Objazd Kozienice

Niedziela, 17 lipca 2011Przejechane 84.00km w terenie 50.00km

Czas 03:46h średnia 22.30km/h

Temperatura 27.0°C

 

Dzisiaj miałem wybrać się na maraton w Klwowie, ale jak z tydzień temu zobaczyłem mapkę z trasą to odechciało mi się jechać. Cztery rundy przez pola to nie dla mnie. Dwie jeszcze bym zniósł, ale cztery ?! Jeszcze żeby chociaż w jakimś ciekawym terenie, ale z tego co pamiętam z zeszłego roku to rundy miały być po pojazdówkach do lasu, które nie przypadły mi do gustu. 80 złoty za taką w sumie nieciekawą, jednorazową zabawę to za dużo. Wolałem wybrać się za darmochę do puszczy. Przy okazji za tydzień jest Poland Bike w Kozienicach i traska biegnie po dróżkach i ścieżkach nie raz zjeżdżonych przeze mnie, więc robiłem objazd większości dystansu Max.
Zaczynam od środka, bo półmetek wypada gdzieś w okolicach Dąbrowy Kozłowskiej, jednego z punktów wjazdowych do puszczy z Radomia. Jadę prosto na Wielką Górę na singielek przez tą właściwie wydmę. Tutaj mapka od organizatora jest trochę nieprecyzyjna, bo nie wyobrażam sobie, aby ominąć przejazd grzbietem wydmy.


Dalej standardowo czerwonym szlakiem na Przejazd. Warunki panują idealne. Można powiedzieć idealny letni dzień. Jest ciepło, ale nie obezwładniająco gorąco, z lasu od czasu do czasu zawiewa chłodne powietrze, a nad wszystkim unosi się zapach trawy. Normalnie aż przypomniały mi się wakacje spędzane na wsi w dzieciństwie. Dodatkowo po ostatnich opadach wszystkie piachu na drodze są dobrze ubite nawet w miejscach gdzie zawsze jest piaskownica. Jeden kawałek jest tylko rozorany, bo leśnicy remontują drodze leśną. Wcześniej była ok, więc nie bardzo widzę sens takiego remontu, ale ok. Byle tylko nie wylali asfaltu.
Docieram do okolic Kozienic. Nie znam tam ścieżek, więc trochę pobłądziłem. W końcu jednak znalazłem czarny szlak i dalej jadę już jak po sznurku.


Czas mnie goni, więc muszę przycisnąć. Zółtym szlakiem docieram do zjazdu do leśniczówki Karpówka i dalej jadę przez Jaroszki w kierunku puszczy. Tutaj trasa generalnie prowadzi obrzeżem lasu wzdłuż czarnego szlaku. Moim zdaniem ciekawiej byłoby wjechać w głąb puszczy by dotrzeć do drogi jastrzębskiej i nią do zielonego szlaku. Szlak ten prowadzi do ośrodka edukacji ekologicznej w Jedlni tak samo jak czarny. Trasa by się nie przecięła, a byłoby więcej frajdy z jazdy po lesie.
Po dojechaniu do szosy Radom-Kozienice wjeżdżam na asfalt i jadę ile sił do domu. I tak spóźniłem się 15 minut, ale było warto zrobić rundkę.
Więcej zdjęć z mojego objazdu trasy tutaj: link

 

Pętla po przeglądzie

Sobota, 16 lipca 2011Przejechane 43.71km w terenie 0.00km

Czas 01:29h średnia 29.47km/h

Temperatura 23.0°C

 

Niemal cały dzień spędziłem przywracając rower do kultury po Szydłowcu, a i tak nie udało mi się zrobić wszystkiego co planowałem. Na dodatek okazało się, że z hamulcami chyba będę się musiał udać do jakiegoś fachmana. To samo z tylną piastą, bo coś ciężej obraca się koło i ciszej pracują zapadki. Priorytetowo lewe łożysko supportu do wymiany. W palcach ledwo da się je obrócić, chociaż jak już się przejechałem to zaczęło lżej chodzić, ale szmery nadal się z niego wydobywają.

