Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 18.99 km
Wyścig: 63,98 km
Powrót do Radomia: 42,58 km
Po odpuszczeniu maratonu w Radomiu obiecałem sobie, że do Szydłowca wybiorę się choćby nie wiem jak paskudne warunki były. Poza tym Skarżysko jest w także w zasięgu moich obecnych możliwości logistycznych, a to pozwala już zaistnieć w generalce klasyfikacji 'górskiej' na mazovii.
Cały tydzień pogoda była taka jaka lubię najbardziej, czyli ciepło może nawet za bardzo. Po częściowym objeździe w ubiegłą sobotę nie miałem wątpliwości, miejscami błoto na pewno będzie. To zdecydowało, że zabrałem plecak z bukłakiem zamiast bidonów. Trochę się wahałem nad tym czy po optymalne rozwiązanie, bo większość ludzi jeździ bez plecaków. Uznałem jednak, że zmiana nawyków przed wyścigiem to zły pomysł. Wolę jeździć z bukłakiem i jeszcze nie mam dodatkowych problemów z zabraniem dętek i narzędzi.
Rano po normalnym śniadaniu, czyli kanapkach z wędliną i pomidorem, wyruszyłem na pociąg o 8.30 do Szydłowca. Jak się okazało na miejscu miałem towarzystwo, które zmierzało także do Szydłowca. Po dojechaniu pociągiem do celu w miarę sprawnie dotarłem do miasteczka rowerowego, aby się zarejestrować. Obawiałem się kolejek, ale rejestracja poszła szybko i miałem jeszcze mnóstwo czasu. Sprawdziłem chipa na mecie, był ok, a potem pokręciłem kilka kółek po ulicach Szydłowca w ramach rozgrzewki. O 10.00 zrobiłem sobie ostatni posiłek przed startem.
Start był umiejscowiony na rynku w Szydłowcu. Tutaj dowiaduję się z banerów, że Mega zostało wydłużone z 54km na 67km. Dla mnie to była dobra wiadomość, bo czułem, że po 54km miałbym niedosyt, a dystans Giga w terenie to za dużo jak na mnie. Wziąłem jeszcze redbull'a od miłych dziewczyn i ustawiłem się w 10 sektorze. Trochę potem żałowałem tego redbull'a bo zachciało mi się na siku jeszcze przed startem. Trudno jak trzeba będzie to zatrzymam się na trasie.
Po starcie sektora raczej nie wyrwałem do przodu. Było z górki, więc wszyscy równo ruszyli. Jak tylko się poluzowało można było przycisnąć i jeszcze przed zjazdem w teren minąłem kilka zawodniczek z 9 sektora. Potem była polna droga, więc także wyprzedzanie szło sprawnie. Choć już to widziałem w tamtym roku w Radomiu, nadal lekkim szokiem jest dla mnie widok niemal tylko po wjechaniu w teren osób z łańcuchami w dłoniach czy zmieniających dętki. Po pewnym czasie na ścieżce zniknął szuter i została trawa. Zrobiło się wąsko i zaczęły się błotne kałuże. I stanie w kolejkach. Na pierwszej poważniejszej zrobił się zator, w którym stało się ponad 5 minut, a potem co chwila zsiadanie. Ambitniejsi zawodnicy próbują przeprowadzać przez krzaki bokami, ale rezygnują, bo za bardzo nie ma jak. Do cmentarza partyzanckiego nie było mowy o płynnej jeździe. Mimo, że niektóre miejsca dało się przejechać bokiem obok błota zazwyczaj zawodniczki przede mną zsiadały i prowadziły. Nie byłem chamski, nie wpychałem się i grzecznie za nimi czekałem. W jednym miejscu przeszarżowałem i zaliczyłem glebę wprost w kałużę błota. Od tego momentu przestałem się przejmować ilością błota na spodenkach, koszulce, nogach czy rękach. Przez chwilę zastanawiałem się tylko jak wezmę banana na bufecie w tak upieprzone dłonie, ale szybko mi przeszło. Trzeba było skupić się na ścieżce.
Na podjeździe w okolicach Skarbowej Góry czułem, że dwóch zawodników przede mną opóźnia i z przodu inni się oddalają. Wołam, żeby podciągnęli do nich, ale bez reakcji. Akurat zrobiło się szerzej to zacząłem wyprzedzać ich po prawej. Niestety patyk wkręcił się w przerzutki i zrzucił łańcuch. Musiałem się zatrzymać, wyciągnąłem go, ale znów byłem za tą dwójką zawodników. Potem trasa wiodła już leśną brukowaną drogą, więc było jak wyprzedzać.
Po wyjechaniu z lasu był 2 kilometrowy odcinek asfaltem z dwoma ściankami. Z górki wszyscy cięli równo, ale na podjazdach mogłem wyprzedzić kilkanaście osób. Asfalt kończył się bufetem. Złapałem połówkę banana i powerade'a. Dalej był podjazd na Altanę. Raczej tylko z nazwy, bo nie różnił się on od leśnej drogi trochę pod górę. Mimo to zawodnicy trochę się wlekli. Jak była okazja dawałem znać lewa, prawa i do przodu. Słyszałem, że za mną także inni wyprzedzają mijane osoby.
