Wpisy archiwalne w kategorii

Cały dzień

Dystans całkowity:6321.56 km (w terenie 2838.00 km; 44.89%)
Czas w ruchu:309:46
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:103.63 km i 5h 04m
Więcej statystyk

Z Radomia w góry i z powrotem

Sobota, 18 sierpnia 2012Przejechane 127.41km w terenie 29.00km

Czas 05:25h średnia 23.52km/h

Temperatura 26.0°C

 

Taka już nastała moda, że tytuł musi być krzykliwy i przyciągać kliknięcia by potem w pierwszym zdaniu dementować wiadomość i prostować przesadzone informacje. Ja będę jeszcze bezczelniejszy i sprostuję dopiero w drugim zdaniu, że do żadnych gór nie dojechałem co najwyżej trochę pojeździłem po górkach. Mianowicie udało mi się przejechać w całości pętlę przez Szydłowiec i dwie górki: Altanę i Skłobską Górę. Chociaż najbardziej interesujący odcinek nie ma nawet 40 kilometrów to warto tłuc się resztę drogi, bo na tych 40 kilometrach można poczuć do czego został stworzony rower górski. Są podjazdy i zjazdy jakich ze świecą szukać na nizinach, znika piach spod kół i pojawiają się kamienie.
Dojazd do Szydłowca przez miejscowość Jastrząb cały czas prowadzi asfaltem, ale już tutaj można się rozgrzać przed daniem głównym. Trasa jest, że tak napiszę fachowo, interwałowa. Za Szydłowcem chwila wytchnienia i podjazd po wsi Hucisko, prawie 150 metrów do góry. Za końcu asfaltu oglądasz się za plecy i wiesz, że wjechałeś do innej, lepszej krainy.

Po kółku przez Altanę udajesz się w kierunku Skłobskiej Góry. We wsi Antoniów zjeżdżasz z asfaltu na szutrówkę i po łagodnym podjeździe zaczyna się łagodny zjazd. Nie należy jednak usypiać zmysłów, bo z czasem nabiera on charakterku.

To i tak jest niewiele w porównaniu jak on wyglądał dwa lata temu. Wtedy to tu można było zaszaleć.

Po takich atrakcjach, można skręcić w kierunku miejscowości Skłoby. Po wyjechaniu z terenu na asfalt widać, że znajdujesz się w innej krainie geograficznej.

Kolejny raz zjeżdżasz w teren i polną ścieżką znów jest zjazd oraz podjazd. Niby bułka z masłem, ale trzeba uważać. W wysokiej trawie chowają się konkretne głazy. Na koniec został techniczny zjazd. Nic więcej nie zostało niż tylko się doskonalić w rzemiośle mtb.

Niestety w Chlewiskach szlak wraca na asfalt i nawet szutrówka do Szydłowca nie starcza na otarcie łez. Turlasz się z powrotem do Radomia i żałujesz, że trzeba pokonać 40 kilometrów w jedną stronę, aby zażyć takich atrakcji.

Mapka:

 

MTB Cross Maraton Suchedniów

Niedziela, 12 sierpnia 2012Przejechane 108.09km w terenie 75.00km

Czas 06:08h średnia 17.62km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 11.38 km 0:41
Wyścig: 82.10 km 4:48
Powrót: 14.61 km 0:39

Maraton w Suchedniowie – jeden z głównych celi na ten sezon. Rok temu był to jeden z ciekawszych wyścigów jaki przejechałem. Co prawda na średnim dystansie, ponieważ długi miał ponad 100 kilometrów. To za dużo dla mnie jak na wyścig. W tym roku było tylko około 80 kilometrów, jeszcze w moim zasięgu, dlatego zdecydowałem się na mastera. Dodatkowo był to trzeci start na tym dystansie, więc mógłbym zaistnieć w generalce. Zapowiadana była trasa na jednej pętli, ale w ostatnich dniach przed maratonem trąba powietrzna zdemolowała las w okolicach Góry Sieradowickiej. Organizatorzy zostali zmuszeni do modyfikacji trasy i ostatecznie musiały być dwie pętle. Nie przepadam za takim jeżdżeniem w kółko, ale w takich okolicznościach nie dało się inaczej. Nadal zostało ponad 1500 metrów przewyższenia a takiego jeszcze nie przejechałem podczas wyścigu. W ogóle nie przypominam sobie, aby tyle pokonał w ciągu jednego dnia. Podsumowując: to nie miało już być żaden trening, przygotowywanie tylko sprawdzenie na ile mnie rzeczywiście stać w tym roku.
Dzień wcześniej przygotowałem rower i naiwnie założyłem, że da się przejechać Suchedniów na crossmarkach. W ubiegłym roku nie było z nimi problemów, ale wtedy było sucho. Wieczorem spojrzałem na forum, a tam informacja, że popadało i generalnie w lesie jest ślisko. Na mocno poddartych oponach mogło być nieciekawie. Poszukałem schowanego nobby nic i trochę plułem sobie w brodę, że nie zakupiłem drugiego. Na początku tygodnia rozważałem taki zakup, ale przecież będzie ciepło, będzie sucho, po co mi taka opona. A rano w Suchedniowie było zimno, gdzieniegdzie stały kałuże i po objeździe końcowego w sumie lajtowego kilometra cieszyłem się, że miałem przynajmniej z przodu oponę na mokre warunki. W miarę czasu się ocieplało, ale miałem zagłostkę jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w krótkich spodniach i długiej podkoszulce. Momentami było mi za ciepło jednak w ogólnie całkiem dobrze się ubrałem.
Po starcie wszyscy ruszyli w miarę spokojnie. Początkowe kilometry były identyczne jak rok temu – szybka, szeroka szutrówka. Przeszkadzały trochę kałuże i co chwilę ktoś zmieniał tor. Nawet mi się coś takiego przydarzyło. Nie za bardzo pomyślałem i z tyłu tylko usłyszałem ostre hamowanie. Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Wraz z upływem czasu robiło się co raz rzadziej, więc i niebezpiecznych sytuacji ubywało. Właściwie do Kamienia Michniowskiego nic wielkiego się nie działo. Trasa była mi znana. Dopiero przy Kamieniu trasa prowadziła inaczej niż zazwyczaj jeżdżę na wypadach w te okolice. Zawsze skręcam ostro w lewo a teraz jechało się dalej wzdłuż niebieskiego szlaku. Niedaleko o tego miejsca zaczynał się techniczny zjazd, który master pokonywał trzy razy. Pierwszy raz sprowadziłem, bo jazdę zakończyłem na pieńku. Nie będę trzymał w napięciu i napiszę od razu, że drugi i trzeci raz także sprowadzałem. Lepiej stracić te kilkanaście sekund (i trochę godności) niż ryzykować wywrotkę. Jednak sam zjazd był do przejechania. Wielu osobą się to udało i na zdjęciach można zobaczyć jaki był patent na jego pokonanie, dlatego przy następnych wypadach do Skarżyska na pewno będę odwiedzał to miejsce i na spokojnie przećwiczę zjazd po właściwym torze.
Dalej był płynny zjazd tak jakby na odpoczynek po głównej przeszkodzie maratonu. Następnie trochę podjazdu i docierało się do pierwszego bufetu przy którym się nie zatrzymałem, bo niczego mi nie brakowało. Zresztą złe miejsce na postój – za dużo można było stracić.
Dopiero po przecięciu szosy zaczęły się tereny mi nieznane, chociaż coś tam kojarzyłem je z ubiegłorocznego Suchedniowa. Praktycznie skończyły się płaskie odcinki i przez cały czas jechało się albo z górki, albo pod górkę. A jak się wjechało na taką górkę to aż chciało się zatrzymać na chwilę. Ze zmęczenia też, ale głównie dla widoków. Dla takiego mazoviaka jak ja, który przyzwyczajony jest to jednostajnego krajobrazu po horyzont, tutejsze pofałdowanie terenu wprawiało mnie w euforię. Żeby jednak nie było tak sielsko na takie atrakcje trzeba było sobie zasłużyć, bo niektóre podjazdy dawały w kość. Na pewno zapadł w pamięć ten przez łąkę z takimi stopniami, które rok temu pokonywało się, ale jadąc w dół. Za nim trochę szutrówkami przez okoliczne wioski, trochę przez kolejne łąki i dojeżdżało się do drugiego bufetu. Teraz już się zatrzymałem, bo miałem ochotę na inny izotonik niż w bukłaku no i ten arbuz. Dużo lepiej smakuje i orzeźwia niż zwyczajowe banany. Przez tą degustację uciekła mi grupka, której miałem zamiar się trzymać, ale bez bufetu i tak by mi wcześniej czy później odjechała a ja prawdopodobnie zaliczyłbym zgon. Tutaj już nie było żartów i nie mogłem sobie pozwolić na skurcze w nogach. Przy tych ciągłych podjazdach, zjazdach nie byłoby miejsca na rozjechanie. Dlatego przy pierwszych objawach sztywnej nogi lekko odpuszczałem, uzupełniałem płyny czy wspomagałem się żelem.