 

Mazovia Szydłowiec

Niedziela, 10 lipca 2011Przejechane 94.34km w terenie 65.00km

Czas 05:45h średnia 16.41km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,99 km
Maraton: 66.98 km
Powrót: 7,32 km

Nie wiem od czego zacząć opis tego co działo się podczas tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Może zacznę, że gdy wstawałem rano warunki zapowiadały się idealne. Słonecznie, ciepło w sam raz dla mnie. Po wyładowaniu się całego kontyngentu bikerów z pociągu na stacji Szydłowiec nic jeszcze nie zdradzało zmian w pogodzie. Jednak gdy wyjechałem z lasu na horyzoncie wisiała już ciemna chmura. Nie ma bata, będzie z tego padać. Nastawiony byłem na mokre warunki, ale liczyłem, że po ostatnich dwóch dniach bez deszczu trasa chociaż trochę podeschnie.
Melduję się w miasteczku nad zalewem, sprawdzam chipa a chmura coraz bardziej złowrogo wygląda. Chociaż jest jeszcze przed dziesiątą jadę zwiedzić ostatni kilometr. Potem sprawdzam jeszcze ile jest po asfalcie na początku. Jadąc tak z parę kilometrów widać i słychać, że burza już blisko. Tak gdzie biegła trasa już lało. Po zwiedzeniu całego początkowego asfaltu szybko wracam trasą hobby do miasteczka, bo tylko tego by brakowało aby przemókł już na rozgrzewce. Ledwo zdążyłem schować się pod namiot zaczęła się ulewa. Pół godziny przed startem przestało padać, więc jadę ustawić się w sektorze.
Kilka minut przed startem znów zaczyna padać, zastanawiam się czy założyć pokrowiec na plecak. Odliczanie, spiker krzyczy start i jedziemy. W kompletnej ulewie. Nienawidzę jechać w ulewie, bo natychmiast zafajdoli mi okulary i nic nie widzę. Po zjechaniu w teren jadę na czuja, a przydałoby się coś widzieć, ponieważ błoto z każdym metrem robi się coraz gorsze. Mimo wszystko jedzie mi się dobrze nawet wyprzedzam.
W lesie błota już nie widać, bo jest na nim kilkanaście centymetrów wody. Zanurzenie prawie po piasty, ale nadal można jechać. Środek ścieżki zapchany, więc jadę koleiną. Do czasu jak nagle w wodzie schowało mi się całe przednie koło, przelatuję przez kierownice i na prawdę nie wiem jak to się stało, że nie zanurkowałem głową w to rozlewisko. Koniec jazdy, zaczęły się marszobiegi z rowerem. Wszyscy gęsiego podbiegają zaś wyprzedzania są w momencie przeskakiwania z jednej strony kolein na drugą. Normalnie myślałem, że buty pogubię w tym błocie. Do tego okulary zaparowały, biegnę na wpół ślepo.
Docieramy na kawałka asfaltu.

