Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:4170.50 km (w terenie 2763.57 km; 66.26%)
Czas w ruchu:204:21
Średnia prędkość:20.41 km/h
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:80.20 km i 3h 55m
Więcej statystyk

Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki + Dojazdy

Niedziela, 11 września 2011Przejechane 97.43km w terenie 60.00km

Czas 04:52h średnia 20.02km/h

Temperatura 27.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 22.80 km
Wyścig: 66.58 km
Powrót: 7.94 km

Sezon maratonowy powoli się kończy, a ja jeszcze nie wykorzystałem flex'a na mazovii i chyba nie wykorzystam do końca. Edycja w Nowym Dworze Mazowieckim blisko Warszawy z łatwym dojazdem dla niezmotoryzowanych, więc nie można było nie skorzystać. Poza tym ranek przywitał bardzo dobrą pogodą. Można było spodziewać się jak to na podwarszawskich etapach masy ludzi, więc wolałem wcześniej zjawić się na miejscu. O dziewiątej jeszcze było luźno przy biurze i okolicach, więc wszystkie sprawy załatwiało się prawie bez kolejek. Po rozejrzeniu się co i jak poszedłem kupić dwa żele, ponieważ dzisiaj postanowiłem jechać giga. Giga to było tylko z nazwy, ponieważ 68 kilometrów bywało już nawet na mazovii na mega i to w trudniejszym terenie. Jednak ogólnie biorąc stawka na tym dystansie jest zdecydowanie mocniejsza, więc jest z kim się porównywać. Korzystając z kilku chwil jeszcze przed startem coś tam zjadłem, zdjąłem bluzę i pojechałem zaznajomić się z końcówką i początkiem trasy.
Ostatnie 2,5 kilometra biegło lasem z końcówką po trawie. W lesie wąsko i nie będzie wiele miejsc do wyprzedzania. Za to dużo zakrętów i tutaj jest okazja na ewentualne trasowanie. Początek za to szeroki. Jedyne miejsce na które trzeba uważać to przy wale jechać górą, a nie dołem. Na objeździe pojechałem dołem i prawie stanąłem w głębokim piachu. Dalej asfalt z hopkami i zjazd na łąkę z błotem.
Ustawiam się w sektorze i czekam ze 25 minut na start. Długo, ale dobrze, że nie czekałem, bo ludzi nadmiar i potem są problemy ze znalezieniem miejsca. Słońce grzało dobrze, mi pasowało. Trochę nie pomyślałem i nie rozsunąłem koszulki pod szyją. Przez to później było mi gorąco a nie mogłem w trakcie jazdy rozpiąć bardziej suwaka.
Start poszedł w miarę spokojnie. Dopiero po wyjściu na prostą prędkość poszła w górę. Staram się trzymać mniej więcej kilku osób, które wiem, że są z 3 sektora i jeżdżą giga. To był mój punkt odniesienia. Początkowo wszystko szło z planem. Na wale nie wpakowałem się w łachy piachu, ale po zjeździe na łąkę załadowałem się w środek błota. I tak przez pierwsze kilometry. Chociaż każdą kałużę można było minąć bokiem to mi udało się każdą z nim zbadać pod względem głębokości i lepkości, a nawet smaku mazi w niej zalegającej. Kompletnie nie trafiałem z doborem toru jazdy, ale tutaj mogę trochę zwali winę na tłum na drodze. Wszyscy w owczym pędzie gnają przez siebie a widać tylko kilka metrów. Nie mogę się przyzwyczaić do jazdy na kole, bo po prostu nie ufam ludziom przez sobą. Nie raz widziałem i doświadczyłem nagłe hamowanie przed dosłownie malutką kałużką. Nie będę już pisał o tym co działo się przy podjeżdżaniu pod hopki, bo to już jest śmiech na sali.
Po dziesięciu kilometrach stawka się unormowała i można było jechać swoje. Trzymałem w zasięgu wzroku moje punkty odniesienia i choć miałem zapas mocy wolałem zachować je na później. Kilka osób, które pamiętałem ze Skarżyska mnie wyprzedziło, ale trzymałem się założenia o oszczędzaniu się na drugą pętlę.

Zjazd, przede mną skręcił inny zawodnik, a tak to ogólnie zrobiło się pusto. Jechało mi się średnio-dobrze. Raz jechałem pierwszy, raz drugi. Po którejś zmianie zostałem sam. Nikogo przed sobą nie widziałem. Ciężko mi utrzymać w takim przypadku odpowiednie tempo. Po odcinku w lesie przez wertepy dopadł mnie lekki kryzys. Doprawiły mnie jeszcze piaszczyste podjazdy pod hopki. Na jednej z nich wyprzedziło mnie dwóch zawodników. Jechali z ostatniego sektora, więc szacun. Widziałem ich jeszcze potem przez kawałek z przodu, ale nie mogłem ich dojść.
Końcówka trasy biegła przez wyboistą łąkę. Nie trawię takiej nawierzchni nie po raz pierwszy zresztą. Odbiera mi ona wszelkie chęci do jazdy. Dochodzi mnie tutaj dwójka zawodników, w tym jeden którego zgubiłem na początku drugiej pętli. Wyprzedzili i oddalali się. Zacisnąłem zęby i nie mogłem pozwolić, żeby uciekli, bo wtedy już będzie koniec. Wpół przytomny przejechałem przez jakiś asfalt. Dobrze, że stał ktoś z zabezpieczenia, bo bym nawet tego nie zauważył. Znów łąka. Tym razem grząska wciągająca koła. Jakoś to przejechałem i zdołałem się utrzymać mojej dwójki. Wjechaliśmy do lasu, czyli zostało 2,5 kilometra do mety. Było twardo i po 1,5 kilometra doszedłem do siebie. Zacząłem kombinować jak wyprzedzić, ale wąsko i jeszcze pojawiali się dublowani zawodnicy. Na szczęście pod sam koniec trafił się ostry zakręt lekko pod górę, ściąłem go po wewnętrznej przez krzaki i wysunąłem się na czoło. Wiele już do myślenia nie pozostało jak wszystkie zasoby psychofizyczne przekierować w pedały i gnać do mety. Kolejny udany finish.

Źródło: http://rower.arteq.org

Po chwili odpoczynku poszedłem do miasteczka na bufet. Posiłek na mazovii tradycyjnie już odpuściłem, bo nie wiadomo jakie sensacje mogą potem się przytrafić. Odstałem swoje w ogromnej kolejce do myjki, chociaż tutaj nie ma co zarzucać organizatorom, bo myjek było sporo. Na plus należy także odnotować udostępnienie w budynku toalet i pryszniców. Było gdzie zmyć błoto z twarzy, rąk, nóg.
Niedzielę zaliczam do tych udanych. Trasa nie była jakoś strasznie nudna, ale mi brakowało długich podjazdów. Jednak ich nie będzie pod Warszawą. Z wyniku też jestem zadowolony. Rating ponad zakładane 80% a dokładniej 82%. Gorzej, że ani w open ani w kategorii nie przepołowiłem. Cała stawka na giga jest mocna.

Wynik:
M2: 26/39
Open: 68/127

Mapka:

 

Mazovia Skarżysko + dojazdy

Niedziela, 28 sierpnia 2011Przejechane 85.50km w terenie 35.00km

Czas 03:53h średnia 22.02km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,38 km
Wyścig: 57,53 km
Powrót: 8,59 km

Tydzień po Suchedniowie w tych samych okolicach odbywał się maraton mazovii w Skarżysku-Kamiennej. Nie są to moje tereny, ale czasami tam bywam, więc wiem czego spodziewać. A spodziewać można się dużo, bo tereny super. Nie są to góry, ale jest gdzie pojeździć. Udowodnił to z resztą właśnie maraton w Suchedniowie, po którym zawodnicy jeżdżący ŚLR czy nawet u GG chwalili organizatorów za solidną dawkę górskiego ścigania. Dlatego od pół roku Skarżysko było obowiązkową pozycją w moim kalendarzu. Sprawa się trochę skomplikowała gdy podał termin – ostatnia niedziela wakacji, czyli kolidowało z tegorocznym Air Show. Na szczęście pokazy były dwudniowe, więc spokojnie mogłem zaliczyć je w sobotę, a w niedzielę maraton. Chociaż przygotowanie dzień przez wyścigiem było marne. Na lotnisku były hektary to schodzenia, mało i marnie się pojadło, cały dzień na nogach i jeszcze w tym roku dodatkowo patelnia i wielka lampa nad głową. Tym bardziej, że wypadało pojechać rating na 80% aby utrzymać trzeci sektor.
Po stawieniu się w Skarżysku stwierdziłem, że jest zimno. Zacząłem żałować, że nie wziąłem cienkiej bluzy. Jednak prognoza pogody jasno mówiła, że będzie robić się cieplej. Poza tym chłodek był wskazany na ewidentne zjaranie od słońca po wczorajszym dniu. Podczas rozgrzewki pojechałem obejrzeć początek i koniec trasy, bo choć nie raz jechałem tymi odcinkami, to końcówki nigdy w tym kierunku. Zawsze jest tam piach i nigdy nie przywiązywałem uwagi do sprawnego jego pokonania, jednak dzisiaj to mogło być rozstrzygające. Lewa strona wydawała nie bardziej obiecująca, ale wystawało trochę gałęzi, więc lepiej jechać po prawej stronie. Ustawiłem się w sektorze i kilkanaście minut czekałem na start.
Początek po wąskiej trylince był spokojny, spodziewałem się tutaj przepychanek. Dopiero jak droga zrobiła się szersza, ale wysypana drobnymi kamieniami zrobiło się nerwowo. Ludzi zarzucało na boki i na luźnym podłożu. Wiedziałem, że początek trasy jest szybki i jeśli nie zabiorę się z odpowiednią grupą szybko uciekną. Trzeba było wyprzedzać. Miejsca multum, jechałem środkiem i nagle dwaj zawodnicy, jeden z lewej drugi z prawej, zjechali na środek gdy ich mijałem. Kontakt kierownicami przy takiej prędkości nie należy do przyjemnych i usłyszałem kilka cierpkich słów, ale nie mogłem przewidzieć będzie się działo na drodze. Nie w takim tłumie. Potem już do pierwszego bufetu w większości po leśnych drogach. Bruki w tej części nie są jakieś straszne i prawie ich nie czuć. Tempo cały czas było mocne, ale na łagodnych podjazdach udawało mi się powoli przesuwać do przodu. Za bufetem chciałem zjeść żel,. Zapomniałem na starcie go otworzyć i teraz nie mogłem odkręcić nakrętki. Męczyłem się przez chwilę zębami z tą nakrętką, w końcu się udało, ale cześć żelu upaprała mi ręce tym samym klejąc chwyty, rogi, klamki. Spojrzałem na licznik i był już prawie 18 kilometr chociaż myślałem, że góra ósmy. To rokowało nieźle na dzisiaj. Urwałem się z grupki i goniłem następną.
Na zjeździe asfaltowym w Bronkowicach był bardzo niebezpieczny moment. Prędkości były tam znaczne, a za zakrętem pojawił się pies, sporych rozmiarów, nie jakiś kundelek. Zderzenie z takim czworonogiem skończyło by się nieciekawie. Wszyscy krzyczeli, aby uważać, ale najwyraźniej na psiaku nie robiło to wrażenia, bo stał tam jak wryty. Dalej za mostkiem znany mi podjazd. Sporo osób udało mi się tutaj wyprzedzić.
Około 30 kilometra pojawiło się pierwsze sztywnienie nóg. Chwilkę odpuściłem jak i z resztą pozostali. Potem zaczęły się kawałki znane z ślr chociaż jakoś tak więcej po asfalcie, a wręcz tylko po asfalcie. Pojawił się we mnie pewien niedosyt. Jedynie ciekawiej zrobiło się w okolicach wsi Siekierno z krótkim zjazdem i ostrym podjazdem, ale w ubiegłym tygodniu nie wspominałem o tym, a to o czymś świadczy.