Autor: Sabina Stolarska

W taki sposób doturlałem się do Kamienia po raz drugi. W międzyczasie zaczęli mnie dublować zawodnicy z czołówki Fana, więc przed zjazdem na Mastera miałem już przy najmniej pół godziny straty. Druga pętla to powtórka historii: zjazd z Kamienia schodzony, bufet za pominięty, łąka z progami wykończająca i stołowanie się na kolejnym bufecie. Przez ten czas jechałem już właściwie ciągle z tymi samymi zawodnikami, więc można było się porównać. Wyszło mi, że właściwie całkiem nieźle idzie mi na podjazdach, ale podczas zjazdów daję ciała. Może to po ostatnim dzwonie tak dłonie same zaciągały klamki, może wrodzona ostrożność, ale jest to element nad którym muszę popracować.
Po trzecim 'zjeździe' z Kamienia ostatni bufet minąłem. Nie warto było się zatrzymywać, bo zostało już generalnie tylko z górki, a ja nie byłem na szczęście w stanie wymagającym reanimacji na bufecie. Jeszcze mnie dwa burki odszczekały, z czego jeden miał wyraźną chęć na posmakowanie mojego buta. Trzeba przyznać, że charakterne były i długo się trzymały, ale dzięki temu na pewno parę sekund nadrobiłem. Szybko je jednak roztrwoniłem, bo na ostatnim kilometrze zaliczyłem glebę. Niemal tak samo jak rok temu. Ktoś mnie wyprzedził, ale udało mi się przed metą dogonić.
W końcu meta i dobrze, ponieważ byłem już naprawdę wypompowany. Cicho dochodząc do stanu równowagi zostałem zaczepiony przez takich jednych i dostałem pewną propozycję. Co się z tego urodzi to się dopiero przekonam. Po tych pogaduchach poleciałem do bufetu, bo głodny byłem jak nigdy po maratonie. Ciastka i makaron smakowały wybornie. Nie wiem czy rzeczywiście robią na ŚLR taki dobry czy to zasługa trudnej trasy, po której zjadłoby się prawdopodobnie każdy makaron, ale wiem jedno: porcje są zdecydowania za małe. Mycie roweru sobie darowałem. Kolejka była za długa a mi się śpieszyło na pociąg. Tylko się trochę opłukałem w uwaga: ciepłej wodzie. W ogóle zaplecze sanitarne w Suchedniowie było najlepsze z jakim się spotkałem. Spora w tym zasługa organizowania miasteczka na terenie campingu.

Wynik:
M2: 23/30
Open: 44/68

 

Nowe rozdanie

Sobota, 4 sierpnia 2012Przejechane 114.94km w terenie 40.00km

Czas 05:26h średnia 21.15km/h

Temperatura 26.0°C

 

Zauważyłem, że podobnie jak w poprzednim roku w lipcu mam spadek formy. Ciężko mi ocenić czy przyczyną jest znudzenie się rowerem czy lipcowe ciepło. Cały ubiegły miesiąc czułem, że jestem na fali opadającej co zdają się potwierdzać moje występy na maratonach. Sporo miałem na nich pecha, ale i podczas zwykłych wypadów nie było rewelacji. Zbrzydły mi już okolice Radomia i potrzebowałem odmiany. Jak uzależniony potrzebowałem mocniejszej dawki rowerowania. Nie pozostawało nic innego jak zapakować się w pociąg do Skarżyska, aby przypomnieć sobie jazdę w terenie może nie górskim, za to na pewno pagórkowatym. Miał to być także sprawdzian przed najciekawszymi wyścigami w moim kalendarzu i przy okazji przynajmniej częściowe zapoznanie się z trasą maratonu w Suchedniowie.
Ostatecznie nie za wiele przejechałem zgodnie z trasą, jednak najważniejsze było dla mnie poznanie ogólnej sytuacji w terenie w okolicy. I kolejny raz przyznaję, że uwielbiam jeździć rowerem po tych górkach. Są odcinki przez las i odcinki pośród pól. Głównie te odcinki na otwartej przestrzeni lubię, bo wtedy świetnie widać pofałdowanie terenu, mozaikę różnokolorowych pól obsianych pojedynczymi domkami czy innymi budynkami. Raz masz to wszystko jakby pod stopami, drugi raz trzeba zadzierać głowę do góry. Drogi, ścieżki wrzynają się pod górę lub z górki w wąwozach gdzie na końcu przecina się płynącą rzeczkę. Do tego łagodne słońce nad głową i można by jeździć godzinami. Ale w lesie jest pięknie. Na początek ze Skarżyska zielony szlak na Wykus dobry by poćwiczyć technikę w pokonywaniu różnych przeszkód na ścieżce. Potem w Mostkach lasem, w których nie raz spłoszyłem jelenia z dorodnym porożem, dojazd szerokiej szutrówki. Z tej szutrówki zjazd na niebieski szlak na Kamień Michniowski. Fragment między szutrówka a Burzącym Stokiem przyprawia o euforię. Niby szeroko wyjeżdżona droga, ale tak naprawdę to jest świetny singiel między koleinami i drzewami. Ścieżka w dobrze ubitej ziemi skacze z jednej strony na drugą gdzieś za drzewami omijając pieńki. Trzeba balansować ciałem, uważać, aby nie zawadzić o coś pedałami, precyzyjnie prowadzić koło – w myślach krzyczy się 'Chwilo trwaj wiecznie!'.
Po przeprawie przez rzeczkę zaczyna się wyrypiasty podjazd z luźnymi kamieniami, ale nie wkuwający tak jak płaska wertepiasta łąka. Potem następuje zjazd z Kamienia Michniowskiego. Mijani piechurzy ustępują drogi i patrzą na Ciebie z podziwem. A na koniec włóczenia się można zafundować sobie podjazd od Starachowic na Ostre Górki i dalej w stronę Wąchocka. Nie wiem co za szatan układał na tej drodze bruk, ale jak był tego podjazdu nie jechał zawsze wytrzęsie mnie niemiłosiernie i skłania do ponownego poważnego rozważenia kupna fulla w przyszłości. Wjazd na asfalt jest wtedy wielką ulgą i wydaje się być powierzchnią idealnie gładką.
Po takim wypadzie kocha się te kilkanaście kilo metalu i gumy zwane rowerem.

