogi, klamki. Spojrzałem na licznik i był już prawie 18 kilometr chociaż myślałem, że góra ósmy. To rokowało nieźle na dzisiaj. Urwałem się z grupki i goniłem następną.
Na zjeździe asfaltowym w Bronkowicach był bardzo niebezpieczny moment. Prędkości były tam znaczne, a za zakrętem pojawił się pies, sporych rozmiarów, nie jakiś kundelek. Zderzenie z takim czworonogiem skończyło by się nieciekawie. Wszyscy krzyczeli, aby uważać, ale najwyraźniej na psiaku nie robiło to wrażenia, bo stał tam jak wryty. Dalej za mostkiem znany mi podjazd. Sporo osób udało mi się tutaj wyprzedzić.
Około 30 kilometra pojawiło się pierwsze sztywnienie nóg. Chwilkę odpuściłem jak i z resztą pozostali. Potem zaczęły się kawałki znane z ślr chociaż jakoś tak więcej po asfalcie, a wręcz tylko po asfalcie. Pojawił się we mnie pewien niedosyt. Jedynie ciekawiej zrobiło się w okolicach wsi Siekierno z krótkim zjazdem i ostrym podjazdem, ale w ubiegłym tygodniu nie wspominałem o tym, a to o czymś świadczy.

Autor: Marcin Górajec

Kolejny podjazd pod Orzechówkę. Znane mi miejsce, ale zazwyczaj tędy zjeżdżałem. Wciągnąłem się po tej trawie, ale znów zaatakowało mnie sztywnienie nóg. Znów chwilę odpuściłem. I był to już ostatni większy podjazd na dzisiaj. Jeszcze trochę wdrapywania się na Kamień Michniowski i zjazd do Burzącego Stoku. Tutaj pojechałem asekuracyjnie, może nawet za bardzo. Mimo takiego pasywnego podejścia zaliczyłem wywrotkę w błocie, ale bez szkód. Głębokie, gęste błoto, nie utrzymałem kierownicy i leżałem. Szybko się podniosłem i dalej poszło mi już bez problemów. Po wyjechaniu na szutrówkę, do rozjazdu mega/giga, ponownie zaczęły się gonitwy. I tak już prawie do mety oprócz przedostatniego odcinka przez piach. Obejrzenie go przed startem przyniosło rezultat, bo udało mi się wyprzedzić tutaj trzy/cztery osoby, których w normalnych warunkach nie doszedłbym do mety.
Jeszcze tylko finisz skutecznie obroniony.

Autor: Piotr Marchel

Był jakiś posiłek, ale nawet za nim nie chodziłem. Samo ciasto musiało wystarczyć, bo na rozgotowane kluchy z oliwą nie miałem ochoty. Już się do tego przyzwyczaiłem. Myjka, trochę ogarnąłem się i wróciłem na dworzec na pociąg.
Po tym maratonie czuje duży niedosyt. Jestem trochę niedojechany, ale nie o to chodzi. Moim zdaniem mazovia nie wykorzystała nawet w połowie tego co oferuję ta okolica. Takich dłuższych asfaltowym podjazdów dało się wykroić nawet kilka, prawie w ogóle nie było po bruku, z którego Sieradowicki Park Krajobrazowy słynie. Nie było zjazdów z tyłkiem za siodłem, a na ślr tydzień temu były. Za dużo po asfalcie, a jak już to są tam ciekawsze kawałki. Może autorzy nie chcieli prowadzić trasy w pewne miejsca, żeby nie narazić się na zarzuty o zrzynaniu z ślr tras, ale ja po tegorocznej mazovii w Skarżysku spodziewałem się więcej.