Autor: Marcin Górajec

Kolejny podjazd pod Orzechówkę. Znane mi miejsce, ale zazwyczaj tędy zjeżdżałem. Wciągnąłem się po tej trawie, ale znów zaatakowało mnie sztywnienie nóg. Znów chwilę odpuściłem. I był to już ostatni większy podjazd na dzisiaj. Jeszcze trochę wdrapywania się na Kamień Michniowski i zjazd do Burzącego Stoku. Tutaj pojechałem asekuracyjnie, może nawet za bardzo. Mimo takiego pasywnego podejścia zaliczyłem wywrotkę w błocie, ale bez szkód. Głębokie, gęste błoto, nie utrzymałem kierownicy i leżałem. Szybko się podniosłem i dalej poszło mi już bez problemów. Po wyjechaniu na szutrówkę, do rozjazdu mega/giga, ponownie zaczęły się gonitwy. I tak już prawie do mety oprócz przedostatniego odcinka przez piach. Obejrzenie go przed startem przyniosło rezultat, bo udało mi się wyprzedzić tutaj trzy/cztery osoby, których w normalnych warunkach nie doszedłbym do mety.
Jeszcze tylko finisz skutecznie obroniony.

Autor: Piotr Marchel

Był jakiś posiłek, ale nawet za nim nie chodziłem. Samo ciasto musiało wystarczyć, bo na rozgotowane kluchy z oliwą nie miałem ochoty. Już się do tego przyzwyczaiłem. Myjka, trochę ogarnąłem się i wróciłem na dworzec na pociąg.
Po tym maratonie czuje duży niedosyt. Jestem trochę niedojechany, ale nie o to chodzi. Moim zdaniem mazovia nie wykorzystała nawet w połowie tego co oferuję ta okolica. Takich dłuższych asfaltowym podjazdów dało się wykroić nawet kilka, prawie w ogóle nie było po bruku, z którego Sieradowicki Park Krajobrazowy słynie. Nie było zjazdów z tyłkiem za siodłem, a na ślr tydzień temu były. Za dużo po asfalcie, a jak już to są tam ciekawsze kawałki. Może autorzy nie chcieli prowadzić trasy w pewne miejsca, żeby nie narazić się na zarzuty o zrzynaniu z ślr tras, ale ja po tegorocznej mazovii w Skarżysku spodziewałem się więcej.

Wynik:
M2: 25/53
Open: 94/332

Mapka

 

MTBCross Suchedniów + dojazdy

Niedziela, 21 sierpnia 2011Przejechane 83.47km w terenie 40.00km

Czas 04:10h średnia 20.03km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 18.06 km
Wyścig: 50.20 km
Powrót: 15.21 km

MTBCrossMaraton w Suchedniowie to był jeden z głównym moich celów maratonowych w tym roku. Podczas ostatniego maratonu w Kozienicach nie poszło mi tak jak chciałem i chociaż minął już prawie miesiąc, miałem obawy jak będzie tym razem. Jeszcze na początku lipca powiedziałby bez zastanowienia, że będę jechał najdłuższy dystans, jednak jak ostatecznie organizatorzy podali 93 kilometry na Master to wymiękłem. Znam część tej okolicy głównie wzdłuż szlaków turystycznych, tereny piękne na rower, ale nie dałbym rady tyle przejechać tempem wyścigowym. Tym razem za wysokie progi na moje nogi. Podjąłem decyzję, że będę jechał dystans Fan. Na 50 kilometrach też będzie się gdzie ujechać.
Do Skarżyska standardowo dojechałem pociągiem. Odjeżdżając spod dworca w najzwyklejszy sposób wyglebiłem się jak długi przy wjeżdżaniu na krawężnik. Siara na całego. Dobrze, że w niedzielny poranek wielkiego ruchu nie było to i mało świadków. Strat na ciele nie było, szybko wsiadłem na rower i ulotniłem się sprzed dworca. W trakcie jazdy oglądam rower i z niedowierzaniem zauważyłem mocno skrzywiony wózek przerzutki. Skrajne przełożenia nie wchodziły, a na maratonie na pewno się przydadzą. Na szczęście z przerzutką wszystko było w porządku. To tylko skrzywiony hak. Miałem zapas w plecaku, więc luz.
Z pokoślawioną zmieniarką pojechałem przez Skarżysko w kierunku Suchedniowa. Chyba już w samym Suchedniowie zagadał o drogę na start Szymek.Z. Ja też jechałem z pamięci i tyle co zapamiętałem z mapy, więc nie pomogłem. Po dotarciu na stadion poszukałem biura a chwilę mi to zajęło. Po załatwieniu formalności zabrałem się do wymiany tego nieszczęsnego haka i zamontowania chipa. Chip trochę inny niż te z którymi miałem dotychczas styczność. Mianowicie jest on zakładany przez zawodników na nogę w okolicach kostki. Denerwowało by mnie takie coś na nodze, dlatego zamontowałem to na mazowiecki sposób na dolnej goleni amortyzatora. Potem kilka minut po asfalcie i ze dwa razy przejazd końcówki trasy w ramach rozgrzewki. Pogoda jak dla mnie super, czyli słonecznie i ciepło. Trasa zapowiadała się, że sporo będzie po odkrytym terenie, a to także mi pasowało. Ustawiłem się na samiutkim końcu i czekałem na start. Zbliżała się godzina start a kolejnych zawodników przybywało. Nie byłem już ostatni, nadal jednak był to ostatni sektor.
Start i poszli. Przynajmniej Ci z przodu. Z tyłu stanie i dopiero potem powolne ruszanie z hulajnogi. Pierwsze zakręty spokojne, gdyż start był za pilotem. Dla mnie rozwiązanie ok, bo zawsze te pierwsze zakręty są niebezpieczne i pokonywane z duszą na ramieniu. Droga się prostuje i zaczęło się ściganie. Bokiem po krawężniku starałem przebijać się do przodu. Skończył się asfalt i o razu na powitanie kałuża. Miałem tutaj trochę farta, bo znalazłem się po właściwej stronie, nikt mnie nie zablokował i suchą stopą środkiem przejechałem. Coś tam się ubrudziłem, ale po Szydłowcu takie błoto to nie jest błoto.
Dalej zaczął się kosmos i rewelka. Nie będę pisał dokładnie co i kiedy, bo nie pamiętam. Tyle się działo na trasie. Ciągłe zmiany podłoża, nachylenia, szybkości. Ktoś mógłby napisać, że trasa bez możliwości złapania rytmu, ale mi takie najbardziej pasują. Przyśpieszenie, hamowanie, zakręt. Tak lubię. Na początku zakrętów nie było, a prosta szutrówka pozwalała na prędkości powyżej 50 km/h. Przy takiej szybkości zaczął włączać mi się wewnętrzny hamulec tym bardziej, że co poniektórzy zawodnicy dziwne manewry odstawiali. Zamiast jechać jedną stroną przeskakiwali z jednej na drugą, chociaż nawierzchnia była taka sama. I weź takiego wyprzedź.
Zjazdy, podjazdy wszystko miodzio i czego dusza zapragnie było. Zjazdy zapamiętałem dwa. Pierwszy chyba w okolicy Góry Sieradowskiej. Najpierw widziałem się jak lecę przez kierownicę, gdy nie wyrobiłem na zakręcie i zahaczyłem o krzaki. Na ślepo udało mi się je przejechać i opanować rower wracając na ścieżkę. Kawałek potem była wypłukana rynna ze śliskimi bokami. Nie było innej możliwości jak jechać po wyrypiastym dnie, po kamieniach i gałęziach. Tu jak wszyscy w zasięgu wzroku asekurowałem się jedną nogą. Drugi zjazd godny zapamiętania to zjazd po łące z takimi jakby progami. Oj, musiałem się tutaj mocno skupić.
Na podjazdach, no cóż, najczęściej w użyciu była koronka 22T z przodu. Chwały mi to nie dodaje, ale tak było mi najwygodniej. Jechałem w takim tempie co wszyscy, a na końcu miałem siły gdy inni dopiero łapali oddech. Były także podjazdy na sztywno, gdzie udało mi się zaskoczyć kilku zawodników. Ale najbardziej w pamięć wrył mi się trawiasty podjazd. Zredukowałem chyba najbardziej jak się dało i kręciłem. Z przodu dwóch kolegów już pchało, ale mi udawało się ciągnąć w górę. Była chwila, że myślałem to już koniec jazdy, ale opanowałem sytuację. Choćby nie wiem co chciałem wjechać do końca i udało się. Kosztowało mnie to trochę, bo około 40 kilometra zaczęły mi sztywnieć nogi i pojawił się stan przedskurczowy. Na chwilę odpuściłem, żeby przeszło. A potem atak. Chyba przez ostatnie 5 kilometrów jakieś ukryte moce się ujawniły we mnie, bo szło mi wyśmienicie. Widziałem zawodnika z przodu, dochodziłem, wyprzedzałem. Po rozjeździe trasa skręcała w las i tutaj, w moim odczuciu, trochę słabe było oznakowanie. W kilku miejscach musiałem się prawie zatrzymać i rozejrzeć. Zorientowałem się jednak, że biało-czerwone krawaty to oznaczenie złej ścieżki i trzeba szukać oprócz niebieskich także żółtych taśm.
Ostatni kilometr i doszedłem grupkę trzy/czteroosobową. W daleka widać przejazd pod torami, potem z objazdu przed startem zapamiętałem, że jest już wąsko. Udało mi się wcisnąć za pierwszego, miejsca było od groma. Zakręt lewa, prawa i myślałem, że pierwszy zamknie zakręt po wewnętrznej przy wjeździe w wąski przesmyk, ale zostawił wolne miejsce zjeżdżając na zewnątrz i jeszcze oglądając się za siebie. Grzechem było by nie skorzystać. Skończyło się kalkulowanie i przycisnąłem ile sił. Obejrzałem się od tyłu. Był zapas kilkudziesięciu metrów. Ostatni zakręt przed wjazdem na stadion i GLEBA. ‘Kuźwa tak spartolić akcje i jeszcze zaraz mnie tu rozjadą’ - pomyślałem. Z daleka słyszałem krzyki, szybko i ignorując ból podnosząc się, widzę nie na licznika, ale ok jest leżał metr dalej, do kieszeni nie czas na zabawy. Wskakuję na rower zatrzaski złapały, na blat z przodu. Obejrzałem się z tyłu kilka metrów żółta koszulka, z przodu wąska bramka. Uff, pierwszy, ale zniosło mnie na końcu i zajechałem trochę drogę zawodnikowi z tyłu. Przepraszam. Kolega przyznał, że zajechałem mu, ale rozumie i jest ok. Okazało się, że zawodnik, którego wyprzedziłem na ostatnim odcinku złapał kapcia, kilkucentymetrowego gwoździa. Widać w przyrodzie musi być równowaga, bo dwie dzisiejsze skuchy zostały wynagrodzone.