 

MTB Cross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 22 lipca 2012Przejechane 96.80km w terenie 76.00km

Czas 04:53h średnia 19.82km/h

Temperatura 24.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 8.01 km
Wyścig: 79.49 km
Powrót: 9.3 km

Już tak bywa, że na coś cię człowiek szykuje pół roku, czeka na ten dzień, by potem tuż przed zrezygnować. U mnie z Zagnańskiem było całkiem na odwrót. Na start zdecydowałem się właściwie na dwa dni przed. Opłaciłem startowe, aby w sobotę wieczorem nie zaatakowały mnie wątpliwości i mogłem na spokojnie przestudiować rozkład kolejowy. Ponieważ publikowany w internecie rozkład nie zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości zasięgnąłem jeszcze rady w informacji kolejowej. Wielce utwierdzony słowami '- Tak, chyba tak' co do możliwości przewozu roweru nabyłem bilety.
Rano spokojnie załadowałem się do pociągu, który odjeżdżał kilka minut później niż to by wynikało z internetowego rozkładu. Nie przeszkadzało to, miałem zapas czasu, nawet mogłem jechać późniejszym, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. Jak czekając na przesiadkę w Skarżysku usłyszałem, że ma 90 minut spóźnienia to jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu jak patykiem na wodzie pisany jest rozkład TLK. Przy okazji spotkałem innego bikera z Radomia również w podróży do Zagnańska. Miał on o wiele mniej zaufania do transportu kolejowego i wziął dużo większą poprawkę na ewentualne obsunięcia pociągów. Czekał na przesiadkę już prawie 3 godziny.
Pociąg osobowy do Kielc przyjechał według rozkładu. Ciężko ten pojazd w ogóle nazwać pociągiem, bo autobus przegubowy jest większy. W środku ludzi mniej niż w zwykłym autobusie. Było więc dużo wolnego miejsca, klimatyzacja i zachęcające widoki za oknem. Ze stacji trzeba było jeszcze kilka kilometrów podjechać, ale to już w ramach rozgrzewki. Akurat przydało się, bo po załatwieniu formalności niewiele zostało mi czasu wolnego. Zdążyłem tylko odjechać ostatnie kilkaset metrów. Przy długim dystansie nie miało to jednak wielkiego znaczenia, i tak ostatnie kilometry jedzie się zazwyczaj samemu.
Start spokojny za samochodem. Przy mniej niż stu zawodnikach wszyscy początek jadą razem w peletonie. Widać czołówkę z przodu, nie ma nerwowości od pierwszych metrów, bo przy 80 kilometrach będzie jeszcze czas na wykazanie się umiejętnościami. Dopiero po kilometrze zaczęło się ściganie. Zresztą prawie natychmiast tempo się uspokoiło na pierwszym asfaltowym podjeździe. Bardzo pasuje mi taka sytuacja, bo nie lubię pierwszych kilometrów pokonywanych z dużą prędkością. Jak już stawka się rozciągnęła zaczęły się szerokie leśne szutry i właściwe ściganie. Nie byłem zaskoczony trasą, bo w sporej części pokrywała się ze Skarżyskiem 2010. W pierwszej części trasy jechało się przyjemne, łagodne podjazdy oraz równie przyjemne i dodatkowo szybkie zjazdy. Słońce świeciło, kamienie i gałęzie wystrzeliwały spod kół, nieliczne kałuże chłodziły nogi, temperatura do ścigania panowała idealna – czego chcieć więcej. Od czasu do czasu zdarzały się odcinki wolniejsze po trawie przez łąki, ale tutaj na ślr jakoś mniej wyboiste niż np. na mazovii. Pilnowałem się, aby nie zajechać się od początku. Starałem się realizować plan rozsądnej jazdy do półmetka, a potem się oceni co można zdziałać. Na 40 kilometrze czułem się całkiem nieźle, była jeszcze świeżość. Miałem już jakiś punkt odniesienia w postaci innych zawodników i mogłem gonić kolejnych. O ile na podjazdach nie miałem problemów to podczas zjazdów inni za bardzo uciekali. Na szybkim dość szerokim zjeździe, jakich było mnóstwo dzisiaj, nie odpuściłem uciekającemu i zakończyło się moją wywrotką. Ba, to był dzwon jakiego jeszcze podczas jazdy w terenie nie miałem. Niezwykłe uczucie gdy z podskakującego roweru nad którym się już nie panuje rozpoczyna się faza swobodnego, niczym nie zakłóconego lotu. Czas zaczął płynąć dużo wolniej, bo przez zaledwie ułamek sekundy zdążyłem przemyśleć, że to będzie porządny dzwon i jakie to dziwne uczucie tak lecieć. Potem czekałem tylko na kontakt z ziemią. Normalny upływ czasu wrócił wraz z donośny trzaskiem pękającego kasku. Zrobiłem piękne otb i centralnym upadkiem na głowę. Z perspektywy mogę napisać, że to było szczęście w nieszczęściu, że główne uderzenie przyjąłem na kask. Szybko w szoku wstałem i pierwsze co zrobiłem to obmacałem ręce i nogi, czy nie nastąpiło uszkodzenie konstrukcji. Wszystko było na swoim miejscu, brak śladów krwi czy całkiem okej. Kask jakiś powgniatany się zrobił i luźny, ale nic na to nie można było poradzić. Rower też był w dobrym stanie. Przekręciły się rogi na kierownicy, jednak ogólnie bez strat na sprzęcie. Wsiadłem na rower i wydawało się, że szybko o upadku zapomnę, gdy po jakiejś minucie odezwały się plecy. Na nierównościach musiałem wstawać. To jednak było nic, bo w następnej minucie dały o sobie znać dłonie, szczególnie lewa. Zauważyłem, że środkowe place mam zakrwawione i ledwo mogłem trzymać kierownicę. Na wybojach prawie wyrywało mi ją z rąk. Spod rękawiczek widziałem tylko jak siwieją mi nadgarstki. Widać uderzenie przyjąłem nie tylko na kask. Dodatkowo zaczęła się pętla jechana tylko przez Master, która była dużo bardziej nierówna niż to co dotychczas na Fan. Walczyłem już tylko o to, aby przejechać maraton. Przepuszczałem wszystkich, którzy pojawiali się z tyłu, kawałki prowadziłem rower gdy nie dawałem już rady trzymać kierownicy. Jeszcze w tym wszystkim musiało mi paść na oczy, bo zgubiłem trasę. Musiałem się wrócić. Cały fragment przez fajny las marzyłem tylko aby się on skończył.

Tak naprawdę ostatnie 20 kilometrów to było odliczanie do mety. Pod koniec trasa wróciła na leśne szutrówki co było ulgą dla dłoni, ale i tak odpuszczałem, bo przy większej prędkości nie mogłem utrzymać kierownicy. Dopiero na asfalcie przed metą coś mocniej przycisnąłem, ale to już tak na otarcie łez. Na metę wjechałem nie tyle zmęczony co umęczony przez bolące plecy i dłonie. Wyniku nawet nie sprawdzałem, bo widziałem, że wyprzedzili mnie prawie wszyscy. Niech świadczy o tym fakt, że niedługo po mnie przyjechał koniec wyścigu, więc nie ma o czym pisać.
Opłukałem się z błota, zjadłem przydział makaronu i zabrałem się za powrót. Pierwotnie miałem wracać rowerem do Skarżyska, ale mi przeszło. Po sprawdzeniu, że zdążę na pociąg z Kielc pojechałem na stację w Zagnańsku. Oczywiście nie pamiętałem dokładnie drogi i pobłądziłem. Dopiero po zasięgnięciu języka u miejscowych zostałem dobrze pokierowany. Niemal sprintem dotarłem na stację i wjeżdżający na nią pociąg. Identyczna sytuacja jak po Kozienicach. Jeszcze trochę poćwiczę i zrobię z tego mój numer popisowy.
Tracka brak – nie nagrał się :(

Wynik:
M2: 30/36
Open: 62/74

 

Mazovia Kozienice

Sobota, 7 lipca 2012Przejechane 110.56km w terenie 60.00km

Czas 05:01h średnia 22.04km/h

Temperatura 34.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 26.04 km
Wyścig: 66.46 km
Powrót: 18.06 km