Wynik:
M2: 25/53
Open: 94/332

Mapka

 

Pętla

Piątek, 26 sierpnia 2011Przejechane 28.86km w terenie 0.00km

Czas 01:04h średnia 27.06km/h

Temperatura 24.0°C

 

Piątkowy standard w ciemnościach, a dzisiaj było wyjątkowo ciemno. Wszystko to przez bezksiężycową noc. Za to widok gwiezdnego nieba pierwsza klasa. Dawno już takiego nie widziałem. Z innych wydarzeń po drodze to wiał, wyjątkowy jak na noc, silny wiatr. Przyjemnie ciepło.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

MTBCross Suchedniów + dojazdy

Niedziela, 21 sierpnia 2011Przejechane 83.47km w terenie 40.00km

Czas 04:10h średnia 20.03km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 18.06 km
Wyścig: 50.20 km
Powrót: 15.21 km

MTBCrossMaraton w Suchedniowie to był jeden z głównym moich celów maratonowych w tym roku. Podczas ostatniego maratonu w Kozienicach nie poszło mi tak jak chciałem i chociaż minął już prawie miesiąc, miałem obawy jak będzie tym razem. Jeszcze na początku lipca powiedziałby bez zastanowienia, że będę jechał najdłuższy dystans, jednak jak ostatecznie organizatorzy podali 93 kilometry na Master to wymiękłem. Znam część tej okolicy głównie wzdłuż szlaków turystycznych, tereny piękne na rower, ale nie dałbym rady tyle przejechać tempem wyścigowym. Tym razem za wysokie progi na moje nogi. Podjąłem decyzję, że będę jechał dystans Fan. Na 50 kilometrach też będzie się gdzie ujechać.
Do Skarżyska standardowo dojechałem pociągiem. Odjeżdżając spod dworca w najzwyklejszy sposób wyglebiłem się jak długi przy wjeżdżaniu na krawężnik. Siara na całego. Dobrze, że w niedzielny poranek wielkiego ruchu nie było to i mało świadków. Strat na ciele nie było, szybko wsiadłem na rower i ulotniłem się sprzed dworca. W trakcie jazdy oglądam rower i z niedowierzaniem zauważyłem mocno skrzywiony wózek przerzutki. Skrajne przełożenia nie wchodziły, a na maratonie na pewno się przydadzą. Na szczęście z przerzutką wszystko było w porządku. To tylko skrzywiony hak. Miałem zapas w plecaku, więc luz.
Z pokoślawioną zmieniarką pojechałem przez Skarżysko w kierunku Suchedniowa. Chyba już w samym Suchedniowie zagadał o drogę na start Szymek.Z. Ja też jechałem z pamięci i tyle co zapamiętałem z mapy, więc nie pomogłem. Po dotarciu na stadion poszukałem biura a chwilę mi to zajęło. Po załatwieniu formalności zabrałem się do wymiany tego nieszczęsnego haka i zamontowania chipa. Chip trochę inny niż te z którymi miałem dotychczas styczność. Mianowicie jest on zakładany przez zawodników na nogę w okolicach kostki. Denerwowało by mnie takie coś na nodze, dlatego zamontowałem to na mazowiecki sposób na dolnej goleni amortyzatora. Potem kilka minut po asfalcie i ze dwa razy przejazd końcówki trasy w ramach rozgrzewki. Pogoda jak dla mnie super, czyli słonecznie i ciepło. Trasa zapowiadała się, że sporo będzie po odkrytym terenie, a to także mi pasowało. Ustawiłem się na samiutkim końcu i czekałem na start. Zbliżała się godzina start a kolejnych zawodników przybywało. Nie byłem już ostatni, nadal jednak był to ostatni sektor.
Start i poszli. Przynajmniej Ci z przodu. Z tyłu stanie i dopiero potem powolne ruszanie z hulajnogi. Pierwsze zakręty spokojne, gdyż start był za pilotem. Dla mnie rozwiązanie ok, bo zawsze te pierwsze zakręty są niebezpieczne i pokonywane z duszą na ramieniu. Droga się prostuje i zaczęło się ściganie. Bokiem po krawężniku starałem przebijać się do przodu. Skończył się asfalt i o razu na powitanie kałuża. Miałem tutaj trochę farta, bo znalazłem się po właściwej stronie, nikt mnie nie zablokował i suchą stopą środkiem przejechałem. Coś tam się ubrudziłem, ale po Szydłowcu takie błoto to nie jest błoto.