Później standardowo myjka, makaron. Poszedłem oddać chipa i przy okazji sprawdzić wyniki. Pierwsze wyniki: 30 w Open na Fan. Teraz pewnie kilka pozycji w dół, ale i tak jest bardzo zadowolony z wyniku.

Wynik:
M2: 13/70
Open: 34/171

Mapka:

 

Poland Bike Kozienice + dojazdy

Niedziela, 24 lipca 2011Przejechane 122.47km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 22.27km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25,60 km
Maraton: 65,52 km
Powrót: 31,35 km

Maraton w Kozienicach potraktowałem niemal jako maraton w Radomiu. Trasa w pewnej części pokrywała się w radomskimi edycjami mazovii. Co prawda nie było mysich górek i górek miłosnych, ale tutaj pewnie zaważyły względy organizacyjne. Przejazd przez te dwie miejscówki wymagałby dwukrotnego przecinania dość ruchliwej szosy Radom-Kozienice, dlatego rozumiem dlaczego trasa tamtędy nie biegła. Widać Zamana ma lepsze układy z drogówką pewnie za sprawą akcji Zabłyśnij na drodze, która budzi kontrowersje w rowerowym środowisku. Wracając do trasy, pokrywała się ona w sporej części z moją pętlą przez puszczę i nie miała głównej wady radomskich mazovii, czyli długich dojazdów i powrotów z puszczy przez nieciekawe tereny podmiejskie. W Kozienicach niemal od razu wjeżdżało się do lasu. Ale najpierw musiałem dojechać do Kozienic...
Rano wsiadłem do pociągu do Garbatki-Letnisko. Po niespełna 40 minutach byłem na miejscu i wystarczyło dojechać około 15 kilometrów na stadion, gdzie było miasteczko rowerowe. Drogi w niedzielny poranek są niemal puste, a szosa na Sandomierz jest najwyższej jakości. Sama przyjemność jechania. W miasteczku byłem chyba jeszcze przed dziesiątą, formalności mogłem załatwić bez kolejek. Parę minut potem mogłem już tylko czekać na start. Trochę poszwendałem się po okolicy stadionu, przymocowałem numer i zająłem miejsce na trybunie obserwując przygotowania dzieciaków do ich wyścigu. O jedenastej wystartowali i zanim się obejrzałem już pierwsi zaczęli przyjeżdżać na metę. Ile to było? 10-15 minut na pokonanie 7 kilometrów? Tempo nieziemskie. Ponieważ można było już wjeżdżać na trasę pojechałem zapoznać się z końcówką trasy. Trochę lasku, potem między garażami i między drzewami już na terenie stadionu. Jeszcze sporo czasu zostało od startu, ale ostatni sektor zaczął się ustawiać. Zajmuję miejsce gdzieś w drugiej linii. Nie chciałbym się na początku sam przebijać, a widać że stają w ostatnim dobrzy zawodnicy, więc od startu chcę się pod nich podczepić i wytrzymać jak najdłużej się da. Po przyjściu pani sektorowej zrobiło się małe zamieszanie, bo V sektor okazał się nie być ostatnim i cześć zawodników przepychając się z końca przechodzi do wcześniejszego sektora. W ostatnim mieli zostać tylko nowi, a i tak część się zagapiła/zagadała i przy starcie były niepotrzebne pretensje. Przede mną stał tzw. 'trampkarz' jak to wyczytałem na jednym forum i boję się, aby przy starcie mnie nie przyblokował. Moim zającem będzie trzech gości z jednego teamu, nie pamiętam nazwy.
Start, minąłem 'trampkarza' wrzucam blat i ogień. Już po wyjściu z łuku ostatni sektor dzieli się na dwie grupy. Łapię się w tej pierwszej. Wyjazd ze stadionu przez bramę i zakręt w lewo na pełnej prędkości. Dalej tak samo, przejazd przez skrzyżowanie. Jazda zdecydowanie na wariata. Myślę, żeby tylko nie wyglebić się na tych pierwszych zakrętach i trzymać koło. Jeszcze przed wjazdem do lasu zaczyna się wyprzedzanie zawodników z V sektora. Jest szeroko, więc manewr można przeprowadzić bezproblemowo. Robi się trochę piaskowo, ale nie ma tragedii. Potem pojawiają się pierwsze kałuże. Nie patyczkuję się dzisiaj i każdą jadę środkiem przez największe błoto. I tak wszystko upaćka się do drodze, więc nie ma co się oszczędzać. Takie podejście przynosi efekty. Na kałużach wyprzedzam po kilka osób na raz.
Po kilku kilometrach widzę z kim będę jechać. W większości jedzie się w grupie. Przede mną pracuje trzech zawodników. Trzymam się ich, nie wychodzę na zmianę, bo ledwo utrzymuję takie tempo. Jednak w pewnym momencie widzę, że inni uciekają i przerwa robi się na duża, aby korzystać z ich tunelu. Wychodzę na przód i dociągam. Pracująca trójka utrzymuje się na mną, więc jakoś zdołałem się odwdzięczyć za koło na paru kilometrach. Mijana jest leśniczówka Karpówka. Zaczyna się asfalt przez Jaroszki. I tutaj popełniam błąd, który za kilka kilometrów będzie brzemienny w skutki. Jeszcze jak przeglądałem mapę przed maratonem i podczas objazdu planowałem tutaj szamanie żela i picie przed wyboistym czarnym szlakiem i potem Wielką Górą. Zamiast odpuścić puściłem się w pogoń za moją trójką zająców, którzy na asfalcie zaatakowali z całych sił. Chyba z kilkunastoosobowego pociągu tylko ja i jeszcze jeden gość zdołał się utrzymać. Potem wertepy i nie miałem jak zjeść.
Docieramy do Kozłowa, czyli niemal do granic Radomia by zacząć powrót do Kozienic. Przez najbliższe kilometry najciekawszy odcinek przez Wielką Górę. Po osiągnięciu wieży obserwacyjnej jestem zdziwiony, że nie skręca się w prawo tylko jedzie prosto. Czyżby cały czas zielonym, aż do drogi królewskiej z ominięciem singla? Na szczęście po zjechaniu z górki trasa skręca w prawo, dzięki czemu udało się wygospodarować jeden podjazd więcej, ale singiel był tylko w połowie.
Po minięciu leśnego parkingu zaczyna się piaszczysty odcinek. Jest około 40 kilometr, gdy dopadają mnie skurcze jakich jeszcze w tym roku nie miałem. Czułem, że nogi twardniały mi już od pewnego czasu, ale ignorowałem to. Teraz zemściło się to na mnie okrutnie. Nie mogę jechać za moją grupą. Zwalniam do tempa prawie spacerowego. Ratuję się żelem i piciem, ale to już za późno. Na dodatek podłoże jest miękkie i jest pod wiatr. Nie lubię takiego układu, ogólnie cała ta sytuacja mocno mnie zdemotywowała. Odpuszczam ściganie, chce tylko dojechać do mety i tak już jest przez ponad 20 kilometrów. Chociaż jakoś tam znam te tereny w puszczy to trasa zrobiła się dla mnie strasznie nudna. Cały czas prosta po piachu, na pewno dałoby się poprowadzić maraton ciekawiej. Na tych dwudziestu kilometrach wyprzedziła mnie masa ludzi. Dopiero pod koniec trochę odżyłem i udaje mi się wsiąść komuś na koło, ale po 2-3 kilometrach znów dostaje skurczy w prawą nogę jeszcze gorszych niż poprzednio. Dojeżdżam do ostatniego odcinka, który odjechałem przez startem, ale nie ma się już tutaj z kim ścigać. Jedynie już na trawie tuż przed wjazdem na bieżnię wyprzedzam jednego zawodnika, który dużo wcześniej mnie wyprzedzał. Wjeżdżam na metę niezadowolony, bo nie tak to miało dzisiaj wyglądać na własnym terenie.

