Czwartek, 14 czerwca 2012Przejechane 51.08km w terenie 0.00km
Czas 02:05h średnia 24.52km/h
Temperatura 16.0°C
Niby wszystko poszło po myśli, bo wróciłem wcześniej niż zazwyczaj z pracy, ale ostatnio mam tam dom wariatów, więc po powrocie za bardzo nie miałem ochoty na rower. Musiałem trochę ochłonąć. Trochę wyciągnąłem się na przymus, ale na szczęście niechcenie przeszło mi na dobre po paru obrotach korbą. Co prawda było już późno i kolejny raz szykował się nocny rajd. Nawet to dobrze wyszło, bo zawsze mniej spotyka się zawali dróg. Raczej była to spokojna jazda, bo o innej w mieście nie ma mowy, ale udało się zrobić kilka sztywnych podjazdów pod wiadukty i inne takie naturalne elementy przyrody w mieście.
Niedziela, 10 czerwca 2012Przejechane 98.54km w terenie 50.00km
Czas 04:20h średnia 22.74km/h
Temperatura 26.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 19.69 km Wyścig: 61.51 km Powrót: 17.34 km
Zaczynam się powtarzać, bo znów pojechałem na maraton spoza planu. Niestety organizatorzy, przynajmniej na mazowszu, pozmieniali terminy w lipcu i jeśli na początku roku lipiec zapowiadał się z czterema maratonami to teraz w moim kalendarzu zostały tylko dwa a właściwie to tylko Kozienice są pewnym punktem. Chociaż to najbliższy mi maraton to prawdopodobnie najnudniejszej, bo w znanej mi okolicy. Ponownie z pomocą w zapełnianiu wolnych terminów przyszedł poland bike. Pierwsze spotkanie z tą serią nie zachwyciło mnie, ale z każdą edycją coraz bardziej się do niej przekonuje. Na tą chwilę to nawet bardziej podoba mi się poland bike niż mazovia. I chociaż na bufetach jest biedniej, w miasteczku jest mniej atrakcji to dla mnie są to rzeczy mało istotne. Za to jest coś co mnie przyciąga. Być może to coś co każdy organizator szumnie nazywa atmosferą, ale chyba rzeczywiście coś takiego istnieje co odróżnia sportowy poland bike od rodzinnej mazovii. Można to wyraźnie poczuć, bo miasteczko jest ciaśniej zorganizowane a mimo to nie ma wielkiego tłuku. Pewnie każdy organizator życzyłby sobie wielokrotność tej liczby, ale dla mnie optimum na maratonie to około 400-600 uczestników. Powyżej 600 ludzi na starcie jakakolwiek atmosfera zaczyna niestety uciekać. Oczywiście wszystko to są dywagacje, bo i tak najważniejszy jest dojazd, a do Wyszkowa nie ma problemu dostać się z Warszawy dla niezmotoryzowanych, więc wybór był prosty. Jedynie rano zastanawiałem się czy to okularów brać pomarańczowe czy ciemne szkła. Szybkie zapoznanie się z prognozą pogody oraz zdjęciami satelitarnymi trasy i wiadomo, że będzie gonitwa przez pola przy pełnym słońcu. Biorę ciemne szkła. Tym razem miasteczko w nieciekawym miejscu, ale jak pisałem nie obchodzi mnie to. Ważna jest trasa i tutaj jest chyba najciekawsza końcówka jaką kiedykolwiek jechałem. Dwa podjazdy i zjazd na dosłownie ostatnich metrach. Przed tym ponad kilometr wąskiej ścieżki co prawda po krzakach, ale to praktycznie singiel. Będzie walka techniczna do samej mety, tak jak lubię. Nie lubię zaś długich, szerokich prostych z wyścigami sprinterskimi, choć wiem, że inni mają dokładnie odwrotne zdanie. Na objeździe zapamiętuje kiedy będzie robić się zwężenie, jak długo będzie trać. To kluczowe informacje na finishu. Po zapoznaniu się z końcówką trasy idę już ustawić się w sektorze. Nie chcę kolejny raz