Dalej zaczął się kosmos i rewelka. Nie będę pisał dokładnie co i kiedy, bo nie pamiętam. Tyle się działo na trasie. Ciągłe zmiany podłoża, nachylenia, szybkości. Ktoś mógłby napisać, że trasa bez możliwości złapania rytmu, ale mi takie najbardziej pasują. Przyśpieszenie, hamowanie, zakręt. Tak lubię. Na początku zakrętów nie było, a prosta szutrówka pozwalała na prędkości powyżej 50 km/h. Przy takiej szybkości zaczął włączać mi się wewnętrzny hamulec tym bardziej, że co poniektórzy zawodnicy dziwne manewry odstawiali. Zamiast jechać jedną stroną przeskakiwali z jednej na drugą, chociaż nawierzchnia była taka sama. I weź takiego wyprzedź.
Zjazdy, podjazdy wszystko miodzio i czego dusza zapragnie było. Zjazdy zapamiętałem dwa. Pierwszy chyba w okolicy Góry Sieradowskiej. Najpierw widziałem się jak lecę przez kierownicę, gdy nie wyrobiłem na zakręcie i zahaczyłem o krzaki. Na ślepo udało mi się je przejechać i opanować rower wracając na ścieżkę. Kawałek potem była wypłukana rynna ze śliskimi bokami. Nie było innej możliwości jak jechać po wyrypiastym dnie, po kamieniach i gałęziach. Tu jak wszyscy w zasięgu wzroku asekurowałem się jedną nogą. Drugi zjazd godny zapamiętania to zjazd po łące z takimi jakby progami. Oj, musiałem się tutaj mocno skupić.
Na podjazdach, no cóż, najczęściej w użyciu była koronka 22T z przodu. Chwały mi to nie dodaje, ale tak było mi najwygodniej. Jechałem w takim tempie co wszyscy, a na końcu miałem siły gdy inni dopiero łapali oddech. Były także podjazdy na sztywno, gdzie udało mi się zaskoczyć kilku zawodników. Ale najbardziej w pamięć wrył mi się trawiasty podjazd. Zredukowałem chyba najbardziej jak się dało i kręciłem. Z przodu dwóch kolegów już pchało, ale mi udawało się ciągnąć w górę. Była chwila, że myślałem to już koniec jazdy, ale opanowałem sytuację. Choćby nie wiem co chciałem wjechać do końca i udało się. Kosztowało mnie to trochę, bo około 40 kilometra zaczęły mi sztywnieć nogi i pojawił się stan przedskurczowy. Na chwilę odpuściłem, żeby przeszło. A potem atak. Chyba przez ostatnie 5 kilometrów jakieś ukryte moce się ujawniły we mnie, bo szło mi wyśmienicie. Widziałem zawodnika z przodu, dochodziłem, wyprzedzałem. Po rozjeździe trasa skręcała w las i tutaj, w moim odczuciu, trochę słabe było oznakowanie. W kilku miejscach musiałem się prawie zatrzymać i rozejrzeć. Zorientowałem się jednak, że biało-czerwone krawaty to oznaczenie złej ścieżki i trzeba szukać oprócz niebieskich także żółtych taśm.
Ostatni kilometr i doszedłem grupkę trzy/czteroosobową. W daleka widać przejazd pod torami, potem z objazdu przed startem zapamiętałem, że jest już wąsko. Udało mi się wcisnąć za pierwszego, miejsca było od groma. Zakręt lewa, prawa i myślałem, że pierwszy zamknie zakręt po wewnętrznej przy wjeździe w wąski przesmyk, ale zostawił wolne miejsce zjeżdżając na zewnątrz i jeszcze oglądając się za siebie. Grzechem było by nie skorzystać. Skończyło się kalkulowanie i przycisnąłem ile sił. Obejrzałem się od tyłu. Był zapas kilkudziesięciu metrów. Ostatni zakręt przed wjazdem na stadion i GLEBA. ‘Kuźwa tak spartolić akcje i jeszcze zaraz mnie tu rozjadą’ - pomyślałem. Z daleka słyszałem krzyki, szybko i ignorując ból podnosząc się, widzę nie na licznika, ale ok jest leżał metr dalej, do kieszeni nie czas na zabawy. Wskakuję na rower zatrzaski złapały, na blat z przodu. Obejrzałem się z tyłu kilka metrów żółta koszulka, z przodu wąska bramka. Uff, pierwszy, ale zniosło mnie na końcu i zajechałem trochę drogę zawodnikowi z tyłu. Przepraszam. Kolega przyznał, że zajechałem mu, ale rozumie i jest ok. Okazało się, że zawodnik, którego wyprzedziłem na ostatnim odcinku złapał kapcia, kilkucentymetrowego gwoździa. Widać w przyrodzie musi być równowaga, bo dwie dzisiejsze skuchy zostały wynagrodzone.