Ten maraton na pewno na dużej zapisze się w pamięci. Pierwszy raz przyszło mi się ścigać w tropikalnych warunkach. Byłem już na maratonach odbywających się w naprawdę ciepłe dni jak na przykład Szydłowiec 2010, ale czegoś takiego nie pamiętam. Normalnie poważnie zastanawiałbym się czy jechać w dłuższą trasę w takiej temperaturze. Lubię jak jest ciepło, ale powyżej trzydziestu paru stopni przestaję dawać radę. Dodatkowo maraton jest wyjątkowo jak na mazovię w sobotę i nie miałem za bardzo okazji zregenerować się po pięciu dniach tyrki w pracy. Niestety, nie zawsze udaje się wszystko zapiąć do końca i trzeba z marszu stawić czoła wyzwaniom. Tak było w tym maratonem.
Lekko nie dospany wsiadłem w pociąg do Gabratki-Letnisko. Nie było jeszcze 8.30, czyli jeszcze całkiem rano, a już się ze mnie lało. Podróż pociągiem szybko minęła i 9.15 byłem już w Garbatce. Teraz wystarczyło tylko dojechać 15 kilometrów do Kozienic. Okazało się, że pociągiem jechał jeszcze jeden zawodnik z Warszawy dzięki czemu dojazd upłynął na przyjemnej rozmowie przy nieśpiesznym tempie. W miasteczku nie miałem nic do załatwiania, więc sprawdziłem tylko chipa i pojechałem zapoznać się z początkiem i końcem trasy. Prawie nie różniła się od ubiegłorocznego polandbike'a. Podczas objazdu ostatnich dwóch kilometrów zastanawiałem się czy będę tu jeszcze o coś walczył czy to będzie doczłapywanie się po niemal 70 kilometrach. Doczłapywanie, ponieważ w lesie było duszno i jak zazwyczaj pod drzewami jest przyjemny chłodek to tym razem chłodniej była na otwartej przestrzeni. Wróciłem na stadion i ustawiłem się w końcówce drugiego sektora. Samo czekanie było już męczące. W słońcu licznik pokazywał prawie 36 stopni. Czułem, że ciężko będzie mi się dzisiaj jechać. Mimo wszystko chciałem pojechać na 81-82% w ratingu, aby utrzymać dorobek sektorowy.
W końcu nastąpił start. Początek w drugim sektorze jest dużo mocniejszy niż w trzecim i tempo tak szybko nie spada nawet po wjeździe w teren. Trochę osób mnie wyprzedziło, ale ja starałem się jechać swoje co w tych warunkach miało duże znaczenie. Kilka kilometrów gonitwy mogłoby wyciągnąć ze mnie wszystkie siły. Trasa była długa, szeroka to było miejsce i czas na odrabianie ewentualnych strat. Ja starałem się realizować plan w miarę spokojnej jazdy do połowy a potem to się zobaczy co można będzie pojechać. Od początku jechało mi się ciężko, z trudem mi się oddychało, nie mogłem wziąć pełnego wdechu. Dopiero za pierwszym bufetem po oblaniu rąk i nóg wodą odpowiednio się schłodziłem i mogłem coś więcej przycisnąć. Trzymałem jednak cały czas zapas z myślą o drugiej cześć trasy, za którą nie przepadam i która mnie ponadprzeciętnie męczy. Mimo takiej asekuracyjnej jazdy załapałem się do grupy, która miała odpowiednie tempo dla mnie.
Po wczorajszej i nocnej burzy trasa zaskakiwała mnie ilością kałuż. Tydzień temu nie było skrawka błota za to było wiele kilometrów w kopnym piachu. Natomiast dziś piach całkiem zniknął a na jego miejscu pojawiły się kałuże. Pierwszą, drugą starałem się omijać, ale kolejne już brałem środkiem. I tak wiadomo było, że czystym na metę się nie dojedzie. Takie przejazdy, choć nie obojętne dla łańcucha i reszty napędu, fajnie chłodziły w nogi. Byłoby świetnie tylko w takich warunkach nie najlepiej spisywały się crossmarki. Gdybym wiedział założyłbym nobby nic.
Jazda w błocie nie jest moją mocną stroną. Boleśnie przekonałem się o tym około 30 kilometra. W błocie ześliznąłem się do koleiny. Próbowałem się jeszcze jakoś ratować, ale bez skutku co zakończyło się wywrotką. Ja na szczęście poleciałem w krzaki, ale rower został na wyjątkowo wąskiej w tym miejscu ścieżce powodując wywrotkę zawodnika jadącego za mną. Nic nikomu się nie stało, szybko się otrzepaliśmy, kolega pojechał, ja też chciałem jechać dalej, ale kierownica przekręciła się na rurze sterowej. Chciałem wyprostować bez kluczy, ale się nie dało. Wtedy zauważyłem, że przednie koło jest mocno skrzywione. Na dodatek tarcza także przestałą być prosta. Co prawda koło mieściło się jeszcze w widelcu, trochę obcierało, ale się kręciło. Ciężko, bo krzywa tarcza mocno obcierała klocki. Akurat stało się to w miejscu najbliższym do Radomia i poważnie się zastanawiałem czy się nie wycofać i wróci do domu. Szczerze to w tej chwili przeszły mi chęci na dalsze ściganie. Jednak zanim dojechałem do nawrotu w miejscowości Dąbrowa Kozłowska w głowie zaświtała mi myśl, aby mimo wszystko jechać dalej i takim zdefektowanym rowerem ukończyć maraton. W końcu przednie koło się obracało. Wiadomo było, że wynik będzie poniżej oczekiwań, pożegnam się z drugim sektorem, ale udowodnię sobie, że można przejechać ponad 40 kilometrów mimo przeciwności. Załączyłem tempo wycieczkowe i toczyłem się do mety. Rower jechał opornie, dziwacznie zachowywał się w zakrętach, ale jechał do przodu. Dopiero 15 kilometrów przed metą wróciła mi chęć na ściganie. W dziwnym miejscu, bo na trudnym odcinku wysypanym kamieniami zauważyłem, że zaczynam utrzymywać się na kole innych zawodników i nawet doganiam co niektórych. Jednak blokująca tarcza zrobiła swoje i około 5 kilometrów przed metą dopadają mnie skurcze. Musiałem odpuścić i zachować trochę sił na ciekawą końcówkę.

Autor: Patrycja Borkowska

Nawet się to udało, bo na ostatnich metrach wyprzedziłem jeszcze kogoś i nawet starczyło na mocy na finish.
Za metą szukałem tylko kawałka cienia. Kilka-kilkanaście minut zajęło mi dojście do stanu używalności, aby móc iść umyć rower i siebie. W kolejce do myjki umęczyłem się nie mniej niż podczas ścigania. Dopiero opłukanie się w kurtynie wodnej zrobionej przez miejscowych strażaków przywróciło mi zmysły do równowagi. Na koniec została miska makaronu i mogłem wracać na pociąg. I tutaj czekało mnie bonusowe ściganie. Z rozwalonym kołem, ujechanymi nogami trzeba było w 40 minut przejechać ponad 15 kilometrów. Niby nic wielkiego, ale prawie cały czas po górkę i pod wiatr. Rok temu nie zdążyłem, a następny pociąg dopiero za dwie godziny. Muszę przyznać, że motywację miałem dużą, aby na czas dostać się do Garbatki. Udało się, ale na końcu miałem już chwilę zwątpienia. Dobrze, że pociąg miał 2 minuty opóźniania. Zdążyłem na absolutny styk – dzień zakończyłem sprintem na peron z czekającym pociągiem.