startować z końca, bo potem trzeba się nagimnastykować, aby przebić się do przodu. Cel na dzisiaj mam jeden: awansować z trzeciego do drugiego sektora. Czuję, że jestem dziś w stanie to osiągnąć. Start i asfalt na początek. Bardzo dużo asfaltu, może nawet z 8 kilometrów. Poczułem się jakbym jechał w wyścigu szosowym. Prędkość cały czas około 40 km/h, ciasno i świadomość, że w razie kraksy ma się zerowe możliwości manewru. Zawsze jeżdżę sam i jazda w grupie nie jest moją mocną stroną. Nie odstawiam nerwowych ruchów, ale jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Mimo to staram się trzymać blisko czoła grupy. W końcu zjeżdżamy na szuter i szyk się rozluźnia. Można zacząć atakować. Dobrze do tego motywuje unosząca się chmura kurzu i myśl, że z przodu powinno być lepiej. Pierwsza łacha piachu przejechana bez problemu, ale na drugiej zawodnik przede mną zakopał się, a nie chcąc w niego wjechać i się nie zatrzymać próbuje go ominąć. Niestety zahaczamy się kierownicami i ląduję w krzakach. Nic się mi nie stało oprócz paru zadrapań, ale przestał działać licznik. Szybko okazało się, że przekręcił się magnes na kole. Głupio było się zatrzymywać to poprawić, czekałem na jakiś korek, ale nic takiego nie nastąpiło. Tak więc dzisiaj jadę praktycznie na ślepo z żywieniem. Żele jem kiedy czuję taką potrzebę, a nie według kilometrażu. Bufety pojawiają się trochę z zaskoczenia, ale i tak jest tam tylko woda lub izo, więc nie gra to wielkiej roli. O dziwo nawet nieźle pod względem żywienia przebiega ten maraton, co jest nauczką na przyszłość, aby bardziej słuchać własnego organizmu niż bezmyślnie patrzeć na licznik. A trasa cały czas leci. Raczej jadę sam, bo brakuje chęci współpracy. W 3-4 osoby zawsze lepiej wyglądają zmiany, bo przy większej ilości osób zawsze znajdzie się wozikoło i ogólnie spada poziom zmian. Jeśli ktoś się nie męczy to dlatego ja mam. O ile do rozjazdu z mini, który prawie przeoczyłem, jest przyjemnie, to po rozjeździe, a szczególnie po nawrocie w stronę Wyszkowa, trasa robi się upierdliwa. Niemal cały czas pośród pól po dróżkach wyjeżdżonych przez ciągniki. I tak albo jest bardzo piaszczyście albo wyboisto, bo z prawej strony pole ziemniaków i z lewej strony pole ziemniaków a środkiem kilka razy przejechał traktor i to jest trasa maratonu. Dosłowne i najprawdziwsze w świecie kartoflisko. Próbuję kilku przełożeń, ale na żadnym nie daje się sensownie jechać. Apogeum wertepów następuje na odcinku wzdłuż szosy między rower a drzewami. Bardzo ciężki do przejechania kawałek. Niestety wychodzi tutaj cwaniactwo i chęć udowodnienia nie wiem czego przez niektórych. Chociaż oznaczenie wyraźnie pokazuje którędy należy jechać ponad połowa ludzi ucieka na asfalt, jakby im było go jeszcze mało po początkowych kilometrach. Nie zaprzeczę mi też przez głowę przeleciała taka myśl, ale po to przyjechałem na maraton, aby zdobywać doświadczenie w jeździe terenowej, podnosić technikę jazdy po trudnym podłożu. Na podium i nagrody, o ile takie są, nikt z tej grupy nie miał szans, więc po co takie zachowanie. Jak już ktoś miał serdecznie dość wertepów, w co wierzę, to niech zjedzie na drogę, ale niech potem poczeka na resztę. To byłoby w jakiejś mierze fair, a tak wyszło bardzo nieładnie. Budujące jest jednak, że były osoby, które potrafią walczy