Autor: Anka Witkowska

W każdym bucie mam co najmniej po pól kilo piachu. Niewygodnie z stopy jak cholera. Na dodatek w lewym bucie jeden rzep zapchał się błotem i nie chce się zapiąć. Znów w las i powtórka z marszobiegów.
Dojeżdżam do cmentarza partyzanckiego. W pamięci mam, że to już bardziej przejezdny odcinek, ale miejscami muszę pchać. Nie mogłem się utrzymać na pochylonej ścieżce. Cały czas uciekało mi tylne koło - crossmark na tyle w ogóle nie sprawdzał się w takich warunkach. Ile do tej pory zaliczyłem wywrotek i podpórek nie byłem w stanie już ogarnąć.
Rozjazd mega/fit i z ośmioosobowej grupy tylko trzy skręcana na mega. Gdzieś po drodze był bufet, ale nie korzystałem. Odcinka do Ciechostowic za bardzo nie pamiętam, ale błoto było na pewno i ślisko jak na lodzie. Na tym odcinku straciłem po części hamulce, coś się stało z tłoczkami, nie odbijały i już do końca maratonu towarzyszył mi dźwięk ocieranych tarczy. Na zjeździe do Ciechostowic kolejna wyjebka na jakimś rowku ze strumieniem.
Przed podjazdem na Altanę jest kilkaset metrów po jezdni, więc wyciągam żela. Zdążyłem skonsumować, przepić iso z bukłaka. Sam podjazd w dobrym stanie, nie ma błota, twardo, więc idzie sprawnie chociaż strasznie mi się dłuży. Potem zjazd do Hucisk, ale w tym roku odpuszczam szarżowanie. Jest za ślisko. Znów asfalt i ostro pod górę. Oglądam się za siebie na wspaniały widok na niziny. Strasznie denerwują mnie trące tracze, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na leśnej drodze na miejscowością Antoniów na 33 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys. Nie mam motywacji jechać szybciej.

Jakiś gość woła o pompkę i dętkę. Poratowałem pechowca, a przy okazji mam wymówkę, żeby na chwilę się zatrzymać. Zbieram się już do ruszania, gdy prosi jeszcze o łyżki. Głupio odmówić, więc ponownie zdejmuję plecak i wygrzebuję je z dna. Zaraz potem był zjazd kamienistym strumieniem. O dziwo jest mniej wody niż w tamtym roku. Dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale nie chce go wyprzedzać i zaczynam kombinować co kończy się niegroźną wywrotką na kamienie.
Drugi bufet i zaczyna się zielony szlak, który zalany był kompletnie. Woda jest regularnie do kolan, miejscami zapadam się w wodę do połowy uda. Nie ma mowy o jechaniu czy nawet pchaniu roweru. Wygodniej jest go nieść. Za to atmosfera wśród zawodników wspaniała. Rozkminka o skali trudności na mazovii a u GG, o tym, że tam są widoki a tutaj włóczymy się po krzakach, że ktoś od x lat jeździ tylko giga, ale dzisiaj nie da rady, ogólnie śmichy chichy. W końcu ktoś woła: 'O czyżby można? Panowie, w siodła!'. Prędkość ta sama jak piechura, ale w końcu to maraton rowerowy. Jest trochę twardego szutru i nawet udaje mi się urwać grupie, ale za asfaltem na trawach dopada mnie drugi kryzys. Wszyscy kolejno mnie wyprzedzają.
Docieram do rozjazdu na mega/giga, który jest już dawno zamknięty, a pomyśleć, że zastanawiałem się kilka dni wcześniej nad jechaniem giga. Jest długi asfalt. Dochodzi mnie dwójka zawodników i udaje mi się załapać im na koło. Odzyskuję trochę siły.
Ostatni odcinek błotny jest okrutnie rozjechany już przez fitowców. Błoto ma konsystencję świeżego betonu. Głębokie po kostki, ale o dziwo można jechać, albo skill po wcześniejszych sekcjach tak mi się podniósł. Zaczyna się część, którą przejechałem podczas rozgrzewki, wszyscy podkręcają tempo. Na finishu udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Padam ujechany.

Idę opłukać się w skażonej wodzie w zalewie, tylko ryja nie ma gdzie umyć. W ostateczności myję się na myjce z rowerami, chociaż to jeden pies bo woda też z zalewu. Zjadam przydzielony makaron, odbieram pożyczone graty z biura zawodów i wracam na pociąg strasząc trącymi tarczami wszystkie wrony w okolicy.