Źródło: ku-fel.com

Cały umorusany w błocie idę z pewną ciekawością po posiłek, który ma być lepszy niż na mazovii. Sos do makaronu jest, a do tego coś co być może kiedyś było makaronem. Mararon był tak rozgotowany, że przypominał puree ziemniaczane. Nie dało się tego zjeść. Wyjadłem sos z mięsa mielonego reszta idzie do kosza. Kucharz z polandbike'a powinien nauczyć się od kucharza mazovii gotować makaron, a kucharz mazovii od polandbike'a robić sos, bo chyba nie umie skoro nie robi. Wpłynęło by to z korzyścią dla obu cykli. Jeszcze tylko kolejka od myjki i zbieram się do powrotu.
Niestety byłem tak zmęczony, że nie zdążyłem na pociąg w Garbatce. Nie zauważyłem rano, że powrót będzie pod górę i pod wiatr. Ogólnie pogoda zaczęła siadać. Na stacji jestem 4 minuty po czasie i niestety pociąg odjechał. Jak człowiek chciałby, żeby pociąg się spóźnił to akurat jedzie zgodnie z rozkładem. Następny za 3 godziny. Nadciąga burza i chciałem przeczekać w budynku, ale po kilku telefonach mam transport z Pionek. Tylko, że muszę jechać teraz, prosto w burzę. Totalnie przemoknięty docieram do Pionek. Dobrze, że jechało się z wiatrem.

Wynik:
M2: 20/30
Open: 94/134

 

Mazovia Szydłowiec

Niedziela, 10 lipca 2011Przejechane 94.34km w terenie 65.00km

Czas 05:45h średnia 16.41km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,99 km
Maraton: 66.98 km
Powrót: 7,32 km

Nie wiem od czego zacząć opis tego co działo się podczas tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Może zacznę, że gdy wstawałem rano warunki zapowiadały się idealne. Słonecznie, ciepło w sam raz dla mnie. Po wyładowaniu się całego kontyngentu bikerów z pociągu na stacji Szydłowiec nic jeszcze nie zdradzało zmian w pogodzie. Jednak gdy wyjechałem z lasu na horyzoncie wisiała już ciemna chmura. Nie ma bata, będzie z tego padać. Nastawiony byłem na mokre warunki, ale liczyłem, że po ostatnich dwóch dniach bez deszczu trasa chociaż trochę podeschnie.
Melduję się w miasteczku nad zalewem, sprawdzam chipa a chmura coraz bardziej złowrogo wygląda. Chociaż jest jeszcze przed dziesiątą jadę zwiedzić ostatni kilometr. Potem sprawdzam jeszcze ile jest po asfalcie na początku. Jadąc tak z parę kilometrów widać i słychać, że burza już blisko. Tak gdzie biegła trasa już lało. Po zwiedzeniu całego początkowego asfaltu szybko wracam trasą hobby do miasteczka, bo tylko tego by brakowało aby przemókł już na rozgrzewce. Ledwo zdążyłem schować się pod namiot zaczęła się ulewa. Pół godziny przed startem przestało padać, więc jadę ustawić się w sektorze.
Kilka minut przed startem znów zaczyna padać, zastanawiam się czy założyć pokrowiec na plecak. Odliczanie, spiker krzyczy start i jedziemy. W kompletnej ulewie. Nienawidzę jechać w ulewie, bo natychmiast zafajdoli mi okulary i nic nie widzę. Po zjechaniu w teren jadę na czuja, a przydałoby się coś widzieć, ponieważ błoto z każdym metrem robi się coraz gorsze. Mimo wszystko jedzie mi się dobrze nawet wyprzedzam.
W lesie błota już nie widać, bo jest na nim kilkanaście centymetrów wody. Zanurzenie prawie po piasty, ale nadal można jechać. Środek ścieżki zapchany, więc jadę koleiną. Do czasu jak nagle w wodzie schowało mi się całe przednie koło, przelatuję przez kierownice i na prawdę nie wiem jak to się stało, że nie zanurkowałem głową w to rozlewisko. Koniec jazdy, zaczęły się marszobiegi z rowerem. Wszyscy gęsiego podbiegają zaś wyprzedzania są w momencie przeskakiwania z jednej strony kolein na drugą. Normalnie myślałem, że buty pogubię w tym błocie. Do tego okulary zaparowały, biegnę na wpół ślepo.
Docieramy na kawałka asfaltu.

Autor: Anka Witkowska

W każdym bucie mam co najmniej po pól kilo piachu. Niewygodnie z stopy jak cholera. Na dodatek w lewym bucie jeden rzep zapchał się błotem i nie chce się zapiąć. Znów w las i powtórka z marszobiegów.
Dojeżdżam do cmentarza partyzanckiego. W pamięci mam, że to już bardziej przejezdny odcinek, ale miejscami muszę pchać. Nie mogłem się utrzymać na pochylonej ścieżce. Cały czas uciekało mi tylne koło - crossmark na tyle w ogóle nie sprawdzał się w takich warunkach. Ile do tej pory zaliczyłem wywrotek i podpórek nie byłem w stanie już ogarnąć.
Rozjazd mega/fit i z ośmioosobowej grupy tylko trzy skręcana na mega. Gdzieś po drodze był bufet, ale nie korzystałem. Odcinka do Ciechostowic za bardzo nie pamiętam, ale błoto było na pewno i ślisko jak na lodzie. Na tym odcinku straciłem po części hamulce, coś się stało z tłoczkami, nie odbijały i już do końca maratonu towarzyszył mi dźwięk ocieranych tarczy. Na zjeździe do Ciechostowic kolejna wyjebka na jakimś rowku ze strumieniem.
Przed podjazdem na Altanę jest kilkaset metrów po jezdni, więc wyciągam żela. Zdążyłem skonsumować, przepić iso z bukłaka. Sam podjazd w dobrym stanie, nie ma błota, twardo, więc idzie sprawnie chociaż strasznie mi się dłuży. Potem zjazd do Hucisk, ale w tym roku odpuszczam szarżowanie. Jest za ślisko. Znów asfalt i ostro pod górę. Oglądam się za siebie na wspaniały widok na niziny. Strasznie denerwują mnie trące tracze, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na leśnej drodze na miejscowością Antoniów na 33 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys. Nie mam motywacji jechać szybciej.

Jakiś gość woła o pompkę i dętkę. Poratowałem pechowca, a przy okazji mam wymówkę, żeby na chwilę się zatrzymać. Zbieram się już do ruszania, gdy prosi jeszcze o łyżki. Głupio odmówić, więc ponownie zdejmuję plecak i wygrzebuję je z dna. Zaraz potem był zjazd kamienistym strumieniem. O dziwo jest mniej wody niż w tamtym roku. Dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale nie chce go wyprzedzać i zaczynam kombinować co kończy się niegroźną wywrotką na kamienie.
Drugi bufet i zaczyna się zielony szlak, który zalany był kompletnie. Woda jest regularnie do kolan, miejscami zapadam się w wodę do połowy uda. Nie ma mowy o jechaniu czy nawet pchaniu roweru. Wygodniej jest go nieść. Za to atmosfera wśród zawodników wspaniała. Rozkminka o skali trudności na mazovii a u GG, o tym, że tam są widoki a tutaj włóczymy się po krzakach, że ktoś od x lat jeździ tylko giga, ale dzisiaj nie da rady, ogólnie śmichy chichy. W końcu ktoś woła: 'O czyżby można? Panowie, w siodła!'. Prędkość ta sama jak piechura, ale w końcu to maraton rowerowy. Jest trochę twardego szutru i nawet udaje mi się urwać grupie, ale za asfaltem na trawach dopada mnie drugi kryzys. Wszyscy kolejno mnie wyprzedzają.
Docieram do rozjazdu na mega/giga, który jest już dawno zamknięty, a pomyśleć, że zastanawiałem się kilka dni wcześniej nad jechaniem giga. Jest długi asfalt. Dochodzi mnie dwójka zawodników i udaje mi się załapać im na koło. Odzyskuję trochę siły.
Ostatni odcinek błotny jest okrutnie rozjechany już przez fitowców. Błoto ma konsystencję świeżego betonu. Głębokie po kostki, ale o dziwo można jechać, albo skill po wcześniejszych sekcjach tak mi się podniósł. Zaczyna się część, którą przejechałem podczas rozgrzewki, wszyscy podkręcają tempo. Na finishu udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Padam ujechany.

Idę opłukać się w skażonej wodzie w zalewie, tylko ryja nie ma gdzie umyć. W ostateczności myję się na myjce z rowerami, chociaż to jeden pies bo woda też z zalewu. Zjadam przydzielony makaron, odbieram pożyczone graty z biura zawodów i wracam na pociąg strasząc trącymi tarczami wszystkie wrony w okolicy.

Maraton w Szydłowcu 2011 zapamiętam jako walkę o przetrwanie, taki survival rowerowy.
Straty na zdrowiu: brak (nie liczę siniaków, pociętych rąk i nóg).
Straty w sprzęcie: klocki hamulcowe (oczywistość), hak przerzutki (znowu), tarcze hamulcowe (podniszczone), linka przerzutki (do przewidzenia). Oprócz tego pojawiły się większe szmery w okolicy supportu i tylnej piasty - do obserwacji. Tłoczki w hamulcach na razie wepchnięte kluczem - także do obserwacji. Amortyzator - chyba ok.