Później standardowo myjka, makaron. Poszedłem oddać chipa i przy okazji sprawdzić wyniki. Pierwsze wyniki: 30 w Open na Fan. Teraz pewnie kilka pozycji w dół, ale i tak jest bardzo zadowolony z wyniku.

Wynik:
M2: 13/70
Open: 34/171

Mapka:

 

Nowa pętla

Sobota, 20 sierpnia 2011Przejechane 32.12km w terenie 0.00km

Czas 01:10h średnia 27.53km/h

Temperatura 24.0°C

 

Nietypowo, bo w dzień. Ostatnio na standardową pętlę wyjeżdżałem tylko nocą, ale dzisiaj zobaczyłem jak ona wygląda w środku dnia.
Oczywiście to tylko taki żart. Jutro maraton w Suchedniowie, więc przejażdżka odbyła się dla rozprostowania kości. Wszystko było by ok, oprócz wiatru, który dawał dzisiaj w palnik.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

Na niezdobyte rowerowo tereny

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011Przejechane 173.93km w terenie 10.00km

Czas 07:20h średnia 23.72km/h

Temperatura 27.0°C

 

Wycieczkę do Janowca i Kazimierza Dolnego planowałem już w poprzednim roku, ale zanim skończyły się ciepłe dni nie udało mi się jej zrealizować. Zazwyczaj wolałem jechać gdzie indziej i brakowało czasu, żeby wcisnąć ją w któryś dzień. W tym roku też już myślałem, że się to nie uda, ale przed przedłużonym weekendem pojawiła się myśl, aby spróbować. Tym bardziej, że akurat miałem ochotę na eksplorację terenów wschodnich od Radomia. Teraz czekałem tylko na odpowiednią pogodę.
A ta dopisała. Poprzednie dni były obarczone ryzykiem spotkania burzy po drodze, ten miał być stabilny pod tym względem. Cały czas było ciepło, ale nie upalnie. Nie można było zmarznąć, więc nie zabrałem nawet cienkiej bluzy. Wiatr słaby, ale troszeczkę utrudniał dojazd. Założyłem sobie oszczędną jazdę bez jechania na siłę. Jak pojawiał się opór czy to przez wiatr czy nachylenie nie starałem się go przełamać tylko spokojnie przyjmowałem, że prędkość jazdy musi spaść. Dzięki temu jechałem bez kryzysów.
Początek za Pionkami był trochę pokręcony. Za wcześnie skręciłem i w rezultacie nie jechałem w kierunku Policznej. Gdy droga skierowała się na północ wiedziałem, że źle jadę, ale po skonsultowaniu się z GPSem wróciłem na obraną wcześniej trasę. Asfalt, nawiasem mówiąc w większości całkiem równy, pod kołami leciał i tak mniej więcej cały czas. Parę razy zatrzymałem się aby sprawdzić drogę czy coś zjeść. Droga przewijała się leniwie, ruch na bocznych drogach znikomy i tylko trochę przeszkadzał wiatr. Nie powiem żebym przysypiał, ale ożywiłem się dopiero gdy minąłem tabliczkę informującą, że właśnie wjechałem na teren województwa lubelskiego. W tym województwie rowerem nie byłem, więc jest to jakiś kolejny punkcik odhaczony na liście osiągnięć. Zaraz za tablicą widać było już z daleka skarpę wiślaną, znak że zbliżam się do celu.
Po wjechaniu do Janowca zrobiło się tłoczno. Dużo ludzi się kręciło po ulicach, samochodów też było trochę. Chciałem wjechać pod samą bramę zamku jak pamiętałem był tam taki mostek przed wejściem. Jednak ruiny zamku są położone wyżej niż cała miejscowość i pod bramę trzeba podjechać brukowaną drogą. Kocie łby jednak nie były takie straszne. Upierdliwe jak zawsze, ale w Sieradowickim Parku Krajobrawym są gorsze, a podjazd po nich był prawie że lajtowy w porównaniu z podjazdem od Starachowic na Ostre Górki. Po wdrapaniu się na wzgórze zrobiłem parę zdjęć, ale raczej szybko stamtąd uciekłem.