Maraton w Szydłowcu 2011 zapamiętam jako walkę o przetrwanie, taki survival rowerowy.
Straty na zdrowiu: brak (nie liczę siniaków, pociętych rąk i nóg).
Straty w sprzęcie: klocki hamulcowe (oczywistość), hak przerzutki (znowu), tarcze hamulcowe (podniszczone), linka przerzutki (do przewidzenia). Oprócz tego pojawiły się większe szmery w okolicy supportu i tylnej piasty - do obserwacji. Tłoczki w hamulcach na razie wepchnięte kluczem - także do obserwacji. Amortyzator - chyba ok.

Wynik:
M2: 46/68
Open: 122/290

 

Nowa pętla

Sobota, 9 lipca 2011Przejechane 32.15km w terenie 0.00km

Czas 01:10h średnia 27.56km/h

Temperatura 30.0°C

 

Nie ma to jak dobrze przygotować się przez maratonem, czyli w piątek pijaństwo i tańce, cztery godziny snu, rano ból głowy. Około południa wyskoczyłem na godzinę jazdy, potem przygotowanie roweru. Głównie zmiana opon. Na przód poszedł Nobby Nic, na tyle został Crossmark, ale założyłem go na odwrót. Ciekawe jaki będzie tego efekt.

 

Październik w lipcu

Sobota, 2 lipca 2011Przejechane 60.88km w terenie 0.00km

Czas 02:22h średnia 25.72km/h

Temperatura 15.0°C

 

Pogoda siadła strasznie. Chłodno, deszczowo, mżawki, wietrznie nawet bardzo. Miałem dzisiaj wybrać się na objazd przyszłotygodniowej mazovii w Szydłowcu, ale przy takich warunkach zrezygnowałem. Pada od kilku dniu, więc błoto szczególnie na początku byłoby przednie. Wolałem rano pospać.
Wybierając się na rower w ogóle nie miałem konceptu gdzie jechać, bo jakbym nie kombinował zawsze byłoby pod ten okropny wiatr, a nie miałem ochoty na terenową jazdę. W ostateczności wyszła trasa przez Kowalę, Orońsko, Guzów, Wolanów, Zakrzew, Gustawów, Wolę Taczowską, Dąbrówkę Nagórną.

 

Galiński MTB Maraton - Gielniów

Niedziela, 26 czerwca 2011Przejechane 94.19km w terenie 52.00km

Czas 05:01h średnia 18.78km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 10,05 km
Maraton: 53,29 km
Powrót: 30,84 km