Wynik:
M2: 46/68
Open: 122/290

 

Galiński MTB Maraton - Gielniów

Niedziela, 26 czerwca 2011Przejechane 94.19km w terenie 52.00km

Czas 05:01h średnia 18.78km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 10,05 km
Maraton: 53,29 km
Powrót: 30,84 km

Maraton w Gielniowie od początku zapowiadał się na super imprezę. Informacje, że odbędzie się kolejny wyścig blisko Radomia wypłynęły gdzieś w okolicach marca. Chociaż już wcześniej w sieci krążyły informacje o możliwej edycji ŚLR w Opocznie, mieście z którym związana jest osoba pana Marka Galińskiego, ale ostatecznie to się nie udało. Widać idea nie umarła i objawiła się publicznie jako samodzielny byt a być może jako prolog do nowej serii wyścigów mtb.
Od początku wszystko mi w tym maratonie pasowało. Dobry dojazd pociągiem z Radomia z zapasem czasu na formalności w biurze; porządnie prowadzona akcja informacyjna przez stronę mtbopoczno.pl z aktualizacjami w miarę zbliżania się dnia wyścigu; termin to początek lata, więc niemal pewna pogoda i jeśli Galiński firmuje swoim nazwiskiem imprezę to nie będzie lipy z nudną trasą.
Na stadionie w Gielniowie jestem kilka minut po dziewiątej i widzę sporą kolejkę. Chociaż była rejestracja przez internet trzeba swoje odstać. Obserwując w jakim tempie przesuwa się kolejka powinienem dążyć przed dziesiątą, ale jeszcze sporo ludzi stało za mną. Organizatorzy widząc wielu chętnych przesuwają start o 30 minut. Za wczasu rozdają formularz zgłoszeniowy, aby już z wypełnionym świstkiem podchodzić do obsługi. Ja swój już wcześniej wydrukowałem i wypełniłem, więc cierpliwie czekam. Stojąc tak słucham co inni opowiadają o trasie. Z relacji tych co objechali trasę wyłania się obraz, że na mega jest masakryczne błoto, ścianki do wspinaczki z rowerem na plecach. Poważnie zaczynam się zastanawiać czy mądrze zrobiłem zaznaczając na formularzu dystans giga. Tak, postanowiłem pojechać pierwszy raz giga. 40 kilometrów na mega wydawało mi się jakoś za krótkie, a 70 kilometrowe giga to w sam raz jak dla mnie. Ale przy takim gadaniu jeśli miałbym brnąć w błocie tyle kilometrów to ja dziękuję. Tym bardziej, że jest limit wjazdu na giga 2 godziny 50 minut, który patrząc na mapę będzie około 35 kilometra. Niby nie wyśrubowane wymagania, ale przy założeniu normalnej, przejezdnej trasy. Tłuc się na maraton i nie zostać sklasyfikowanym to trochę obciach. Już spanikowałem i chciałem od nowa wypełniać formularz tym razem na krótszy dystans, ale za blisko byłem już obsługi, która bardzo sprawnie radzi sobie z zapisami. Nie zdążyłbym wypełnić kwitka, więc jaką decyzję podjąłem musi zostać. Wołają do oddzielnego stanowiska wcześniej zarejestrowanych przez stronę, podchodzę, dostaję numerki, pakiet startowy m.in. koszulkę trochę nie mój rozmiar, ale nie wybrzydzam. Z paczki wyciągam co ciekawsze rzeczy, a reszta ląduje w koszu, bo nie będę tego dźwigał. Zdejmuję wierzchnią warstwę, przepakowuje plecak i jadę zrobić jeszcze mała rozgrzewkę. Sprawdzam ostatni odcinek przed metą i jestem zaskoczony. Na trasie hobby jest stromy zjazd z górki podobny jak w Otwocku, gdzie był główną atrakcją. Nie ma błota, ale to daje mi do myślenia, że będzie ciekawie.
Ustawiam się w sektorze giga, w którym są pustki porównując z mega. Zwracam uwagę, że moje crossmarki skromnie prezentują się w porównaniu do opon zawodników obok mnie, którzy widać nastawili się na błotne warunki. Myślę, że jeśli będą tylko kałuże błotne to dam radę, gorzej jak będą kilkuset metrowe odcinki błota. Wtedy crossmarki najzwyczajniej się zapchają i będzie kaplica. Co prawda nie znam tych okolic, ale wyglądają podobnie do tych z Szydłowca czy Skarżyska, a tam po takich opadach jak były ostatnio nie występuję błoto po pachy. Jedynie krótkie błotne kałuże. Chyba, że będzie się jechać po drogach używanych do ścinki lasu. Cóż, będzie co ma być.
5... 4... 3... 2... 1... Poszli.

Start spokojny, nikt nie wyrywa. Asfalt a wszyscy jadą w grupie. Dopiero po zjechaniu na szuter grupa się rwie. Początkowo jest płasko przez pola, ale tak miało być do około 17 kilometra. Płasko nie znaczy, że nie ma kilku niespodzianek. Jest kilka głębszych dołów z błotem, na których amortyzator wykorzystuje prawie cały skok. Jedzie mi się dobrze. Megowcy płynnie wyprzedają mnie lewą stroną, ale nie gonię ich bo to nie moja klasa.
Niestety na 11 kilometrze musiałem złapać patyka, bo łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że wkręciła mi się jakaś gałąź, bo nie chce złapać żadnej zębatki. Zatrzymuję się, żeby ją wyciągnąć, ale nic nie ma. Sprawdzam czy może łańcuch nie spadł z kółeczek wózka, ale także nic z tych rzeczy. Wsiadam i próbuję jechać. Jest tak samo, nie idzie normalnie jechać i już. Ponownie się zatrzymuję dokładniej patrzę na przerzutkę i oczywiście hak skrzywiony. Niby mam w plecaku zapas, ale wymiana to spora strata czasu. Ciągnę ręką za przerzutkę i na chama trochę prostuję ten nieszczęsny hak. Popuszczam linkę przy manetce i można jechać w miarę normalnie. Co jakiś czas strzeli łańcuch, ale tak musi zostać. Ale to nie koniec niefartu na dziś. Jadąc na kole w czterech nie potrzebnie skręcamy na jednym rozjeździe. Po około 200 metrach ktoś się orientuje, że coś jest nie tak, bo brak śladów po oponach, przed nami już się wraca inna grupa. Nawrót, znów przez błoto i powrót na właściwą ścieżkę. Chwilę później zaczepiam plecakiem o taśmę i gubię numerem z chipem z pleców. Dobrze, że ktoś w tyłu krzyknął, bo bym nawet nie wiedział. Rower w krzaki i wracam po numerek. Pozostałymi dwoma agrafkami z powrotem go przypinam do plecaka. Na tych głupich postojach tracę co najmniej 5 minut.
Około 17-18 kilometra zaczyna się odcinek bajka. Wąska, wyboista ścieżka najpierw idzie pod górę, potem w dół, ciasne, ostre zakręty i najlepszy fragment, czyli trawers na stromym zboczu. Trzeba naprawdę skupić się na jeździe, żeby nie ześliznąć się w lewą stronę. Smaczku dodają poprzeczne korzenie, na które trzeba umiejętnie najechać, aby koło się nie uśliznęło. Zawodnikowi przede mną ucieka tylne koło, zatrzymuje się i podpiera. Chcąc nie chcąc robię to samo. Potem znów stromy zjazd. Ogólnie od ten maraton będzie kojarzył się właśnie ze stromymi zjazdami, jakich jeszcze nie jeździłem podczas maratonów. Nawet jestem zadowolony z tego jak idzie mi pokonywanie takich przeszkód. Są podobne jak te w okolicach Kamienia Michniowskiego i nie wahałem się jak je pokonać. Po prostu tyłek mocno za siodło i jazda jest w miarę stabilna. A zjazdy szczególnie pod koniec są wyboiste, a czasami przechodziły w hopki. Na jednej takiej czuję pod kołami tylko powietrze. Całe szczęście, że wcześniej ktoś z obsługi krzyknął wolniej i zdążyłem jeszcze przyhamować, bo inaczej zostałby katapultowany.
Oprócz zjazdów są oczywiście także podjazdy i to takie na których wszyscy w zasięgu wzroku pchają. Jeden albo i dwa może mógłbym dojechać do końca, ale przez skrzywiony hak wyłączoną mam koronkę 32 a czasami i 28 z tyłu. Trzeba pchać i chociaż się wypłaszcza jeszcze kilka kroków na złapanie tchu. Za podjazdem kolejny stromy zjazd i tak wiele razy. Mimo, że trasa jest ciężka daje mi wiele frajdy i satysfakcji. Zerkam na licznik i średnia jest zatrważająca. Jest poniżej 16km/h. W takim tempie zaczynam się zastanawiać czy wyrobię się w limicie na giga jeśli będzie dalej niż na 35 kilometrze. Staram się podkręcić tempo co nie jest łatwe prze takiej trasie. Jednak gdy na mija 2h i 5min jazdy jest rozjazd. Ufff, zdążyłem. Cel na dziś wykonany.
Zaraz za rozjazdem jest bufet, z którego w ogóle nie korzystam. To już trzeci na trasie. Z piewszego wziąłem tylko połówkę banana, z drugiego żel, trzeci jak wspomniałem nic, z czwartego znowu żel. Wody nie biorę, bo w bukłaku mam wystarczający zapas izotonika.
Po rozjeździe przeżywam niemal szok. Jadę absolutnie sam. Czuję się jak na sobotnim, całodniowym wypadzie na rower. Przez pół powtarzanej pętli mega nikogo nie spotykam. Za to błota zrobiły się jeszcze trudniejsze do przejechania. Są rozjechane na maksa. W takich warunkach średnia siada mi jeszcze bardziej. Nie mam zająca, którego miałbym gonić, nie ma przed kim uciekać. Powtarzana pętla to najbardziej strome podjazdy. Pokonując je drugi raz wcześniej zsiadam, dłużej pcham. Mijam zawodnika, który woła innych, którzy źle pojechali. O tej chwili jest z kim jechać. Na jednym z pieszych podjazdów dociągają zagubieni i jest okazja ponarzekać gdzie kto ile razy pobłądził. Zaczynają pojawiać się niedobitki megowców. Zazwyczaj stoją w miejscu, ale uprzejmie ustępują drogi. Przerzutka znów zaczęła grymasić, łańcuch przeskakiwać i na jednym podjeździe ucieka mi dwóch zawodników. Kończę powtarzaną pętlę i coś mam mało na liczniku jak na zapowiadane 70 kilometrów.
Ostatnie kilometry znów prowadzą przez pola. Jest jeszcze więcej megowców, ale jest już wystarczająco szeroko. Ten ostatni odcinek jest trochę bez historii, po prostu dojazd od stadionu, pętelka, którą przejechałem w ramach rozgrzewki i sam wpadam na metę. Impreza trwa w najlepsze, udaję się po posiłek i oprócz standardowych pomarańczy, ciasta jest ciepły posiłek - makaron z sosem i mięsem mielonym. Coś nie do pomyślenia na mazovii. Tylko zastanawia mnie te pięćdziesiąt parę kilometrów na giga zamiast zapowiadanych siedemdziesięciu. Sprawdzam ślad na telefonie i nigdzie nie skróciłem. Dopiero później dowiedziałem się, że organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę, bo ktoś z uporem maniaka przestawiał oznakowanie i nie byli w stanie upilnować całej trasy na giga.
Oddaję do biura zawodów licznik, który znalazłem na jednym z podjazdów, idę na myjkę i czekam na dekoracje, które ciągnęły się miłosiernie długo. W końcu losowanie rowerów, nic nie wygrywam i mogę już ze spokojną głową dojechać do miejsca, gdzie czeka na mnie transport do domu.

