Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki + Dojazdy
Dojazdy + rozgrzewka: 22.80 km
Wyścig: 66.58 km
Powrót: 7.94 km
Sezon maratonowy powoli się kończy, a ja jeszcze nie wykorzystałem flex'a na mazovii i chyba nie wykorzystam do końca. Edycja w Nowym Dworze Mazowieckim blisko Warszawy z łatwym dojazdem dla niezmotoryzowanych, więc nie można było nie skorzystać. Poza tym ranek przywitał bardzo dobrą pogodą. Można było spodziewać się jak to na podwarszawskich etapach masy ludzi, więc wolałem wcześniej zjawić się na miejscu. O dziewiątej jeszcze było luźno przy biurze i okolicach, więc wszystkie sprawy załatwiało się prawie bez kolejek. Po rozejrzeniu się co i jak poszedłem kupić dwa żele, ponieważ dzisiaj postanowiłem jechać giga. Giga to było tylko z nazwy, ponieważ 68 kilometrów bywało już nawet na mazovii na mega i to w trudniejszym terenie. Jednak ogólnie biorąc stawka na tym dystansie jest zdecydowanie mocniejsza, więc jest z kim się porównywać. Korzystając z kilku chwil jeszcze przed startem coś tam zjadłem, zdjąłem bluzę i pojechałem zaznajomić się z końcówką i początkiem trasy.
Ostatnie 2,5 kilometra biegło lasem z końcówką po trawie. W lesie wąsko i nie będzie wiele miejsc do wyprzedzania. Za to dużo zakrętów i tutaj jest okazja na ewentualne trasowanie. Początek za to szeroki. Jedyne miejsce na które trzeba uważać to przy wale jechać górą, a nie dołem. Na objeździe pojechałem dołem i prawie stanąłem w głębokim piachu. Dalej asfalt z hopkami i zjazd na łąkę z błotem.
Ustawiam się w sektorze i czekam ze 25 minut na start. Długo, ale dobrze, że nie czekałem, bo ludzi nadmiar i potem są problemy ze znalezieniem miejsca. Słońce grzało dobrze, mi pasowało. Trochę nie pomyślałem i nie rozsunąłem koszulki pod szyją. Przez to później było mi gorąco a nie mogłem w trakcie jazdy rozpiąć bardziej suwaka.
Start poszedł w miarę spokojnie. Dopiero po wyjściu na prostą prędkość poszła w górę. Staram się trzymać mniej więcej kilku osób, które wiem, że są z 3 sektora i jeżdżą giga. To był mój punkt odniesienia. Początkowo wszystko szło z planem. Na wale nie wpakowałem się w łachy piachu, ale po zjeździe na łąkę załadowałem się w środek błota. I tak przez pierwsze kilometry. Chociaż każdą kałużę można było minąć bokiem to mi udało się każdą z nim zbadać pod względem głębokości i lepkości, a nawet smaku mazi w niej zalegającej. Kompletnie nie trafiałem z doborem toru jazdy, ale tutaj mogę trochę zwali winę na tłum na drodze. Wszyscy w owczym pędzie gnają przez siebie a widać tylko kilka metrów. Nie mogę się przyzwyczaić do jazdy na kole, bo po prostu nie ufam ludziom przez sobą. Nie raz widziałem i doświadczyłem nagłe hamowanie przed dosłownie malutką kałużką. Nie będę już pisał o tym co działo się przy podjeżdżaniu pod hopki, bo to już jest śmiech na sali.
Po dziesięciu kilometrach stawka się unormowała i można było jechać swoje. Trzymałem w zasięgu wzroku moje punkty odniesienia i choć miałem zapas mocy wolałem zachować je na później. Kilka osób, które pamiętałem ze Skarżyska mnie wyprzedziło, ale trzymałem się założenia o oszczędzaniu się na drugą pętlę.
Zjazd, przede mną skręcił inny zawodnik, a tak to ogólnie zrobiło się pusto. Jechało mi się średnio-dobrze. Raz jechałem pierwszy, raz drugi. Po którejś zmianie zostałem sam. Nikogo przed sobą nie widziałem. Ciężko mi utrzymać w takim przypadku odpowiednie tempo. Po odcinku w lesie przez wertepy dopadł mnie lekki kryzys. Doprawiły mnie jeszcze piaszczyste podjazdy pod hopki. Na jednej z nich wyprzedziło mnie dwóch zawodników. Jechali z ostatniego sektora, więc szacun. Widziałem ich jeszcze potem przez kawałek z przodu, ale nie mogłem ich dojść.
Końcówka trasy biegła przez wyboistą łąkę. Nie trawię takiej nawierzchni nie po raz pierwszy zresztą. Odbiera mi ona wszelkie chęci do jazdy. Dochodzi mnie tutaj dwójka zawodników, w tym jeden którego zgubiłem na początku drugiej pętli. Wyprzedzili i oddalali się. Zacisnąłem zęby i nie mogłem pozwolić, żeby uciekli, bo wtedy już będzie koniec. Wpół przytomny przejechałem przez jakiś asfalt. Dobrze, że stał ktoś z zabezpieczenia, bo bym nawet tego nie zauważył. Znów łąka. Tym razem grząska wciągająca koła. Jakoś to przejechałem i zdołałem się utrzymać mojej dwójki. Wjechaliśmy do lasu, czyli zostało 2,5 kilometra do mety. Było twardo i po 1,5 kilometra doszedłem do siebie. Zacząłem kombinować jak wyprzedzić, ale wąsko i jeszcze pojawiali się dublowani zawodnicy. Na szczęście pod sam koniec trafił się ostry zakręt lekko pod górę, ściąłem go po wewnętrznej przez krzaki i wysunąłem się na czoło. Wiele już do myślenia nie pozostało jak wszystkie zasoby psychofizyczne przekierować w pedały i gnać do mety. Kolejny udany finish.
Źródło: http://rower.arteq.org
Po chwili odpoczynku poszedłem do miasteczka na bufet. Posiłek na mazovii tradycyjnie już odpuściłem, bo nie wiadomo jakie sensacje mogą potem się przytrafić. Odstałem swoje w ogromnej kolejce do myjki, chociaż tutaj nie ma co zarzucać organizatorom, bo myjek było sporo. Na plus należy także odnotować udostępnienie w budynku toalet i pryszniców. Było gdzie zmyć błoto z twarzy, rąk, nóg.
Niedzielę zaliczam do tych udanych. Trasa nie była jakoś strasznie nudna, ale mi brakowało długich podjazdów. Jednak ich nie będzie pod Warszawą. Z wyniku też jestem zadowolony. Rating ponad zakładane 80% a dokładniej 82%. Gorzej, że ani w open ani w kategorii nie przepołowiłem. Cała stawka na giga jest mocna.
Wynik:
M2: 26/39
Open: 68/127
Mapka:
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0