Maraton w Gielniowie od początku zapowiadał się na super imprezę. Informacje, że odbędzie się kolejny wyścig blisko Radomia wypłynęły gdzieś w okolicach marca. Chociaż już wcześniej w sieci krążyły informacje o możliwej edycji ŚLR w Opocznie, mieście z którym związana jest osoba pana Marka Galińskiego, ale ostatecznie to się nie udało. Widać idea nie umarła i objawiła się publicznie jako samodzielny byt a być może jako prolog do nowej serii wyścigów mtb.
Od początku wszystko mi w tym maratonie pasowało. Dobry dojazd pociągiem z Radomia z zapasem czasu na formalności w biurze; porządnie prowadzona akcja informacyjna przez stronę mtbopoczno.pl z aktualizacjami w miarę zbliżania się dnia wyścigu; termin to początek lata, więc niemal pewna pogoda i jeśli Galiński firmuje swoim nazwiskiem imprezę to nie będzie lipy z nudną trasą.
Na stadionie w Gielniowie jestem kilka minut po dziewiątej i widzę sporą kolejkę. Chociaż była rejestracja przez internet trzeba swoje odstać. Obserwując w jakim tempie przesuwa się kolejka powinienem dążyć przed dziesiątą, ale jeszcze sporo ludzi stało za mną. Organizatorzy widząc wielu chętnych przesuwają start o 30 minut. Za wczasu rozdają formularz zgłoszeniowy, aby już z wypełnionym świstkiem podchodzić do obsługi. Ja swój już wcześniej wydrukowałem i wypełniłem, więc cierpliwie czekam. Stojąc tak słucham co inni opowiadają o trasie. Z relacji tych co objechali trasę wyłania się obraz, że na mega jest masakryczne błoto, ścianki do wspinaczki z rowerem na plecach. Poważnie zaczynam się zastanawiać czy mądrze zrobiłem zaznaczając na formularzu dystans giga. Tak, postanowiłem pojechać pierwszy raz giga. 40 kilometrów na mega wydawało mi się jakoś za krótkie, a 70 kilometrowe giga to w sam raz jak dla mnie. Ale przy takim gadaniu jeśli miałbym brnąć w błocie tyle kilometrów to ja dziękuję. Tym bardziej, że jest limit wjazdu na giga 2 godziny 50 minut, który patrząc na mapę będzie około 35 kilometra. Niby nie wyśrubowane wymagania, ale przy założeniu normalnej, przejezdnej trasy. Tłuc się na maraton i nie zostać sklasyfikowanym to trochę obciach. Już spanikowałem i chciałem od nowa wypełniać formularz tym razem na krótszy dystans, ale za blisko byłem już obsługi, która bardzo sprawnie radzi sobie z zapisami. Nie zdążyłbym wypełnić kwitka, więc jaką decyzję podjąłem musi zostać. Wołają do oddzielnego stanowiska wcześniej zarejestrowanych przez stronę, podchodzę, dostaję numerki, pakiet startowy m.in. koszulkę trochę nie mój rozmiar, ale nie wybrzydzam. Z paczki wyciągam co ciekawsze rzeczy, a reszta ląduje w koszu, bo nie będę tego dźwigał. Zdejmuję wierzchnią warstwę, przepakowuje plecak i jadę zrobić jeszcze mała rozgrzewkę. Sprawdzam ostatni odcinek przed metą i jestem zaskoczony. Na trasie hobby jest stromy zjazd z górki podobny jak w Otwocku, gdzie był główną atrakcją. Nie ma błota, ale to daje mi do myślenia, że będzie ciekawie.
Ustawiam się w sektorze giga, w którym są pustki porównując z mega. Zwracam uwagę, że moje crossmarki skromnie prezentują się w porównaniu do opon zawodników obok mnie, którzy widać nastawili się na błotne warunki. Myślę, że jeśli będą tylko kałuże błotne to dam radę, gorzej jak będą kilkuset metrowe odcinki błota. Wtedy crossmarki najzwyczajniej się zapchają i będzie kaplica. Co prawda nie znam tych okolic, ale wyglądają podobnie do tych z Szydłowca czy Skarżyska, a tam po takich opadach jak były ostatnio nie występuję błoto po pachy. Jedynie krótkie błotne kałuże. Chyba, że będzie się jechać po drogach używanych do ścinki lasu. Cóż, będzie co ma być.
5... 4... 3... 2... 1... Poszli.