uczciwie. Jechałem akurat za czołową zawodniczką Mają Busmą i ta ani myślała o skrócie, chociaż wiedziała, że goni ją po defekcie Agnieszka Sikora. Po tym fragmencie chyba jednak się zdenerwowała, bo zapodaje zabójcze tempo. Początkowo jeszcze się jakoś trzymam, potem próbuję dospawać, ale i tak wychodzi lipa. Po prostu odpada. Musiałbym jechać w trupa, a jeszcze trochę zostało do końca. Nie wiem ile, bo licznik nie działa, ale strzałek z mini na razie nie ma. Muszę odpuścić i złapać drugi oddech. Pomogło to, bo po paru kilkunastu minutach wracam do gry i zaczynam doganiać kolejne osoby. Grupa, która mi uciekła porwała się i teraz każdy jedzie osobno. Kolejne osoby udaje mi się wyprzedzać. Powoli zaczynam czuć, że zbliżam się do Bugu i końcowego odcinka. Dochodzę jeszcze jednego zawodnika, wyprzedzam, pilnuje z tyłu, aby mi nikt nie wskoczył za pleców na wjeździe na singiel. Chociaż już zaczęły łapać mnie skurcze, na tym kawałku odżywam. Zawsze mnie takie ciasne ścieżki pobudzają. Na podjazdach za plecami nie mam nikogo, więc tylko zostało atakować tym z przodu. Nie jest łatwo, bo nie mogę przeszarżować. Jadę na granicy skurczów i mocniejsze depnięcie mogłoby oznaczać koniec. Skarpa zaliczona w siodle i zmieniam z młynka na średnią tarczę. Autor: Bogusław Lipowiecki
Na zjeździe mam ciemno przed oczami. Trochę to było niebezpieczne. Autor: Darek Cedel
Ostatni podjazd z palącymi nogami i zakręt. Udaje się nawet kogoś jeszcze wyprzedzić i jest meta. Kilka minut dochodzę do ciebie. Chcę się umyć i przy okazji rower, ale nie ma wody ani myjek na rowery. Minus jak nic. Ostatecznie twarz i ręce obmyłem w dwóch kubkach wody z bufetu. Zjadłem swoją porcję makaronu i uciekłem na pociąg. Na dzisiaj miałem dosyć. Aha, no i jest drugi sektor.
Sobota, 9 czerwca 2012Przejechane 31.94km w terenie 0.00km
Czas 01:23h średnia 23.09km/h
Temperatura 21.0°C
Ostatnio parę rzeczy odkręcałem w ramach przeglądu oraz eliminacji niepożądanych odgłosów i chciałem sprawdzić czy po ponownym zamontowaniu wszystko działa. Już raz wybrałem się po gmeraniu w sprzęcie na maraton bez sprawdzania i żałowałem, dlatego teraz dmucham na zimne. Wyszedł z tego spacer, no może oprócz kilku przyśpieszeń pod symboliczne górki, ale nogi miały się nie zmęczyć a jedynie rozciągnąć.
Czwartek, 7 czerwca 2012Przejechane 57.03km w terenie 0.00km
Czas 02:02h średnia 28.05km/h
Temperatura 23.0°C
Czasu było ile było. Niby dzień wolny, ale nie dało się więcej wygospodarować. Miało być dłużej, niestety musiało być krócej. A jak krócej to zrobiłem intensywniej. Trasa przez Kowalę, Orońsko, Wolanów, Zakrzew, Gustawów to cały czas asfalt za to z paroma pagórkami po drodze. Można nawet napisać, że lekko interwałowa. Wiatr kręcił i przez większość czasu przeszkadzał niż pomagał. Zawsze w takiej sytuacji wmawiam sobie, że to taka symulacja podjazdu, dzięki czemu łatwiej jedzie mi się w takich warunkach, bo wiem że ma to przynajmniej jakiś sens. Nie specjalnie zerkałem na licznik dlatego w domu zaskoczenie co do czasu przejazdu. Początkowo wątpiłem co do prawidłowości pomiaru i zastanawiałem się czy przypadkiem nie za niskie ciśnienie mam z przodu, co zawyżało by wyniki, ale gps pokazał podobny dystans. Widać wciskanie jazd i innych aktywności w środku tygodnia przynosi efekty, bo forma rośnie.