Zanim się obejrzałem, już byłem na szczycie Altany i rozpoczynał się zjazd najszybszy z dzisiejszych. Kilka tygodni temu dobiłem na nim dętkę, więc staram się nie dociążać za bardzo tylnego koła. Na jednym z zakrętów drzewo minąłem na centymetry. Przy tej prędkości to mogło skończyć się niedobrze. Po wyjeździe na asfalt w Huciskach widziałem, że ktoś dzwoni po pomoc medyczną, dwóch innych zmieniało dętki.
Za miejscowością Leszczyny trasa prowadziła wzdłuż linii wysokiego napięcia wśród trawy. Podejrzewam, że to wyjeżdżona przez quady ścieżka na potrzeby maratonu. Dla mnie fatalny odcinek. Nie dało się wyprzedzać, wyrypy cały czas, max na liczniku poniżej 10kmh. Po wjechaniu na 'rowerostradę' widziałem, że następni zawodnicy są daleko z przodu. Mimo wszystko udało mi się do nich dojść zanim skończyła się szutrówka. Za miejscowością Antoniów na szutrze zauważyłem, że jeden z zawodników leży na ziemi i generalnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Ktoś już przy nim był, więc spytałem czy wszystko w porządku. Sytuacja była już opanowana, pogotowie wezwane i czekają na przyjazd. Pojechałem dalej. Tutaj zaczął się świetny zjazd kamienistym strumieniem. Końcówkę i tak wszyscy sprowadzali pluskając po wodzie. Ależ to było orzeźwienie dla stóp. I buty opłukały się z błota.
Kawałek dalej zaczął się kamienisty podjazd pod Skłobską Górę. Bez tłoku dałoby się go pokonać z siodła, ale gdy inni podprowadzają ty też musisz. Wyrypisty zjazd to znów dobra dawka emocji. Tutaj najwięcej trudności sprawiały mi gałęzie po bokach. Trącane przez osoby z przodu dawały popalić po głowie i ramionach. Jedna chciała mnie nawet zsadzić z roweru, ale w ostatniej chwili złapałem ją ręką. Jednak zjazd pod dołach z jedną ręką na kierownicy to już dla mnie lekki hardcore. Koniec zjazdu i pojawił się drugi bufet. Zatrzymałem się, aby uzupełnić bukłak. Schodzi dłużej niż z bidonem, ale później jest wygodnie pić niemal w każdym momencie. Złapałem jeszcze batona i w drogę.
Autor: Zbyszek Kowalski
Za drugim bufetem zrobiło się strasznie pusto na trasie. Jechało mi się tak dziwnie. Nikogo w zasięgu wzroku przede mną ani za mną. Tylko co jakiś czas pojawia się pojedyncza osoba. Na 52km dopada mnie kryzys. Złapały mnie skurcze w obu udach. Jak się kręciło to nie było ich czuć, ale jak się przerwało to już było gorzej. Na dodatek znów przeprawy przez błota. Ciągłe zsiadanie pogłębiało ból. W pewnym momencie kolana same zaczęły się pode mną uginać. Z zaciśniętymi zębami wsiadłem i dobrze, że był dłuższy suchy kawałek. To pozwoliło rozjechać mięśnie. Nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu o zawodnicy z przodu zaczęli się oddalać. Zacząłem więcej pić i po paru minutach spokojniejszej jazdy ból przeszedł. Mogłem już gonić tych z przodu i wkrótce ich wyprzedziłem.
Powoli zbliżał się finisz i tempo ogólne wzrosło. Na ostatnich 2 kilometrach uformowała się wraz ze mną 4-osobowa grupka, która będzie walczyć między sobą na kresce. Ostatnie ciasne zakręty przez metą i pojedynek z dwoma zawodnikami to było coś czego nie przeżyłem jeszcze. Na jednym z takich zakrętów na mniej niż kilometr do mety po wewnętrznej wyprzedzam jednego z nich. Tempo cały czas rosło. Na ostatniej prostej lekko z górki daję w palnik ile sił. Zawodnik za mną też dociska. Dosłownie na ostatnich metrach wyprzedzam i pierwszy finiszuje. Już na mecie wymieniliśmy wzajemne podziękowania za tak emocjonującą walkę.
Autor: Ewincja
Udałem się za posiłek, ale wybór nie zachwycał. Kanapki z pasztetem sobie darowałem, złapałem pomarańcza, trochę ciasta i uzupełniłem napój w bukłaku. Nie stałem w kolejce po makaron, bo obiecałem, że na 17.00 będę w Radomiu. Pomaratonowym tempem wróciłem asfaltem z Szydłowca przez Zaborowie, Orońsko od domu.
Wynik:
M2: 57/99
Open: 186/407
Kategoria Cały dzień, Maraton