Start spokojny, nikt nie wyrywa. Asfalt a wszyscy jadą w grupie. Dopiero po zjechaniu na szuter grupa się rwie. Początkowo jest płasko przez pola, ale tak miało być do około 17 kilometra. Płasko nie znaczy, że nie ma kilku niespodzianek. Jest kilka głębszych dołów z błotem, na których amortyzator wykorzystuje prawie cały skok. Jedzie mi się dobrze. Megowcy płynnie wyprzedają mnie lewą stroną, ale nie gonię ich bo to nie moja klasa.
Niestety na 11 kilometrze musiałem złapać patyka, bo łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że wkręciła mi się jakaś gałąź, bo nie chce złapać żadnej zębatki. Zatrzymuję się, żeby ją wyciągnąć, ale nic nie ma. Sprawdzam czy może łańcuch nie spadł z kółeczek wózka, ale także nic z tych rzeczy. Wsiadam i próbuję jechać. Jest tak samo, nie idzie normalnie jechać i już. Ponownie się zatrzymuję dokładniej patrzę na przerzutkę i oczywiście hak skrzywiony. Niby mam w plecaku zapas, ale wymiana to spora strata czasu. Ciągnę ręką za przerzutkę i na chama trochę prostuję ten nieszczęsny hak. Popuszczam linkę przy manetce i można jechać w miarę normalnie. Co jakiś czas strzeli łańcuch, ale tak musi zostać. Ale to nie koniec niefartu na dziś. Jadąc na kole w czterech nie potrzebnie skręcamy na jednym rozjeździe. Po około 200 metrach ktoś się orientuje, że coś jest nie tak, bo brak śladów po oponach, przed nami już się wraca inna grupa. Nawrót, znów przez błoto i powrót na właściwą ścieżkę. Chwilę później zaczepiam plecakiem o taśmę i gubię numerem z chipem z pleców. Dobrze, że ktoś w tyłu krzyknął, bo bym nawet nie wiedział. Rower w krzaki i wracam po numerek. Pozostałymi dwoma agrafkami z powrotem go przypinam do plecaka. Na tych głupich postojach tracę co najmniej 5 minut.
Około 17-18 kilometra zaczyna się odcinek bajka. Wąska, wyboista ścieżka najpierw idzie pod górę, potem w dół, ciasne, ostre zakręty i najlepszy fragment, czyli trawers na stromym zboczu. Trzeba naprawdę skupić się na jeździe, żeby nie ześliznąć się w lewą stronę. Smaczku dodają poprzeczne korzenie, na które trzeba umiejętnie najechać, aby koło się nie uśliznęło. Zawodnikowi przede mną ucieka tylne koło, zatrzymuje się i podpiera. Chcąc nie chcąc robię to samo. Potem znów stromy zjazd. Ogólnie od ten maraton będzie kojarzył się właśnie ze stromymi zjazdami, jakich jeszcze nie jeździłem podczas maratonów. Nawet jestem zadowolony z tego jak idzie mi pokonywanie takich przeszkód. Są podobne jak te w okolicach Kamienia Michniowskiego i nie wahałem się jak je pokonać. Po prostu tyłek mocno za siodło i jazda jest w miarę stabilna. A zjazdy szczególnie pod koniec są wyboiste, a czasami przechodziły w hopki. Na jednej takiej czuję pod kołami tylko powietrze. Całe szczęście, że wcześniej ktoś z obsługi krzyknął wolniej i zdążyłem jeszcze przyhamować, bo inaczej zostałby katapultowany.