Wynik:
M2: 29/52
Open: 142/325

 

MTB Cross Maraton Sielpia

Niedziela, 17 czerwca 2012Przejechane 69.85km w terenie 55.00km

Czas 03:36h średnia 19.40km/h

Temperatura 30.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 2.48 km
Wyścig: 67.37 km
Powrót: 0 km

Nareszcie wybrałem się na porządny maraton. Półmetek sezonu za pasem i była to najwyższa pora na coś treściwszego niż gonitwy podwarszawskie. Mazowieckie maratony są ok, ale brakuje w nich czegoś epickiego. Brakuje mi przygody, bo nizinne tereny mam opatrzone na zwykłych wyjazdach i nawet szczere starania organizatorów za bardzo tego nie są w stanie mnie zaskoczyć. W poszukiwaniu nowych wrażeń trzeba ruszyć się na południe. Pierwszy przystanek do coraz większych gór to na pewno świętokrzyska liga rowerowa. Szkoda, że tak rzadko pojawiam się na tym cyklu. Z Radomia jest całkiem blisko, ale życie rzuca mnie raczej w kierunku stolicy. Niemniej jednak tym razem udało mi się zorganizować transport i zafundować dzień pełen wrażeń. Nie musiałem zostawiać zapasu sił na dojazdy i powroty, dlatego dzisiaj zdecydowałem się jechać najdłuższy dystans, czyli master. Tym razem jak na standardy ślr raczej krótki i łatwy, więc nie powinien mnie zniszczyć. Zapowiadane przewyższenia rzędu 900 metrów klasyfikowały maraton jako najbardziej płaski w serii, podczas gdy na Mazowszu taka wartość byłaby reklamowana jako super-hiper-górski maraton. W ogóle ta edycja miała być nietypowa jak na ślr: nie dość, że relatywnie płasko to jeszcze piaszczyście. Akurat od tego drugiego chciałem uciec, ale przewyższenie i tak wystarczająco mocno mnie przyciągało.
To co mi się podobało to, że przed startem trzeba podjąć męską decyzję jaki dystans się jedzie. Nie ma zmian potem, bo org zakłada, że każdy wie na co się zapisał, a jak nie to będzie musiał się o tym przekonać już na trasie. Dzięki temu każdy dystans startuje w tym roku oddzielnie i to jest fajne, ponieważ wiadomo z kim się ścigamy. Co ciekawe są sektory, ale przed startem wszystkie się łączą. Full profska jak na pucharze świata ;) Przy małej ilości zawodników całkiem słuszny pomysł.
Po chwili stania w żarze lejącym się z nieba ruszyliśmy. Spokojnie, bo początek po wąskiej uliczce i przez parking. Dopiero po wyjechaniu na drogę tempo wzrosło. W międzyczasie obsunąłem się praktycznie na koniec stawki. Trochę w tym było winy sprzętu i łańcucha, który nie chciał wejść na blat a po części słabej rozgrzewki, a praktycznie jej braku. Zostałem w ognie, ale jednak w główną grupą. Nie pchałem się do przodu, bo dystans długi a i tak najważniejsza będzie cześć między 18 a 50 kilometrem. Odrobić bądź stracić było gdzie, więc jechałem sobie.
To było dobra decyzja. Od 10 kilometra przestaję skupiać się na utrzymaniu pozycji i zaczynam powolne wyprzedzanie. Rozgrzałem się już odpowiednio, ale przy tej temperaturze jak dzisiaj od razu puściłem soki. Pot zalewał mi oczy. Apogeum nastąpiło przed podejściem na jakąś hałdę czy żwirownię. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie widziałem. Pot zalał mi soczewkę powodując okropne pieczenie i szczypanie w prawym oku. Lewy patrzyłem tylko pod nogi, pchając rower sądziłem, że pieczenie przejdzie. Na szczycie rzut okiem lewym na krajobraz, fajny, ale przed sobą ujrzałem zjazd, że szczęka mi opadła. Nawet wypoczęty z normalnie funkcjonującymi oczami chyba nie odważyłbym się tam zjechać. To był zjazd z tych, które jak już się zacznie to trzeba jechać do końca. Przystanki po drodze na pewno byłyby bolesne. Zszedłem tam niemal na ślepo. Próbowałem dalej jechać, ale nie dało się. W końcu się zatrzymałem, zdjąłem okulary i delikatnie w miarę jeszcze czystą rękawiczką przetarłem oczy – po chwili wszystko wróciło do normy. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dzięki tej przerwie wróciłem do gry i nawet udało się dość szybko dogonić tych zawodników.
W końcu pojawił się bufet, który jest całkiem inaczej zorganizowany niż na takiej np. mazovii. Nie ma podawaczy i jeśli coś się chce trzeba się zatrzymać. Wtedy do akcji wkracza bardzo miła obsługa. Dopytuje się czego potrzeba, napełnia bidony, bukłaki. Do tego owoce do wyboru, a arbuz smakował mi jak nigdy. Picie w kubeczkach, ale jeśli się stoi to nie przeszkadza, a dzięki temu nie marnuje się izotonik i potem butelki nie poniewierają się po trasie. Zawodnicy za bardzo się nie śpieszą i nie naskakują na siebie, bo wiedzą, że minuta straty generalnie nie ma znaczenia i po postoju będzie można ją spokojnie jeszcze nadrobić.
Na kolejnym bufecie taka sama sytuacja. Dla mnie aż dziwne, że zawodnicy mają takie zdrowe, luźne podejście do ścigania. W ogóle przebieg tego maratonu był dla mnie dziwny, całkiem inny niż to co przejechałem w tym roku. Nie było prawie wcale jazdy na kole, bo każdy jechał na siebie bez oglądania się na innych. Zresztą już w połowie dystansu poczułem się jak na wycieczce. Jechało się samemu z majaczącą od czasu do czasu na dłuższej prostej koszulce innego zawodnika, z tyłu tak samo. Tempo jak na szybszej wycieczce przez las, przez który nie przejeżdżał nikt od dłuższego czasu. Pod kołami oprócz zapowiadanego piachu, którego nota bene nie było tak dużo przeważała leśna ściółka, mchy i czasami borówki. Chyba najbardziej zapadł mi właśnie taki odcinek lekko pod górę zarośnięty borówkami bez widocznej ścieżki czy drogi, ale całkiem spokojnie do przejechania. I chociaż nie było widać po czym się jechało to w ogóle nie trzęsło.

Wszystko układało się na plus. Nareszcie nie było, a jak już to symbolicznie, po wertepiastej trawie co zawsze odbiera mi chęci do jazdy. Jeśli mogę się do czegoś przyczepić to do oznaczenia trasy, a właściwie do poprowadzenia końcówki trasy master. Różniła się ona do końca trasy fun. Pomijając już fakt różnych końcówek dla obu dystansów, to rozjazd powinien być oznaczony bardzo wyraźnie i najlepiej jeszcze pilnowany przez kogoś z obsługi. Nie mam zazwyczaj problemu z oznakowaniem, bo wiem, że oprócz jazdy trzeba także rozglądać się po mijanych drzewach, ale tutaj absolutnie nie mam pojęcia kiedy był zjazd. Na pewno zmęczenie też swoje zrobiło, mimo to w pewnym momencie po prostu zniknęły niebieskie strzałki z master a zostały tylko zielone z fun. Wiedziałem, że coś nie gra, lekko spuściłem z tempa i zastanawiałem się o o chodzi. Dogonił mnie jakiś zawodnik i zawodniczka, zapytałem się czy to dobra trasa, ale jasnej odpowiedzi nie dostałem. I tak za daleko zajechałem aby zawracać, więc jadę za nimi. Zaczął się asfalt i praktycznie meta a ja już widziałem, że na 100% to nie jest właściwa trasa, bo co innego objechałem ramach rozgrzewki. Na metę wjechałem bez przekonania z myślą, że dostanę DNS, bo tutaj z takimi rzeczami się nie patyczkują. Jednak do dzisiaj nie dostałem, więc chyba org przymknął na to oko. Cała trasa była dobrze oznakowana, nigdzie nie miałem wątpliwości, ale w newralgicznym miejscu zabrakło zabezpieczenia.
Po maratonie zostało mi jeszcze rytualne obmycie z piachu i błota roweru oraz siebie, aby nadawać się wejścia do samochodu. Na koniec jeszcze miska makaronu, trochę skromna, ale może być i pożegnałem się z Sielpią. Trzeba było niestety szybko wracać do domu.