Środa, 6 czerwca 2012Przejechane 34.52km w terenie 0.00km
Czas 01:11h średnia 29.17km/h
Temperatura 17.0°C
Było krótko, ale intensywnie. Chociaż trochę czułem nogi to po ruszeniu zaskoczyło mnie uczucie lekkości jakby rower nic nie ważył. Nie miałem tak jak zazwyczaj bukłaka, aparatu, ledwo pół bidonu picia, ale nie sądzę, aby to zrobiło taką różnicę. Jechało mi się świetnie w czym pomagała bezwietrzna noc, dzięki czemu cały czas były równe warunki niezależnie od kierunku jazdy. Rezultat: godzina ze średnią powyżej 30km/h. Nie pamiętam, abym na moich dróżkach pomiarowych wykręcił taki wynik.
Niedziela, 3 czerwca 2012Przejechane 75.94km w terenie 2.00km
Czas 02:49h średnia 26.96km/h
Temperatura 18.0°C
Jakoś tak mam, że nie ciągnie mnie za bardzo w niedzielę w teren. Powód tego jest prozaiczny: po wypadzie asfaltowym rower odstawiam i może spokojnie czekać na następny wypad, a po jeździe terenowej trzeba co najmniej opłukać go wodą, poczekać aż obeschnie, przy najmniej pobieżnie przesmarować łańcuch. To trochę zajmuje czasu, a ja jednak chciałbym w niedzielę trochę poleniuchować. Dlatego jeśli nie ma okazji zazwyczaj w niedzielę wygrywa wycieczka asfaltowa. Dzisiaj wygrał najbardziej standardowy cel takiej wycieczki jaki mógł być, czyli zalew w Domaniowie. Za to trasa do niego nie była już taka oczywista. Nawet raz się już tłumaczyłem dlaczego tak, a nie inaczej. Na miejscu odwiedzam dawno nie widziany dwór w Konarach, bo ostatnio się tam dużo pozmieniało. Jeszcze nie tak dawno to był obraz nędzy i rozpaczy: zalane piwnice, dziurawy dach, brak okien, zarwane stropy w środku, a to wszystko zarośnięte krzakami. Natomiast teraz to chyba nie wpuszczają do środka bez złotej karty w portfelu. Historia i odbudowa tego dworu jest na prawdę spektakularna. Wiele czasu w Konarach nie spędziłem, bo trochę czas mnie gonił oraz miałem niecny plan na bicie rekordu na 20km razem ze sprzyjającym wiatrem. Pomimo wczorajszej ociężałej jazdy nawet się mi to udało.
Sobota, 2 czerwca 2012Przejechane 70.70km w terenie 40.00km
Czas 03:11h średnia 22.21km/h
Temperatura 11.0°C
Coś zimno się zrobiło jak na czerwiec. Na dodatek porządnie wiało. Właściwie jedynym sensownym kierunkiem na dłuższy wypad to jazda w stronę puszczy kozienickiej by tam chować się przed wiatrem. Nie za bardzo miałem ochotę na taką wycieczkę, bo miałem w pamięci piach z poprzedniej soboty. Ale jak już napisałem nie było innych alternatyw, a piach mógł się zmniejszyć, bo trochę padało w ciągu tygodnia. Jak się okazało opady pomogły ucywilizować drogi w puszczy. Zrobiło się na tyle twardo, że dało się przejechać bez obrzydzenia na twarzy. W trakcie jazdy ładnie się wypogodziło, ale bez większego wpływu na temperaturę. Można napisać, że było przyjemnie rześko. Mimo to nie pobudziło mnie to większego wysiłku. Od początku ciężko mi się jechało. No cóż, jeśli organizm odmawiał współpracy to nie było co się zarzynać. Na tyle mu ufam, że oczytałem to jako potrzebę odpoczynku i całość trasy przejechałem tempem wycieczkowym podziwiając okoliczną przyrodę. Wraz ze spadkiem tempa zrobiło mi się jeszcze zimniej. Na szczęście zabrałem w plecaku ciepłe rękawiczki i pelerynkę przeciwdeszczową, która dobre izoluje od wiatru, ale nie sprawia wrażenia gotowania się pod ceratą. Trochę się przezbroiłem, przekąsiłem, przepiłem i potoczyłem się dalej. Ostatecznie całkiem przyjemna wycieczka z tego wyszła.