Oprócz zjazdów są oczywiście także podjazdy i to takie na których wszyscy w zasięgu wzroku pchają. Jeden albo i dwa może mógłbym dojechać do końca, ale przez skrzywiony hak wyłączoną mam koronkę 32 a czasami i 28 z tyłu. Trzeba pchać i chociaż się wypłaszcza jeszcze kilka kroków na złapanie tchu. Za podjazdem kolejny stromy zjazd i tak wiele razy. Mimo, że trasa jest ciężka daje mi wiele frajdy i satysfakcji. Zerkam na licznik i średnia jest zatrważająca. Jest poniżej 16km/h. W takim tempie zaczynam się zastanawiać czy wyrobię się w limicie na giga jeśli będzie dalej niż na 35 kilometrze. Staram się podkręcić tempo co nie jest łatwe prze takiej trasie. Jednak gdy na mija 2h i 5min jazdy jest rozjazd. Ufff, zdążyłem. Cel na dziś wykonany.
Zaraz za rozjazdem jest bufet, z którego w ogóle nie korzystam. To już trzeci na trasie. Z piewszego wziąłem tylko połówkę banana, z drugiego żel, trzeci jak wspomniałem nic, z czwartego znowu żel. Wody nie biorę, bo w bukłaku mam wystarczający zapas izotonika.
Po rozjeździe przeżywam niemal szok. Jadę absolutnie sam. Czuję się jak na sobotnim, całodniowym wypadzie na rower. Przez pół powtarzanej pętli mega nikogo nie spotykam. Za to błota zrobiły się jeszcze trudniejsze do przejechania. Są rozjechane na maksa. W takich warunkach średnia siada mi jeszcze bardziej. Nie mam zająca, którego miałbym gonić, nie ma przed kim uciekać. Powtarzana pętla to najbardziej strome podjazdy. Pokonując je drugi raz wcześniej zsiadam, dłużej pcham. Mijam zawodnika, który woła innych, którzy źle pojechali. O tej chwili jest z kim jechać. Na jednym z pieszych podjazdów dociągają zagubieni i jest okazja ponarzekać gdzie kto ile razy pobłądził. Zaczynają pojawiać się niedobitki megowców. Zazwyczaj stoją w miejscu, ale uprzejmie ustępują drogi. Przerzutka znów zaczęła grymasić, łańcuch przeskakiwać i na jednym podjeździe ucieka mi dwóch zawodników. Kończę powtarzaną pętlę i coś mam mało na liczniku jak na zapowiadane 70 kilometrów.
Ostatnie kilometry znów prowadzą przez pola. Jest jeszcze więcej megowców, ale jest już wystarczająco szeroko. Ten ostatni odcinek jest trochę bez historii, po prostu dojazd od stadionu, pętelka, którą przejechałem w ramach rozgrzewki i sam wpadam na metę. Impreza trwa w najlepsze, udaję się po posiłek i oprócz standardowych pomarańczy, ciasta jest ciepły posiłek - makaron z sosem i mięsem mielonym. Coś nie do pomyślenia na mazovii. Tylko zastanawia mnie te pięćdziesiąt parę kilometrów na giga zamiast zapowiadanych siedemdziesięciu. Sprawdzam ślad na telefonie i nigdzie nie skróciłem. Dopiero później dowiedziałem się, że organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę, bo ktoś z uporem maniaka przestawiał oznakowanie i nie byli w stanie upilnować całej trasy na giga.
Oddaję do biura zawodów licznik, który znalazłem na jednym z podjazdów, idę na myjkę i czekam na dekoracje, które ciągnęły się miłosiernie długo. W końcu losowanie rowerów, nic nie wygrywam i mogę już ze spokojną głową dojechać do miejsca, gdzie czeka na mnie transport do domu.