Wynik:
M2: 26/48
Open: 42/92

 

Poland Bike Wyszków

Niedziela, 10 czerwca 2012Przejechane 98.54km w terenie 50.00km

Czas 04:20h średnia 22.74km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19.69 km
Wyścig: 61.51 km
Powrót: 17.34 km

Zaczynam się powtarzać, bo znów pojechałem na maraton spoza planu. Niestety organizatorzy, przynajmniej na mazowszu, pozmieniali terminy w lipcu i jeśli na początku roku lipiec zapowiadał się z czterema maratonami to teraz w moim kalendarzu zostały tylko dwa a właściwie to tylko Kozienice są pewnym punktem. Chociaż to najbliższy mi maraton to prawdopodobnie najnudniejszej, bo w znanej mi okolicy. Ponownie z pomocą w zapełnianiu wolnych terminów przyszedł poland bike. Pierwsze spotkanie z tą serią nie zachwyciło mnie, ale z każdą edycją coraz bardziej się do niej przekonuje. Na tą chwilę to nawet bardziej podoba mi się poland bike niż mazovia. I chociaż na bufetach jest biedniej, w miasteczku jest mniej atrakcji to dla mnie są to rzeczy mało istotne. Za to jest coś co mnie przyciąga. Być może to coś co każdy organizator szumnie nazywa atmosferą, ale chyba rzeczywiście coś takiego istnieje co odróżnia sportowy poland bike od rodzinnej mazovii. Można to wyraźnie poczuć, bo miasteczko jest ciaśniej zorganizowane a mimo to nie ma wielkiego tłuku. Pewnie każdy organizator życzyłby sobie wielokrotność tej liczby, ale dla mnie optimum na maratonie to około 400-600 uczestników. Powyżej 600 ludzi na starcie jakakolwiek atmosfera zaczyna niestety uciekać.
Oczywiście wszystko to są dywagacje, bo i tak najważniejszy jest dojazd, a do Wyszkowa nie ma problemu dostać się z Warszawy dla niezmotoryzowanych, więc wybór był prosty. Jedynie rano zastanawiałem się czy to okularów brać pomarańczowe czy ciemne szkła. Szybkie zapoznanie się z prognozą pogody oraz zdjęciami satelitarnymi trasy i wiadomo, że będzie gonitwa przez pola przy pełnym słońcu. Biorę ciemne szkła.
Tym razem miasteczko w nieciekawym miejscu, ale jak pisałem nie obchodzi mnie to. Ważna jest trasa i tutaj jest chyba najciekawsza końcówka jaką kiedykolwiek jechałem. Dwa podjazdy i zjazd na dosłownie ostatnich metrach. Przed tym ponad kilometr wąskiej ścieżki co prawda po krzakach, ale to praktycznie singiel. Będzie walka techniczna do samej mety, tak jak lubię. Nie lubię zaś długich, szerokich prostych z wyścigami sprinterskimi, choć wiem, że inni mają dokładnie odwrotne zdanie. Na objeździe zapamiętuje kiedy będzie robić się zwężenie, jak długo będzie trać. To kluczowe informacje na finishu.
Po zapoznaniu się z końcówką trasy idę już ustawić się w sektorze. Nie chcę kolejny raz startować z końca, bo potem trzeba się nagimnastykować, aby przebić się do przodu. Cel na dzisiaj mam jeden: awansować z trzeciego do drugiego sektora. Czuję, że jestem dziś w stanie to osiągnąć.
Start i asfalt na początek. Bardzo dużo asfaltu, może nawet z 8 kilometrów. Poczułem się jakbym jechał w wyścigu szosowym. Prędkość cały czas około 40 km/h, ciasno i świadomość, że w razie kraksy ma się zerowe możliwości manewru. Zawsze jeżdżę sam i jazda w grupie nie jest moją mocną stroną. Nie odstawiam nerwowych ruchów, ale jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Mimo to staram się trzymać blisko czoła grupy. W końcu zjeżdżamy na szuter i szyk się rozluźnia. Można zacząć atakować. Dobrze do tego motywuje unosząca się chmura kurzu i myśl, że z przodu powinno być lepiej. Pierwsza łacha piachu przejechana bez problemu, ale na drugiej zawodnik przede mną zakopał się, a nie chcąc w niego wjechać i się nie zatrzymać próbuje go ominąć. Niestety zahaczamy się kierownicami i ląduję w krzakach. Nic się mi nie stało oprócz paru zadrapań, ale przestał działać licznik. Szybko okazało się, że przekręcił się magnes na kole. Głupio było się zatrzymywać to poprawić, czekałem na jakiś korek, ale nic takiego nie nastąpiło. Tak więc dzisiaj jadę praktycznie na ślepo z żywieniem. Żele jem kiedy czuję taką potrzebę, a nie według kilometrażu. Bufety pojawiają się trochę z zaskoczenia, ale i tak jest tam tylko woda lub izo, więc nie gra to wielkiej roli. O dziwo nawet nieźle pod względem żywienia przebiega ten maraton, co jest nauczką na przyszłość, aby bardziej słuchać własnego organizmu niż bezmyślnie patrzeć na licznik.
A trasa cały czas leci. Raczej jadę sam, bo brakuje chęci współpracy. W 3-4 osoby zawsze lepiej wyglądają zmiany, bo przy większej ilości osób zawsze znajdzie się wozikoło i ogólnie spada poziom zmian. Jeśli ktoś się nie męczy to dlatego ja mam.
O ile do rozjazdu z mini, który prawie przeoczyłem, jest przyjemnie, to po rozjeździe, a szczególnie po nawrocie w stronę Wyszkowa, trasa robi się upierdliwa. Niemal cały czas pośród pól po dróżkach wyjeżdżonych przez ciągniki. I tak albo jest bardzo piaszczyście albo wyboisto, bo z prawej strony pole ziemniaków i z lewej strony pole ziemniaków a środkiem kilka razy przejechał traktor i to jest trasa maratonu. Dosłowne i najprawdziwsze w świecie kartoflisko. Próbuję kilku przełożeń, ale na żadnym nie daje się sensownie jechać. Apogeum wertepów następuje na odcinku wzdłuż szosy między rower a drzewami. Bardzo ciężki do przejechania kawałek. Niestety wychodzi tutaj cwaniactwo i chęć udowodnienia nie wiem czego przez niektórych. Chociaż oznaczenie wyraźnie pokazuje którędy należy jechać ponad połowa ludzi ucieka na asfalt, jakby im było go jeszcze mało po początkowych kilometrach. Nie zaprzeczę mi też przez głowę przeleciała taka myśl, ale po to przyjechałem na maraton, aby zdobywać doświadczenie w jeździe terenowej, podnosić technikę jazdy po trudnym podłożu. Na podium i nagrody, o ile takie są, nikt z tej grupy nie miał szans, więc po co takie zachowanie. Jak już ktoś miał serdecznie dość wertepów, w co wierzę, to niech zjedzie na drogę, ale niech potem poczeka na resztę. To byłoby w jakiejś mierze fair, a tak wyszło bardzo nieładnie. Budujące jest jednak, że były osoby, które potrafią walczy uczciwie. Jechałem akurat za czołową zawodniczką Mają Busmą i ta ani myślała o skrócie, chociaż wiedziała, że goni ją po defekcie Agnieszka Sikora. Po tym fragmencie chyba jednak się zdenerwowała, bo zapodaje zabójcze tempo. Początkowo jeszcze się jakoś trzymam, potem próbuję dospawać, ale i tak wychodzi lipa. Po prostu odpada. Musiałbym jechać w trupa, a jeszcze trochę zostało do końca. Nie wiem ile, bo licznik nie działa, ale strzałek z mini na razie nie ma. Muszę odpuścić i złapać drugi oddech. Pomogło to, bo po paru kilkunastu minutach wracam do gry i zaczynam doganiać kolejne osoby. Grupa, która mi uciekła porwała się i teraz każdy jedzie osobno. Kolejne osoby udaje mi się wyprzedzać. Powoli zaczynam czuć, że zbliżam się do Bugu i końcowego odcinka. Dochodzę jeszcze jednego zawodnika, wyprzedzam, pilnuje z tyłu, aby mi nikt nie wskoczył za pleców na wjeździe na singiel. Chociaż już zaczęły łapać mnie skurcze, na tym kawałku odżywam. Zawsze mnie takie ciasne ścieżki pobudzają. Na podjazdach za plecami nie mam nikogo, więc tylko zostało atakować tym z przodu. Nie jest łatwo, bo nie mogę przeszarżować. Jadę na granicy skurczów i mocniejsze depnięcie mogłoby oznaczać koniec. Skarpa zaliczona w siodle i zmieniam z młynka na średnią tarczę.