Był to mój siódmy maraton, ale absolutny numer jeden jeśli chodzi o to co przygotowali organizatorzy dla uczestników. Podejrzewam, że długo utrzyma pozycję lidera.


Wynik:
M1(<=30): 13/18
Open: 20/37

Mapka:

 

Mazovia Legionowo + dojazdy

Niedziela, 15 maja 2011Przejechane 77.52km w terenie 40.00km

Czas 03:23h średnia 22.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17,57 km
Maraton: 46,57 km
Powrót: 13,38 km

Wstałem rano, na spokojnie zrobiłem co miałem zrobić, spakowałem plecak i wygramoliłem się na zewnątrz co by dojechać do Dworca Gdańskiego na SKM'ę. Na razie pogoda była w porządku. Nie padało w nocy, ale prognoza była bezlitosna - będzie padać już po godzinie 10. Wsiadam na rower i jadę. Obity tyłek w piątek nadal boli, ale nie przeszkadza to w pedałowaniu. Niestety rower nie naprawił się przez noc i łańcuch radośnie skacze po koronkach korby przy mocniejszym depnięciu. Nic na to nie mogłem już dzisiaj poradzić, więc będę się musiał z tym męczyć. Jedyna rada to rozpędzać się do dużej kadencji i dopiero wtedy wrzucać twardsze przełożenie.
Rano w Warszawie ruch był mały, więc przejazd przez miasto nie sprawiał kłopotów. Czekając jeszcze na dworcu dopompowuje trochę tył, zjadam banana i wsiadam w końcu do SKM'ki. Po drodze do Legionowa zaczyna powoli kropić, a w pociągu można posłuchać kto i gdzie w jakim błocie jeździł na maratonie.
Na pierwszej stacji w Legionowie wszyscy wysiadają i jadą do miasteczka mazovii. Trasę mniej więcej znałem z mapy, ale podążyłem za stadem wprost na start maratonu. W biurze zabrałem kupon na posiłek, zdjąłem wierzchnią warstwę ubrania, zjadam kolejnego banana i próbuję trochę pojeździć w ramach rozgrzewki. Nie mam jakoś wielkiej ochoty na jeżdżenie po tym mokrym asfalcie, więc po paru kilometrach poszedłem ustawić się w sektorze tym bardziej, że zaczęło konkretniej padać. Stanąłem gdzieś w środku czwartego sektora i czekam na start. Postanowiłem na początku nie szaleć po asfalcie, bo mokro i łatwo o upadek tym bardziej, że nie jadę sam. Plan mam, żeby atakować dopiero po zjeździe w teren. Dodatkowo jest informacja, że zamiast 58 kilometrów na mega jest 48 i przez chwilę zastanawiałem się czy nie jechać giga, która miało mieć tylko 72 kilometry. Jednak deszcz i fakt, że mam problem ze sprzętem jeszcze przed startem utwierdza mnie w przekonaniu, że 48 km na dziś wystarczy.
Trzy, dwa , jeden i zabawa się rozpoczęła. Tak zakładałem puszczam zawodników przed siebie, ale i tak nie mogłem ich gonić, bo łańcuch puszcza strasznie. Normalnie masakra, nic nie można depnąć. Przez to znalazłem się chyba na końcu sektora przez zjazdem do lasu. Dopiero tutaj mogłem zacząć się ścigać. Tempo jest szybkie, jedzie się mocno, ale nie jest to jakoś męczące. Po drodze do łach piachu odrabiam kilka pozycji. Na pierwszych piaszczystych podjaździkach jakimś zbiegiem okoliczności znalazłem się po właściwej stronie i twardym bokiem można wyminąć kilkunastu zawodników. Po raz kolejny ujawnia się skaczący łańcuch i muszę przed każdym podjazdem redukować na młynek, bo tylko z niego da się podjechać bez zrywania łańcucha z koronek. Jest to o tyle wkurzające, że nie ma takiej potrzeby. Mimo starań nie zawsze zredukuję w porę i co najmniej kilka razy łańcuch puszcza przy pokonywaniu górki. Nie pozostaje mi wtedy nic innego niż pchanie roweru z buta. Na takimi górkami zawodnik przede mną zawsze mi odskoczy, bo ja w tym czasie muszę ustawiać środkową lub największą tarczę z przodu. Za zakrętami, których było sporo, jest to samo; muszę delikatnie rozkręcić.

Na tym zdjęciu na drugim planie.

Mimo takich technicznych problemów jedzie mi się świetnie. Bufety odpuszczam, tylko na trzecim łapię żel. Ubrałem się idealnie, nie kurzy się, nie ma błota, rześkie powietrze, warunki są akurat. Trasa w dużej większości prowadzi singlami przez las, na których co prawda ciężko wyprzedzać, ale dają one dużo frajdy. Jak robi się szerzej od razu są rwania pociągów, tasowania, ucieczki, wszystko co najciekawsze. Przez maratonem zastawiłem się na raczej słabą podwarszawską trasę, ale ta w Legionowie mnie zaskoczyła. Oprócz piaszczystych podjazdów, które były też atrakcją, single przez las były na prawdę niczego sobie. Natomiast końcówka przez krzaki z wijącą się w lewo prawo ścieżką w dół była majstersztykiem. Na każdym zakręcie bandy pozwalające niemal kłaść się do ziemi. I ten widok zawodnika przez sobą, który to właśnie robi - po protu miodzio. Potem jeszcze był kawałem przez górkę i prosta do mety. Chociaż miałem moc na finish sprzęt to skutecznie storpedował. Objechali mnie wszyscy co mogli i na metę wpadam ostatni.
Parę chwil powłóczyłem się po miasteczku, które było bardzo dobrze zorganizowane. Po opłukaniu roweru na myjce poszedłem po posiłek. Chociaż lubię makaron to ten na mazovii był ledwo zjadliwy. W innym przypadku narzekałbym także na mała porcję, ale w takim przypadku małe miseczki są jak najbardziej uzasadnione. I tak głównym posiłkiem staje się ciasto i pomarańcze zaraz przy mecie.
Pada coraz mocniej i nie pozostaje nic innego jak założyć ciuchy z plecaka i zbierać się na dworzec. Błądząc trochę po Legionowie zaczyna regularnie lać z nieba, ale udaje mi się odnaleźć SKM'ę. Przynajmniej nie kapie już na głowę, ale robi mi się coraz zimniej. W Warszawie nie pada na szczęście, więc szybki powrót do mieszkania pod ciepły prysznic.

Wynik:
M2: 52/114
Open: 189/493

 

Mazovia Otwock + dojazdy

Niedziela, 3 kwietnia 2011Przejechane 58.52km w terenie 42.00km

Czas 03:09h średnia 18.58km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazdy (nie wszystko, zapomniałem wpiąć licznik): 11,86 km
Wyścig: 46,66 km