Piątek, 1 czerwca 2012Przejechane 32.06km w terenie 0.00km
Czas 01:07h średnia 28.71km/h
Temperatura 12.0°C
Miałem wyjść za dnia, ale wyszedłem dopiero w nocy. Tak wypadło. Oprócz zaliczenia pierwszych kilometrów w czerwcu chciałem głównie podciągnąć się w wyzwaniu dla sprinterów na endomondo, bo dzisiaj była już ostatnia okazja. Niestety noc mnie zastała i nie było sensu się wygłupiać chociaż warunki było dobre. W miarę jasno jak na noc, bezwietrznie, tylko nogi były trochę przymulone. Chyba ostatnio za mało się wysypiam.
Niedziela, 27 maja 2012Przejechane 85.50km w terenie 13.00km
Czas 03:27h średnia 24.78km/h
Temperatura 22.0°C
Na ten dzień miałem zaplanowane podjazdy na Altanie i przy okazji zrobienie setki dzień po dniu, ale niestety nie da się podporządkować rowerowaniu całego życia. Nie znalazło się odpowiednio duże okienko czasowe i tym samym wypad musiał być krótszy. Jako, że i tak miała być głównie asfaltowa przejażdżka do Szydłowca to po zmianie wyszła głównie asfaltowa wycieczka do Iłży. Jak już dotarłem na wzgórze zamkowe to przykro nie było by wykorzystać podjazdu wąwozem. Musiał wystarczyć jako substytut podjazdu na Altanę. Planowo pokonałem go trzy razy jednak to nie to samo co podjazd od Ciechostowic. Jest zdecydowanie krócej jednak na dzisiaj musiało wystarczyć.
Sobota, 26 maja 2012Przejechane 162.26km w terenie 84.00km
Czas 07:21h średnia 22.08km/h
Temperatura 22.0°C
… czyli do czterech razy sztuka, ewentualnie przez sady, łąki i puszczę w stronę Czechosłowacji. Nareszcie udało mi się zrealizować przejazd z Warszawy do Radomia z końcowym odcinkiem przez Puszczę Kozienicką. Poprzednie próby rozbijały się o rozpoznanie terenów między Górą Kalwarią a Kozienicami i po prostu nie starczało sił na przebijanie się przez piaszczyste szlaki w puszczy. Tym razem wiedziałem już, że niektóre pomysły na trasę okazały się niemożliwe do realizacji, więc lepiej mogłem zaplanować przejazd. Pierwotny pomysł z poprzednich lat by jechać jak najdłużej wzdłuż Wisły upadł, ponieważ po przekroczeniu Pilicy trasa musiała iść asfaltami przez nieciekawe okoliczne wsie. Nie mogłem z tego ułożyć sensownego szlaku, który maksymalnie unikałby po drodze cywilizacji. Rozwiązaniem tego problemu okazał się gotowiec w postaci zielonego szlaku Góra Kalwaria – Warka. Prowadzi on przez malownicze sady kilka razy opadając i wdrapując się po skarpie wiślanej. Zjazd i podjazdy są oczywiście krótkie, ale kilka z nich zapada na dłużej w pamięć. Przy Pilicy załamanie terenu skręca i ciągnie się wzdłuż tej rzeki. Co prawda różnica wysokości maleje, ale nadal teren jest pofałdowany. Tutaj trochę szwankowało oznakowanie i zgubiłem szlak, ale w ostateczności poruszałem się w dobrym kierunku. Z Warki zgodnie z planem przebiłem się do Studzianek Pancernych. Po części droga wiodła przez las a w nim piach przedni. Ciężko się jechało, ale w końcu dotarłem do kawałka asfaltu i nim do Studzianek. W Studziankach jest ostatnia okazja na uzupełnienie zapasów, bo po wjechaniu w puszczę opuszcza się nią dopiero na przedmieściach Radomia w Rajcu. Początkowo jechałem niebieski szlakiem a potem czerwony. Szczególnie niebieski szlak prowadzi przez urokliwą część Puszczy Kozienickiej. Niestety potem zaczął królować piach. Od jakiegoś czasu nie było większych opadów, więc na leśnych drogach leżały tony piachu – istne piaskownice. Wyjeżdżając z lasu miałem wrażenie jakbym przejechał Saharę. Trasa dała mi dużo satysfakcji. Wymaga jeszcze dopracowania, bo było jeszcze trochę błądzenia, ale wydaje mi się, że chyba zbliżam się do ostatecznego jej kształtu.