Autor: Bogusław Lipowiecki

Na zjeździe mam ciemno przed oczami. Trochę to było niebezpieczne.

Autor: Darek Cedel

Ostatni podjazd z palącymi nogami i zakręt. Udaje się nawet kogoś jeszcze wyprzedzić i jest meta.
Kilka minut dochodzę do ciebie. Chcę się umyć i przy okazji rower, ale nie ma wody ani myjek na rowery. Minus jak nic. Ostatecznie twarz i ręce obmyłem w dwóch kubkach wody z bufetu. Zjadłem swoją porcję makaronu i uciekłem na pociąg. Na dzisiaj miałem dosyć. Aha, no i jest drugi sektor.

Wynik:
M2: 11/27
Open: 43/123

 

Z Warszawy do Radomia 2012

Sobota, 26 maja 2012Przejechane 162.26km w terenie 84.00km

Czas 07:21h średnia 22.08km/h

Temperatura 22.0°C

 

… czyli do czterech razy sztuka, ewentualnie przez sady, łąki i puszczę w stronę Czechosłowacji.
Nareszcie udało mi się zrealizować przejazd z Warszawy do Radomia z końcowym odcinkiem przez Puszczę Kozienicką. Poprzednie próby rozbijały się o rozpoznanie terenów między Górą Kalwarią a Kozienicami i po prostu nie starczało sił na przebijanie się przez piaszczyste szlaki w puszczy. Tym razem wiedziałem już, że niektóre pomysły na trasę okazały się niemożliwe do realizacji, więc lepiej mogłem zaplanować przejazd. Pierwotny pomysł z poprzednich lat by jechać jak najdłużej wzdłuż Wisły upadł, ponieważ po przekroczeniu Pilicy trasa musiała iść asfaltami przez nieciekawe okoliczne wsie. Nie mogłem z tego ułożyć sensownego szlaku, który maksymalnie unikałby po drodze cywilizacji.


Rozwiązaniem tego problemu okazał się gotowiec w postaci zielonego szlaku Góra Kalwaria – Warka. Prowadzi on przez malownicze sady kilka razy opadając i wdrapując się po skarpie wiślanej. Zjazd i podjazdy są oczywiście krótkie, ale kilka z nich zapada na dłużej w pamięć.

Przy Pilicy załamanie terenu skręca i ciągnie się wzdłuż tej rzeki. Co prawda różnica wysokości maleje, ale nadal teren jest pofałdowany. Tutaj trochę szwankowało oznakowanie i zgubiłem szlak, ale w ostateczności poruszałem się w dobrym kierunku.


Z Warki zgodnie z planem przebiłem się do Studzianek Pancernych. Po części droga wiodła przez las a w nim piach przedni. Ciężko się jechało, ale w końcu dotarłem do kawałka asfaltu i nim do Studzianek. W Studziankach jest ostatnia okazja na uzupełnienie zapasów, bo po wjechaniu w puszczę opuszcza się nią dopiero na przedmieściach Radomia w Rajcu. Początkowo jechałem niebieski szlakiem a potem czerwony. Szczególnie niebieski szlak prowadzi przez urokliwą część Puszczy Kozienickiej.

Niestety potem zaczął królować piach. Od jakiegoś czasu nie było większych opadów, więc na leśnych drogach leżały tony piachu – istne piaskownice. Wyjeżdżając z lasu miałem wrażenie jakbym przejechał Saharę.
Trasa dała mi dużo satysfakcji. Wymaga jeszcze dopracowania, bo było jeszcze trochę błądzenia, ale wydaje mi się, że chyba zbliżam się do ostatecznego jej kształtu.

Mapka:

 

Poland Bike Długosiodło

Niedziela, 20 maja 2012Przejechane 95.13km w terenie 52.00km

Czas 04:01h średnia 23.68km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 18.36 km
Wyścig: 58.22 km
Powrót: 18.55 km

Jeszcze miesiąc temu w ogóle nie planowałem wybierać się na maraton do Długosiodła. W rozpisce z początku roku miałem zarezerwowany następny weekend i posmakowanie skandii w Nałęczowie. Niestety skandia wyprowadziła się do Lublina, a tam już nie miałem ochoty tłuc się pociągiem. Trzeba było poszukać zastępstwa, bo jeden wyścig w maju to by było mało, tak to ściganie mnie wciągnęło. Kusiły mnie Nowiny z ŚLR, ale ostatecznie wybór padł na polandbike'a. Właściwie to była jedyna sensowna propozycja. Chipa już był z Nowego Dworu Maz., rower miałem na miejscu w Warszawie i chociaż dojazd był z przesiadkami to nie były one uciążliwe. Tylko godziny przyjazdu trochę mało pasowne były, bo albo mogłem przez prawie cztery godziny czekać na start albo mniej niż półgodziny. Mógłby wtedy być problem z rejestracją, dlatego formalności załatwiłem w piątek i to półgodziny okazało się wystarczające.
Na miejscu w Długosiodle ogarnąłem się jeszcze przed wyścigiem, przyszykowałem i właściwie bez rozgrzewki ustawiłem w kolejce do sektora. Nie było już za bardzo czasu na rozpoznanie szczególnie końcówki trasy, co niestety później wyszło na minus. Potem jeszcze kilka minut oczekiwania na start w sektorze przy piekącym słońcu. Zapowiadało się nareszcie prawdziwie letnie ścigańsko.
Start zadziwił mnie lekkim rozleniwieniem. Organizator opisywał trasę jako szybką, więc przypuszczałem, że początek będzie na wariata. Być może szaleństwa na początku zneutralizowała piaszczysta droga, ale trochę mnie to martwiło. Jeśli to miała być szybka trasa to nie mogłem utknąć gdzieś na końcu sektora tylko raczej należało załapać się na jakieś dobre koło. Mocniej przycisnąłem i zabrałem się z odpowiednim dla mnie pociągiem. Nie rwałem się na czoło, bo nie miało to sensu. Do rozjazdu mini/max nie było po co się spinać, ponieważ i tak nie wiadomo z kim się ścigam. To zawodnikom z mini powinno w tej chwili zależeć na mocnym tempie, więc należało im zostawić miejsce do popisów i spokojnie się temu przyglądać z pozycji tylnego koła.
Dopiero za rozjazdem zaczęła się walka. Trasa zdecydowanie skręciła do lasu, podłoże zaczęło być nierówne, miejscami korzeniaste, a zawodnicy podkręcili tempo. Początkowo było deczko za szybko jak dla mnie, ale zdołałem to przetrzymać. Zdecydowanie jeden zawodnik wszystkich ciągnął przez dłuższy czas, ale w końcu daje znak o zmianę. Wyszedł na przód ktoś inny i podtrzymał tempo. Potem przyszła kolej na mnie. Starałem się utrzymywać średnią jak koledzy przede mną i jakiś czas tak dawałem radę. W końcu obejrzałem się do tyłu i zostali tylko ta dwójka, która wcześniej ciągnęła pociąg. Przez kilkanaście kilometrów tak razem jechaliśmy. Zmiany szły w miarę po równo, jednak najmłodszy kolega troszeczkę oszukiwał jak się potem okazało. Zmiany dawał rzadziej i krótkie, bo niby słaby był i nie miał sił, ale na dziesiątym kilometrze do mety jak wystrzelił to tyle go tylko widziałem. Próbował się zabrać z nim, ale to już było po frytkach. Ja już byłem dobrze ugotowany, a u niego była świeżość. Dobra nauczka na przyszłość, że i ściemniacze się trafiają.
Trasa pozytywnie mnie zaskoczyła, chociaż nie spodziewałem się rewelacji. Sami organizatorzy porównywali ją do ubiegłorocznych Kozienic, a tam raczej było biednie bez wykorzystania wielu atrakcji Puszczy Kozienickiej. Nie wiem jak było w przypadku Puszczy Białej, bo jej nie znam, ale atrakcji było zdecydowanie więcej. Spora część po lesie to typowy doubletrack pośród mchów, który od czasu do czasu przechodził w singiel przez górki. Z resztą takich niepozornych górek było nawet sporo. Szczególnie interesująco zrobiło się pod koniec gdzie pojawiła się ich cała seria a przez nie ścieżka w otoczeniu zielonych mchów i drzew. Wyglądało to na prawdę malowniczo, aż się chciało na chwilę zatrzymać i pożyczyć sobie takiej ścieżki w Puszczy Kozienickiej.

