Dojazd + rozgrzewka: 17,57 km
Maraton: 46,57 km
Powrót: 13,38 km
Wstałem rano, na spokojnie zrobiłem co miałem zrobić, spakowałem plecak i wygramoliłem się na zewnątrz co by dojechać do Dworca Gdańskiego na SKM'ę. Na razie pogoda była w porządku. Nie padało w nocy, ale prognoza była bezlitosna - będzie padać już po godzinie 10. Wsiadam na rower i jadę. Obity tyłek w piątek nadal boli, ale nie przeszkadza to w pedałowaniu. Niestety rower nie naprawił się przez noc i łańcuch radośnie skacze po koronkach korby przy mocniejszym depnięciu. Nic na to nie mogłem już dzisiaj poradzić, więc będę się musiał z tym męczyć. Jedyna rada to rozpędzać się do dużej kadencji i dopiero wtedy wrzucać twardsze przełożenie.
Rano w Warszawie ruch był mały, więc przejazd przez miasto nie sprawiał kłopotów. Czekając jeszcze na dworcu dopompowuje trochę tył, zjadam banana i wsiadam w końcu do SKM'ki. Po drodze do Legionowa zaczyna powoli kropić, a w pociągu można posłuchać kto i gdzie w jakim błocie jeździł na maratonie.
Na pierwszej stacji w Legionowie wszyscy wysiadają i jadą do miasteczka mazovii. Trasę mniej więcej znałem z mapy, ale podążyłem za stadem wprost na start maratonu. W biurze zabrałem kupon na posiłek, zdjąłem wierzchnią warstwę ubrania, zjadam kolejnego banana i próbuję trochę pojeździć w ramach rozgrzewki. Nie mam jakoś wielkiej ochoty na jeżdżenie po tym mokrym asfalcie, więc po paru kilometrach poszedłem ustawić się w sektorze tym bardziej, że zaczęło konkretniej padać. Stanąłem gdzieś w środku czwartego sektora i czekam na start. Postanowiłem na początku nie szaleć po asfalcie, bo mokro i łatwo o upadek tym bardziej, że nie jadę sam. Plan mam, żeby atakować dopiero po zjeździe w teren. Dodatkowo jest informacja, że zamiast 58 kilometrów na mega jest 48 i przez chwilę zastanawiałem się czy nie jechać giga, która miało mieć tylko 72 kilometry. Jednak deszcz i fakt, że mam problem ze sprzętem jeszcze przed startem utwierdza mnie w przekonaniu, że 48 km na dziś wystarczy.
Trzy, dwa , jeden i zabawa się rozpoczęła. Tak zakładałem puszczam zawodników przed siebie, ale i tak nie mogłem ich gonić, bo łańcuch puszcza strasznie. Normalnie masakra, nic nie można depnąć. Przez to znalazłem się chyba na końcu sektora przez zjazdem do lasu. Dopiero tutaj mogłem zacząć się ścigać. Tempo jest szybkie, jedzie się mocno, ale nie jest to jakoś męczące. Po drodze do łach piachu odrabiam kilka pozycji. Na pierwszych piaszczystych podjaździkach jakimś zbiegiem okoliczności znalazłem się po właściwej stronie i twardym bokiem można wyminąć kilkunastu zawodników. Po raz kolejny ujawnia się skaczący łańcuch i muszę przed każdym podjazdem redukować na młynek, bo tylko z niego da się podjechać bez zrywania łańcucha z koronek. Jest to o tyle wkurzające, że nie ma takiej potrzeby. Mimo starań nie zawsze zredukuję w porę i co najmniej kilka razy łańcuch puszcza przy pokonywaniu górki. Nie pozostaje mi wtedy nic innego niż pchanie roweru z buta. Na takimi górkami zawodnik przede mną zawsze mi odskoczy, bo ja w tym czasie muszę ustawiać środkową lub największą tarczę z przodu. Za zakrętami, których było sporo, jest to samo; muszę delikatnie rozkręcić.
Na tym zdjęciu na drugim planie.
Mimo takich technicznych problemów jedzie mi się świetnie. Bufety odpuszczam, tylko na trzecim łapię żel. Ubrałem się idealnie, nie kurzy się, nie ma błota, rześkie powietrze, warunki są akurat. Trasa w dużej większości prowadzi singlami przez las, na których co prawda ciężko wyprzedzać, ale dają one dużo frajdy. Jak robi się szerzej od razu są rwania pociągów, tasowania, ucieczki, wszystko co najciekawsze. Przez maratonem zastawiłem się na raczej słabą podwarszawską trasę, ale ta w Legionowie mnie zaskoczyła. Oprócz piaszczystych podjazdów, które były też atrakcją, single przez las były na prawdę niczego sobie. Natomiast końcówka przez krzaki z wijącą się w lewo prawo ścieżką w dół była majstersztykiem. Na każdym zakręcie bandy pozwalające niemal kłaść się do ziemi. I ten widok zawodnika przez sobą, który to właśnie robi - po protu miodzio. Potem jeszcze był kawałem przez górkę i prosta do mety. Chociaż miałem moc na finish sprzęt to skutecznie storpedował. Objechali mnie wszyscy co mogli i na metę wpadam ostatni.
Parę chwil powłóczyłem się po miasteczku, które było bardzo dobrze zorganizowane. Po opłukaniu roweru na myjce poszedłem po posiłek. Chociaż lubię makaron to ten na mazovii był ledwo zjadliwy. W innym przypadku narzekałbym także na mała porcję, ale w takim przypadku małe miseczki są jak najbardziej uzasadnione. I tak głównym posiłkiem staje się ciasto i pomarańcze zaraz przy mecie.
Pada coraz mocniej i nie pozostaje nic innego jak założyć ciuchy z plecaka i zbierać się na dworzec. Błądząc trochę po Legionowie zaczyna regularnie lać z nieba, ale udaje mi się odnaleźć SKM'ę. Przynajmniej nie kapie już na głowę, ale robi mi się coraz zimniej. W Warszawie nie pada na szczęście, więc szybki powrót do mieszkania pod ciepły prysznic.
Wynik:
M2: 52/114
Open: 189/493
Kategoria Cały dzień, Maraton