W tym roku obiecałem sobie, że sprawdzę ile jestem warty w tym moim ściganiu się na maratonach. Gdy tylko było wiadomo, że pierwszy maraton mazovii będzie w okolicach Warszawy postanowiłem wystartować, aby zachować sektor z poprzedniego roku. Start z dziesiątego a piątego to była różnica w poprzednim sezonie i zdecydowanie lepiej podobało mi się przy piątym. Można było w końcu znaleźć grupę z moim tempem i myśleć jak się w niej utrzymać zamiast jak zabrać się za kolejne wyprzedzanie.
Kilka dni przed startem w Otwocku z trzeciego sektora zastanawiałem się jak to będzie. Nie żebym miał jakiegoś stresa przedstartowego, bo zazwyczaj podchodzę z dystansem do takich rzeczy. Podejrzewałem, że na pierwszych kilometrach może być... no właśnie. Szybko czy raczej na luzie? Wyprzedzanie na krzywy ryj czy spokojnie? Jak z techniką pozostałych, czy poziom kosmiczny czy nadal przysłowiowe kałuże omijane z buta? Na dodatek poprzednie etapy w Otwocku to były podobno korzenie i piachy. Szczególnie za tymi drugimi nie przepadam. Do tego wszystkiego zima się ciągła niemiłosiernie długo i jeździć bardziej zacząłem dopiero z miesiąc temu, więc moja forma jeszcze daleka od optymalnej. Z resztą nigdy nie miałem jej na początku kwietnia. Start w pierwszym maratonie sezonu miał dać odpowiedzi na te kilka pytań.
Do Otwocka pojechałem SKM'ą i kilkanaście minut po 10 byłem na stadionie. Pierwsze wrażenie to dużo ludzi, ale jak dużo to przekonałem się jak zobaczyłem kolejkę do biura zawodów. Trzeba było swoje odstać w kolejce do sprawdzenia chipa gdzie zawsze odbywało się to bez czekania. Dobrze, że załatwiłem wszystkie formalności na tygodniu, ponieważ na pewno nie dałoby rady tego zrobić teraz. Pogoda od tygodnia była zapowiadana ładna na weekend, więc ludzi zjawiło się więcej niż przewidział organizator i nie dało się ich obsłużyć, mimo przesuniętego startu o prawie pół godziny. Przez to przesunięcie miałem trochę czasu, aby zapoznać się z asfaltowym początkiem trasy. Nawierzchnia była miejscami dziurawa, ale bez zakrętów, więc nie będzie tłoku przy skręcaniu.
Po podjechaniu do sektora panowało małe zamieszanie, który sektor jest który. Ludzie nie mieścili się w przejściu, więc zaczęli wchodzić do sektorów. Jakiś czas potem przyszedł sektorowy, ale sprawdzenie pełnego sektora zawodników, a nawet wylewającego się z niego zawodników było misją niemożliwą. Odhaczył swoje i tyle. Potem była jeszcze atrakcja w postaci startu helikoptera. Troszkę dziwnie się czułem stojąc w miarę blisko z zerowymi możliwościami manewru. Generalnie pojazd ten nie wzbudzał mojego zaufania. Przypominał mi blaszaną puszkę i pospawaną przez ojca kosiarkę do trawy.
Z zatłoczonego sektora start nie mógł być dynamiczny. Na początkowym asfaltowym odcinku prędkość nie była jakaś zabójcza, tak w okolicach 30-35 kmh. Więcej zaczęło się dziać po zjechaniu na drogę szutrową. Do 10 kilometra wyglądało to mniej więcej tak samo: dużo patyków i dużo rowerów co równało się dużo latających patyków. Jednym nawet słusznej wielkości dostałem w twarz. Jechałem asekuracyjnie, ponieważ nie chciałem się wystrzelać na pierwszych kilometrach tak jak w tamtym roku w Klwowie. Pojawiły się pierwsze łachy piachu i wszyscy sprawnie się przeprawiają. Ja również. Generalnie jechałem cały czas mniej więcej z tymi samymi osobami.
Na pierwszym błocie miałem pierwszą skuchę. Objeżdżając bokiem zawadziłem rogiem o gałęzie krzaków i skręciło mi kierownicę. Koleiny były trochę w tym błocie i się rozkraczyłem na środku. Dalej do 20 kilometra dużo się nie działo. Co parę minut popijałem z bukłaka, bo kurz szybko wysuszał usta, na równych fragmentach sięgałem do kieszonki po suszoną morelę. Na bufecie złapałem tylko kubek z izotonikiem. Batona nie brałem, bo i tak bym nie zjadł.
Na 20 kilometrze zaczęło wychodzić moje nieprzygotowanie. Gdy teren zaczął być lekko pofalowany złapały mnie skurcze w obu udach. Przez kilka minut spuściłem z tempa, ale cały czas kręciłem, bo chwila bezruchu tylko mogła pogłębić ten stan. Na szczęście po 2 kilometrach całkowicie odpuściło. To dobrze, bo zaczęły się fajne podjaździki i zjaździki, chociaż zapamiętałem tylko po jednym. Oczywiście były to te najbardziej 'ekstremalne'. Podjazd to widok pchających do góry rowery zawodników. Ale widzę, że ktoś bokiem atakuje. Przerzuciłem na młynek i można było jechać, bo przy podjeżdżaniu z młynka nie liczy się tak siła w nogach tylko docisk przedniego koła do ziemi. I szło mi całkiem nieźle, aż sam się dziwiłem. Wjechałbym to do końca, ale ktoś na wypłaszczeniu, na środku powoli ładował się na siodło, co w przypływie emocji, ale i w ostatniej chwili gryząc się w język wyraziłem w jego kierunku wyrazem 'KUR...czę', jednak za mną ktoś wyartykułował to dosadniej ;) Na zapamiętanym zjeździe popełniłem drugą skuchę. Za mało wychyliłem się na siodło i za bardzo ściskałem przedni hamulec zamiast tylnego. Zważyło mnie do przodu i ratując się posadziłem tyłek na ramie, prawą nogą szurając po ziemi. Nie słyszałem kurw za mną, z przodu zawodniczka za wiele nie uciekła, więc raczej straty nie było. Była jeszcze trzecia skucha, ale raczej powstała w zbiegu okoliczności. Zatrzymałem się w piachu, ponieważ na końcu stał zakopany zawodnik. Spokojnie bym go minął, ale na mną słyszę 'UWAGA JADĘ' od zawodniczki, z która przez większość trasy się tasowałem. Trochę spanikowałem, zjechałem na bok, zahamowałem i stanąłem w piachu. Ostatnia skucha na 40 kilometrze była całkowicie przypadkowa, ponieważ w kasetę wkręciła mi się gałązka. Łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że samo wypadnie, ale niestety trzeba był się zatrzymać i powyciągać ręką. Grupka z którą tak dobrze mi się jechało uciekła. Nogi po drugim kryzysie na 38 kilometrze protestowały przed pościgiem i do mety dojechałem z inną. Finishu nie było, bo nogi spuchły i więcej mocy nie były w stanie wykrzesać.

Autor: Grzegorz Adamski

Maraton na pewno można zapisać do udanych pod względem trasy. Przed spodziewałem się czegoś bardziej płaskiego z większą ilością piachu, a nie było tak źle. Słynne korzenie nie były takie straszne. Uważam, że w Siczkach przy dojeździe na mysie górki są bardziej upierdliwe. Jeśli chodzi i moją dyspozycję to niestety spadek do czwartego sektora. Przed startem zakładałem realistycznie nawet spadek do piątego, ale jednak po cichu liczyłem na utrzymanie trzeciego i rating na 80%. Wyszło 78,3%. Może by się udało gdyby nie wkręcona w kasetę gałąź.

Wynik:
M2: 65/208
Open: 235/877

 

Mazovia Skarżysko + dojazd + powrót

Niedziela, 25 lipca 2010Przejechane 90.60km w terenie 50.00km

Czas 04:20h średnia 20.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 19,80 km
Wyścig: 61.98 km
Powrót na stację: 8,82 km

Maraton w Skarżysku-Kamiennej był prawdopodobnie główną moją imprezą tego sezonu. Na edycję mazovii do Krakowa raczej się nie wybiorę, więc na tym zakończę klasyfikację 'górską'. Początkowo docelowym maratonem w tym roku miała być ŚLR w Suchedniowie, ale wczesne wersja tego wyścigu miała składać się z części szosowej i mtb. Nie mam szosówki a na dodatek była kolizja terminów z Szydłowcem, w którym także chciałem wziąć udział. Później zostało w Suchedniowie tylko mtb w sobotę, więc już nie było pokrywających się terminów, ale chyba nie dał bym rady pojechać maratonu dzień po dniu. Kuszący świetną trasą maraton ŚLR wolałem odpuścić i w Szydłowcu zdobyć jakiś przyzwoity sektor na Skarżysko.
Na miejsce docieram pociągiem cały czas zastanawiając się czy będzie padać. Już od piątku bacznie obserwowałem prognozy pogody i początkowo nie były one korzystne. Dopiero sobotnie zapowiadały, że będzie padać w niedzielę popołudniu, czyli już po maratonie. Po zjawieniu się na stadionie okazało się, że byłem jednym z niewielu, który ubrał się na długo. Dla mnie dzisiaj tak było komfortowo, nie zmarzłem, nie zgrzałem się na podjazdach. Ogólnie to atmosfera na starcie była jakaś smętna co pewnie wynikało z rozproszenia miasteczka rowerowego po niemałym stadionie.
Po załatwieniu formalności w biurze zabrałem się za rozgrzewkę. Kilka kółek wokół stadionu i rozpoznanie początku trasy. Od razu zaskoczył mnie krótki brukowany podjazd i ścieżka w lesie. Sam podjazd fajny, jak ma się w nogach to można uciec, ale potem wąska ścieżka w lesie mogła to zneutralizować. W takiej sytuacji wolałem ustawić się z przodu sektora. Zająłem miejsce w mniej więcej 3 linii i czekałem na start.
Po starcie wszyscy wycięli do przodu, ale nie był to taki start jak z 10 sektora. Było spokojnie, nikt nie odskoczył od razu. Na bruku jakoś tempo siadło. Już w połowie byłem w czubie sektora i nie wyrywałem do przodu, zastanawiając się czemu wszyscy tak zwolnili. W końcu widać było, że niejeden zawodnik miał kilka sezonów w maratonach za sobą, więc może jest jakiś chytry plan na takie początki. Wolałem zostać z sektorem i obserwować co będzie się działo.
A działo się niewiele. Gęsiego wszyscy dojechali do asfaltu. Tutaj przestałem się zastanawiać i rozpocząłem pogoń za zawodnikami z przodu. Szło odporniej niż jak przy starcie z 10 sektora, ale dawało radę. Co prawda inni także mnie wyprzedali. Na pierwszym poważniejszym podjeździe pod Kamienną Górę zaczęła formować się grupa zawodników, których wcześniej czy później widywałem na trasie. Sam podjazd szedł mi całkiem sprawnie.
Po zjeździe z szutrówki zaczął się pierwszy odcinek przełajowy z tzn. 'wiecznymi' kałużami. Dawało się to odjechać bokiem, ale często chcąc lub nie chcąc trzeba było zsiadać z roweru. Jak ktoś wyprzedzał to na pieszo. Za tym fragmentem był także pierwszy kręty zjazd. Normalnie to nie jechałbym tam z taką prędkością. Rower trochę jakby się ślizgał, ale uczucie fajne.
Dojechałem do asfaltu w miejscowości Jastrzębia i tutaj zlokalizowany był pierwszy bufet. Zabrałem powerade'a i batona, który był niemiłosierni słodki. Za słodki. Po jednym kęsie wywaliłem go. W tym czasie jak zajmowałem się degustacją grupa przede mną odskoczyła na duża odległość. Musiałem się nieźle napracować, żeby dojść do nich. Udało mi się do dopiero w lasku. Za nim był odcinek na skraju lasu. Tempo prawie wycieczkowe. Główna trudność to koleiny i góra dwa metry widoczności nawierzchni przed sobą. Co jakiś czas ktoś zsuwa się ze środka do koleiny i ładuje w krzakach. Mi także się to raz zdarzyło. Wyjazd na szutrówkę i kawałek dalej pierwszy piach. Nieduży i mokry, więc było twardo. Na podjeździe pod Kopalnianą Górę nie szarżowałem, starałem się odpocząć, poza tym tempo ogólne było dobre dla mnie w tym momencie. Przejazd przez asfaltówkę i kolejny zjazd. Tym razem cały czas prosto po szutrówce. W pewnym momencie wszyscy hamują, ponieważ jedna z zawodniczek zaliczyła dzwona. Z miny nie wyglądała, że jest ok. Poza tym nie mogła stanąć na prawej nodze. Chyba już ktoś ją z teamu ściągał z drogi, więc nie zatrzymywałem się na dłużej. Zanim znów się rozpędziłem ktoś z przodu zsiadał z roweru. Na drodze wyrwa. Było miejsce to przejechałem po tych kamieniach na dnie, bo tutaj nie było potrzeby zsiadać. Po tej przeszkodzie z przodu zrobiło się pusto. Tylko daleko widać było jakiegoś zawodnika. Goniłem go do końca tej prostej.
Po zakręcie w lewo zaczął się najlepszy fragment trasy. Szczerze to działo się tutaj tyle, że nie wiele z tego pamiętam. Krótkie, konkretne podjazdy, wycofująca się zawodniczka, trzy górki. Pierwsza totalnie z zaskoczenia. Dobrze, że miałem prędkość, więc poszła cała. Druga także gładko, ale trzeciej nie dałem rady. Parę metrów brakło. Może jakbym zmienił przełożenia na miększe w trakcie podjeżdżania, a tak zablokowało korby i koniec jechania. Do wypłaszczenia trzeba było z buta. Potem najlepszy zjazd. Jak go zobaczyłem zza zakrętu to dążyłem tylko pomyśleć 'WOW!'. Tyłek za siodło i strzałka. Zjazd zebrał ładne żniwo kapci. Na końcu kilka osób wymieniało dętki.