Był to mój siódmy maraton, ale absolutny numer jeden jeśli chodzi o to co przygotowali organizatorzy dla uczestników. Podejrzewam, że długo utrzyma pozycję lidera.


Wynik:
M1(<=30): 13/18
Open: 20/37

Mapka:

 

Pętla

Piątek, 24 czerwca 2011Przejechane 28.95km w terenie 0.00km

Czas 01:11h średnia 24.46km/h

Temperatura 14.0°C

 

Dzisiejsza krótka jazda była totalnie na luzie. Nogi miały odpocząć, więc tylko lekkie kręcenie bez dociskania. Z resztą wieczorem nie było warunków na szaleńcze tempo. Pierwsze pół godziny pod chłodny wiatr. Powrót już z wiatrem, ale temperatura nie była już taka letnia. Aż mi z nosa pociekło.
Samopoczucie: przeciętne.

 

Runda przez puszczę

Czwartek, 23 czerwca 2011Przejechane 92.75km w terenie 61.00km

Czas 04:01h średnia 23.09km/h

Temperatura 25.0°C

 

Miałem wolne świąteczne popołudnie, które a jakby inaczej spędziłem na rowerze. Dziś kierunek puszcza. Sporo innych osób także powyciągało rowery, bo na Starej Woli Gołębiowskiej więcej mijałem rowerzystów jak samochodów. Także już na ścieżkach w terenie trafiali się bikerzy. Dopiero za parkingiem przy drodze na Jastrzębie zrobiły się pustki. W sumie się nie dziwię, ponieważ dalej piaski są przednie i mogą odstraszać. Co prawda w poprzednich dniach trochę padało, piasek był jeszcze związany i jazda szła mi w miarę sprawnie.
W Augustowie wjechałem na asfalt by szybko dotrzeć do szutrówki na Królewskie Źródła. A na niej ruch spory, co wiązało się z kilkoma kilometrami w kurzu. Na polance tłumy, grill i muza nie w moim klimacie, więc nawet się nie zatrzymałem tylko od razu odbiłem na Pionki. Po przejechaniu przez miasto znowu wjechałem w las na taką oto ścieżkę przez tamtejsze górki.

W sokołach z powrotem na asfalt. Prawe kolano zaczęło mnie boleć, a to wszystko przez obsuwającą się sztycę. Zacisk kcnc ładnie wygląda, ale nie mogę go dobrze dokręcić. Tytanowa śrubka ma jakieś niewymiarowe gniazdo na imbusa, bo nie da jej się dociągnąć tak aby nie obrócić klucza. Zatrzymałem się i poprawiam. Ból kolana znika jak ręką objął.
Przez Mysie Górki dojechałem do zalewu i kierowałem się dalej na Wielką Górę. Na szlaku rowerowym ktoś musiał urządzić sobie konna wycieczkę, chociaż są specjalne szlaki dla koni. A tak pojazdy te poniszczyły twardą ubitą ziemię, nie wspominając o pozostawionych pamiątkach, od których pełno much. O umazanej ramie nie będę pisał. I tak co kawałem.
W Rajcu już pod koniec zatrzymały mnie jakieś podloty z gimnazjum czy ogólniaka, które chciały wejść ze mną w wielką dyskusję o rozkładzie jazdy autobusów, tak jakby to było w kręgu moich zainteresowań czy wiedzy. Po wymianie kilka zdań zlałem je i pojechałem w swoją stronę.

Mapka:

 

Nowa pętla

Środa, 22 czerwca 2011Przejechane 32.13km w terenie 0.00km

Czas 01:06h średnia 29.21km/h

Temperatura 24.0°C

 

Nareszcie lato i to dało się poczuć w powietrzu. Chociaż już zbliżała się wieczorowa pora nadal było przyjemnie ciepło. W takich warunkach to sama radośc z jechania. Co prawda na okolicznych wioskach wyroiło się sporo ludzi pod sklepami, nie wiem może wszyskie mijane przeze mnie akurat dzisiaj zrobiły promocję.
Samopoczucie; bardzo dobre.

 

Luz, czyli prawie rekreacyjnie

Niedziela, 19 czerwca 2011Przejechane 60.09km w terenie 0.00km

Czas 02:21h średnia 25.57km/h

Temperatura 20.0°C

 

Wczorajsze całodniowe tułanie się na rowerze dało mi lekko w kość. Wystarczy, że wspomnę, iż w porównaniu do wczoraj ważąc się na czczo dzisiaj waga pokazała 3 kilo mniej. W takim układzie wyciągając rower nie miałem planu na jakieś ciśnienie po drodze. Ruszyłem z zamiarem zaliczenia zapory w Domaniowie. Jeśli w czasie jazdy nogi będą protestować to powoli będę się turlał, jak siły pozwolą to włączę trochę większe tempo, ale bez przesady.
Początkowo szło mi ciężko, ogólnie pod wiatr, ale po kilku kilometrach wszystko wróciło do stanu normalnego. Jedyna różnica to podjazdy, te nasze podradomskie niby górki. Na wiosnę stanowią poważne przeszkody, ale dzisiaj prawie się ich nie zauważałem, więc jest tam jakiś postęp z formą.

Wracając było już z wiatrem w plecy. Miałem trochę farta, bo ledwo wróciłem do domu, a ładnie zaczęło padać.