Chociaż okoliczności przyrody prezentowały to co miały najlepszego to ja niestety powoli zacząłem już odczuwać zbliżające się symptomy wyczerpania. Od około 45 kilometra moc na tyle siadła, ze dalsze pościgi przestały być możliwe. Częściowo podratowałem się żelem, ale dopiero magnez przywrócił mi wiarę, że zgon nie nastąpi przed metą. Niestety fatalny moment wybrałem na degustację, a mianowicie na wspomnianych wcześniej ostatnich górkach. Odkręcanie fiolki, picie zawartości gdy następuje zjazd a potem stromy podjazd i to wszystko z tylko jedną ręką na kierownicy skończyło się zatrzymaniem na podjeździe. Mógłbym się jeszcze uratować, ale śmiecić w takim ładnym miejscu nie wypadało, z resztą nigdzie nie wypada. Kawałek musiałem podprowadzić, gdy w tym czasie kilka osób mnie minęło. Po tym interwałowym kawałku siły jakby wróciły na tyle, aby nie odsuwać się dalej w klasyfikacji.
Słychać już było odgłosy miasteczka rowerowego i powoli szykowałem się do finishu, kiedy wyszedł brak rozpoznania końcówki. Co prawda zagapiłem się na fotografa i zastanawiałem się czemu postawił rower prawie na środku ścieżki. Takie krótkie rozluźnienie uwagi spowodowało, że nie zauważyłem strzałek w lewo i przestrzeliłem zakręt - z finishu wyszło wielkie nic. Patrząc na wyniki straciłem przez gapiostwo tylko jakieś 30 sekund, ale w klasyfikacji open przełożyło się to na co najmniej 5 pozycji. Jakby było to gdzieś na trasie to pewnie nie robiło by mi to różnicy, a tak przez jedno zdarzenie całość wydaje mi się popsuta.
W miasteczku jak to w miasteczku po maratonie. Chcę tylko coś zjeść i trochę opłukać się z brudu. Po tym względem polandbike zawsze się sprawdzał – miska z całkiem dobrym makaronem była, woda do umycia twarz i rąk była, za to kolejek do myjki rowerowej nie było. Więcej nie wymagam.
Szybko się zwinąłem, bo za kilkanaście minut miałem pociąg powrotny do Warszawy, a na następny nie chciałby czekać. Wynik sprawdziłem dopiero w rozklekotanym pojeździe kolei mazowieckich.

Wynik:
M2: 14/29
Open: 54/144

 

Mazovia Legionowo

Niedziela, 13 maja 2012Przejechane 77.61km w terenie 50.00km

Czas 03:32h średnia 21.97km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 12.41 km
Wyścig: 54.40 km
Powrót: 11.61 km

Czwarty maraton w tym roku. Najwyższa pora, żeby nareszcie wykręcić jakiś wynik na miarę swoich możliwości. Wszystkie dotychczasowe zmagania z tego roku nie satysfakcjonowały mnie pod względem rezultatów - każdy z rankingiem poniżej 80%. Gorzej niż przy pierwszym maratonie na jakim wystartowałem, a wydaje mi się, że zrobiłem pewne postępy od tamtego czasu. Dzisiaj musiało być lepiej i cel minimum to wspomniane 80%.
Mazovię w Legionowie dobrze wspominam z 2011 roku. Chociaż nawalał mi napęd to trasa mi się podobała. Było płasko, ale coś w sobie ta trasa miała. Dużo jechało się po lesie, sporo wąskimi ścieżkami, twarde podłoże, dużo ostrych zakrętów, do których trzeba dohamowywać a potem przyśpieszać, ogólnie nie było gdzie się nudzić. Nastawiałem się nawet na giga, ale deszczowa pogoda i w ostatniej chwili wydłużona do 88km trasa wystraszyła mnie. Po majowym weekendzie czułem moc, ale prawie dziewięćdziesiąt kilometrów w terenie byłoby ponad moje siły. Zostało tradycyjnie mega tym razem w wersji z deklarowanymi 60km, co i tak później okazało się nieprawdą. Dystans akurat do przejechania bez zgonu, oczywiście jeśli będę w formie.
Rano miałem trochę dylemat jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w cieplejszych spodniach i to był dobry wybór, chociaż większość zawodników jechał całkiem na krótko. U mnie by się to nie sprawdziło. Po prostu jak jest mi zimno to źle mi się jedzie i rozgrzanie się podczas wysiłku tego nie zmienia. Na szczęście miało nie padać, więc najgorszym nie trzeba było się przejmować.
Przed startem krótka, ale chyba całkiem efektywna rozgrzewka i stawiłem się w sektorze. Trochę zaczęło kropić, ale nic to bo już sektor startuje. Nie wypaliłem do przodu, ale starałem się utrzymać pozycję w sektorze, by potem nie przedzierać się z końca.

Tak jak zawsze początek był mocny i zastanawiałem się jak długo to będzie trwało. Na dłuższą metę takiego tempa bym nie wytrzymał, ale po paru kilometrach wszyscy wkoło już dyszeli. Prędkość systematycznie spadała, ja zaś czułem się świetnie, więc mogłem atakować. Na nielicznych górkach wyprzedzałem po kilka osób. Na prostych łapałem się na pociągi, bo dzisiaj to był klucz do sukcesu. Subiektywnie oceniając to był chyba najszybszy maraton na jakim byłem. Na pewno potęgowały to wąskie ścieżki biegnące ciasno między drzewami, pieńkami, krzakami, itp. Jednak tutaj świetnie spisał się rower. Kolejny raz przekonałem się, że wymiana mostka na krótszy tchnęła w niego nowe życie. Ten jeden centymetr mniej sprawił, że rower jedzie idealnie tam gdzie ja chce, a na krętej ścieżce tego właśnie oczekuję.
Chociaż jak już napisałem trasa nie była wybitna to nie wiadomo kiedy mi zleciała. Po pierwszych 15 kilometrach była pierwsza porcja żela, zanim się obejrzałem było 30 km na liczniku czyli kolejny raz żel i błyskawicznie pojawił się 45 kilometr. Nie wiedziałem skąd i jak, ale na pewno nie było nudno. Czułem się co najmniej nieźle, zero skurczy. Przy rozjeździe na giga zastanawiałem się czy może by nie skręcić na trzecią rundę, jednak zostałem przy mega, bo może być całkiem niezły wynik. Po rozjeździe wiedziałem już, że trasa jest krótsza niż zapowiadane 60 kilometrów. Ostatnie kilometry były identyczne jak rok temu. Przycisnąłem jeszcze na koniec, ale po drodze trochę blokowali fitowcy. Jednak udało się osiągnąć pewną przewagę przed finishem co by nie rzucać się do walki na ostatnich metrach. Co prawda jeden zawodnik mnie wyprzedził tuż przed metą, ale z mojej grupy dojechałem pierwszy.

Na mecie szybkie ogarnięcie się i poleciałem sprawdzić wynik zwycięscy mega. Nie było jeszcze kartki, a to dobry znak. Będzie dobry wynik końcowy. I był. Najlepszy ranking w historii – 86,3%!

Wynik:
M2: 26/88
Open: 106/493