Autor: Zbyszek Kowalski

Potem chyba był podjazd z piaszczystym w kilku miejscach korytem strumienia. Kilka razy trzeba było dawać z buta. Następnie zjazd asfalto-szutrówką i podjazd. Tutaj dochodzę grupkę, która dawała niezłe tempo. Żeby się z nią utrzymać musiałem dobrze cisnąć. Na rozjeździe Giga/Mega jeden zawodnik skręca na pętlę Giga, reszta w tym i ja prosto na Mega do mety. Z wspomniną wcześniej grupką naprawdę dobrze się powiozłem. Do ostatniego podjazdu po kostce tempo było akurat. Natomiast ten ostatni podjazd wyssał ze mnie resztki sił. Pociąg nie uciekł, ale ja wszedłem w stan ograniczonej świadomości. W tym lasku za podjazdem w pewnym momencie przyhamowałem przodem, był jakiś dołek i zaliczyłem klasyczne OTB w piach. Na szczęście prędkość była mała to nie doznałem szkód, ale mimo że szybko się zebrałem reszta odjechała i nie mogłem ich już dogonić. Na wjeździe na wiadukt odpuściłem i już nie walczyłem. Na asfalcie do stadionu kilka osób mnie wyprzedza. Mi się już bateryjka skończyła i wolałem resztki zachować, aby bronić się na finiszu. Jednak na metę wpadłem sam.

Autor: Marcin Górajec

Podjechałem do bufetu i jakoś tak mało ludzi było, czyli powinien być w porządku wynik. Zjadam trochę ciasta i pomarańczy. Przy okazji zagadał do mnie zawodnik 154 także z 5 sektora, który jak się okazało cały czas gdzieś tam z tyłu za mną jechał. Dopiero na wiadukcie wyprzedził mnie.
Poszedłem trochę rower opłukać i siebie doprowadzić do porządku. Posiłek musiałem odpuścić, bo śpieszyłem się już na pociąg do Radomia. Spróbowałem jednej kanapki z pasztetem i ogórkiem, ale według mnie końcowy posiłek to żenada w porównaniu do tego co widziałem tydzień wcześniej na legii. Za to trasa jak na mazowieckie maratony rewelacja. Marzy mi się jeszcze maraton w Starachowicach, bo Suchedniów już od dawna zaklepany przez ŚLR.

Wynik:
M2: 44/94
Open: 134/400

 

Legia Maraton Klwów + dojazd + powrót

Niedziela, 18 lipca 2010Przejechane 136.99km w terenie 50.00km

Czas 05:50h średnia 23.48km/h

Temperatura 32.0°C

 

Dojazd z Radomia + rozgrzewka: 47,41 km
Wyścig: 51.61 km
Powrót do Radomia: 37,97 km

O maratonie w Klwowie dowiedziałem się jakieś dwa miesiące temu. Początkowo nie planowałem się na niego wybierać, ale plotki w sieci głosiły o dobrej organizacji w porównaniu od mazovii. W Szydłowcu trasa była naprawdę ok, ale tym co było po przekroczeniu mety trochę się rozczarowałem. Wiadomo, na maraton nie jedzie się po to, aby najeść się ciasta i makaronu, ale 70 złotych , które zapłaciłem w dniu start to dużo za przejazd oznakowaną trasa i pomiar czasu.
Do Klwowa z Radomia dojechałem rower. W niedzielny poranek ruch na trasie był niewielki, pobocze w miarę równe, więc mogłem bezstresowo jechać. Niestety całą drogę było pod wiatr co potem niestety przełożyło się na wynik. W kluczowych momentach brakowało trochę prądu. Przyjąłem wersję, że to przez dojazd, a nie przez braki w przygotowaniu i tego będę się trzymał :P Ale o tym później.
W biurze zawodów zapisy odbywały się bardzo sprawnie. Obawiałem się kolejek, ponieważ każdy uczestnik musi się zgłosić przed startem. Nie ważne czy startuje regularnie czy dopiero pierwszy raz. Co prawda nie było dużo startujących, więc może dlatego zapisy przebiegały bez czekania. W każdym razie obsługa w biurze w pełni profesjonalna. Dostałem nawet rachunek na startowe. Za 60 złotych w dniu startu dostałem jeszcze całkiem porządne skarpety. Każdy dostawał rozmiar jaki potrzebował, a nie że takie mamy. Mogę jedynie przyczepić się do chipa. Ta kartka papieru z drucikiem przyklejonym taśmą wyglądała tandetnie. Na dodatek mój raz pikał, raz nie. Nie było za to problemów brakiem zipów i agrafek, żeby przyczepić numer na kierownicę i na plecy.
Po ustawieniu się na starcie potwierdziły się opinie, które znalazłem na sieci, że w legii startują raczej konkretni ludzi, którzy nie kupili rower miesiąc temu. Widać było, że ogólny poziom sportowy jest wyższy niż podczas mazovii. Także później podczas wyścigu uczestnicy trzymali odpowiedni poziom kultury. Nie było kurwienia na innych z czym podczas moich dwóch epizodów na wspomnianej już wcześniej mazovii nie raz się spotkałem.
Po wystartowaniu z niemal samego końca przekonałem się, że dzisiaj nie będzie łatwo. Początkowo bruk, a potem głęboki piach to nawierzchnie, za którymi nie przepadam. Wszyscy jechali równo i wyprzedzania nie było wiele. Niestety na którejś z kolei piaskownicy zawodnik przede mną się prawie zatrzymał, ja przyhamowałem i zatrzymałem się na środku tej łachy piachu. Nie mogłem ruszyć, trzeba było wyprowadzić na twarde. Jakiś kawałek dalej przestrzeliłem zakręt. Trzeba było zawrócić, a to wybija z rytmu i kolejni zawodnicy uciekają. Po 10km wiedziałem, że z tym tempem będzie dzisiaj dla mnie rzeźnia.

Autor: Anka Witkowska

Na pierwszej rundzie jeszcze się trzymałem swojej grupki i nawet w pewnym momencie udało mi się odskoczyć, ale piachy przed miejscowością Kolonia Ulów mnie spacyfikowały. Do bramki kontrolnej dojeżdżam już jako ostatni ze stratę kilkudziesięciu metrów od zawodnika przede mną. Na długiej prostej do bufetu powoli tracę go z zasięgu wzroku. Musiałem zwolnić, bo już się ugotowałem. Nie miałem sil na pogoń. Dobrze, że przed startem kupiłem żel, bo mnie przed dojechaniem do drugiego bufetu podratował. Na bufecie wziąłem banana i jakby siły wróciły. Niestety większość drugiej rundy po lesie jechałem sam. Zastanawiałem się czy jestem ostatni, ale pocieszała mnie myśl, że nie dostałem jeszcze dubla, więc nie jest tragicznie. Potem znów ten piach w lesie. Na nim doszło mnie dwóch zawodników i z nimi jechałem, aż do jakiegoś 5 kilometra przed metą. Zrobiło się szeroko i równo, więc warunki dla mnie stały się bardziej sprzyjające. Na prostej do bufetu pod wiatr próbuję się nawet im urwać, ale mocno trzymali się koła.
Ostatnie 5 kilometrów to było odliczanie do mety. Nawet nie próbowałem gonić. Z tyłu miałem pusto i chciałem już tylko nie dać się wyprzedzić. Udało się to, ale bez entuzjazmu wjechałem na metę. Wiem, że gdyby nie zmagania z wiatrem podczas dojazdu mogłoby być lepiej.
Bufet i obsługa na mecie nie rozczarowała: arbuz, pomarańcze, napój dla mnie dziwny w smaku. Posiłek w uczciwej porcji makaron lub ryż do wyboru, sos z mięsem. Dekoracje i tombola prowadzona przez Tomasza Jarońskiego nie zanudzała uczestników. Generalnie fajna, kameralna atmosfera jak na tego typu imprezę.
Po 16, gdy skończyły się atrakcje przewidziane przez organizatorów, zacząłem wracać do Radomia tą samą trasą co rano. Tym razem już z wiatrem w plecy.

Wynik:
M2: 12/16
Open: 36/70