Po dotarciu do przeprawy promowej wzrokiem odprowadziłem prom, który właśnie odpływał. Zastanawiałem się przez chwilę czy już wracać, ale odrzuciłem tą myśl. W końcu po to tu przyjechałem, aby dostać się do Kazimierza Dolnego. Na szczęście prom szybko wrócił z powrotem. Po skasowaniu mnie na 5 pln byłem już po drugiej stronie Wisły i przeżyłem lekki szok. Zaparkowane samochody zajmowały niemal każdy wolny skrawek wolnego miejsca. Na drogach korki, ludzi na rynku i okolicach jak na starówce w Warszawie.

Nie widziałem sensu dłużej zostawać w Kazimierzu, bo i tak nie bardzo dało się cokolwiek zobaczyć czy podjechać w ciekawsze miejsce. Po krótkiej konsumpcji nad Wisłą postanowiłem wrócić przez Puławy do domu. Skierowałem się w stronę miejscowości Bochotnica i Parchatka. Jechało mi się na tym odcinku bardzo dobrze. Teren lekko z górki i dodatkowo wiatr w plecy.
W Puławach nie zatrzymałem się nawet, żeby coś zobaczyć. Jedynie co zauważyłem to sporo ścieżek rowerowych i po drodze, która jechałem nowatorskie jak na Polskę podniesione skrzyżowania. Przejechałem przez stary most i łagodnym podjazdem w Górze Puławskiej i Klikawie powoli dotoczyłem się do stacji przy połączeniu szosy z objazdem na nowy most w Puławach. Zajechałem na stację, ponieważ akurat skończyło mi się picie.
Po uzupełnieniu zapasów i zjechaniu na Czarnolas wracałem już drogą, którą pokonałem do południa. W Czarnolesie chciałem jeszcze odwiedzić Kochanowskiego, ale tutaj także były tłumy. Odpuściłem i już bez przygód wróciłem do Radomia.

Mapka:

 

Altana

Niedziela, 14 sierpnia 2011Przejechane 103.56km w terenie 5.00km

Czas 04:04h średnia 25.47km/h

Temperatura 24.0°C

 

Z całego wolnego dnia mogłem wykroić tylko kilka godzin. Za mało, aby zrealizować główny cel na ten przedłużony weekend, ale będę jeszcze miał szansę jutro. Zwłaszcza, że warunki pogodowe rozwijały się we właściwym kierunku. Już dzisiaj były dobre.
Chciałem pojeździć dzisiaj trochę ambitniej niż wczoraj, ale mimo wszystko nie zapuszczać opon w teren. Jedyna trasa jaka przychodziła mi na myśl to wycieczka do Szydłowca i oczywiście podjazd do wsi Hucisko.
Do Szydłowca miałem lekko pod wiatr jednak nie był on przeszkadzający. Zza kierownicy przewijały się sielskie widoczki plus dobra droga z mały ruchem pozwalały za pełen relaks. Było parę mini podjaździków, ale to tylko rozgrzewka przed daniem głównym czyli podjazdem na Altanę. Za Szydłowcem uzbrajam się w rękawiczki, żeby ręce nie ślizgały się po kierownicy i można było rozpocząć podjazd. Szedł mi on jakoś sprawnie i szybko się skończył. Chociaż nie powiem, żeby mnie nie zmęczył. Jeszcze kawałek asfaltu i do końca aż pod samą wieżę obserwacyjną. Zjechałem południową stroną wzdłuż zielonego szlaku do Ciechostowic by jeszcze raz wspiąć się na wzniesienie od wschodniej strony. Wszystkie te dróżki są przyjemne dla rowerzystów z wyraźnym zboczeniem w stronę mtb, czyli są wystające kamienie, luźne kamienie, wymyte wyrwy w ziemi, korzenie.
Zrobiłem szybką fotkę w Hucisku i zawinąłem się z powrotem do Radomia.