Wpisy archiwalne w kategorii

Cały dzień

Dystans całkowity:6321.56 km (w terenie 2838.00 km; 44.89%)
Czas w ruchu:309:46
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:103.63 km i 5h 04m
Więcej statystyk

Nareszcie jazda na poziomie

Sobota, 30 kwietnia 2011Przejechane 115.74km w terenie 55.00km

Czas 06:10h średnia 18.77km/h

Temperatura 20.0°C

 

Nie, nie chodzi o to, że nagle dzisiaj osiągnąłem niesamowity poziom nazwijmy to sportowy. Chodzi bardziej o to gdzie tak jazda się odbywała. Mianowicie wylądowałem rano pociągiem w Skarżysku z zamiarem powtórzenia najlepszej przejechanej przeze mnie trasy w zeszłym roku. Ale mało brakowało, abym się nie wybrał na ten wypad.
Rano obudził mnie nastawiony na 6.45 telefon, a u mnie wstawanie w sobotę przed 7 to wydarzenie. Cały czas leżąc spojrzałem jednym okiem na okno i niebo jakieś zachmurzone. Sprawdziłem dwie prognozy i też nie za wesoło, bo niby miało padać. Na dodatek cały tydzień miałem jakiś niedospany i najchętniej przekręciłbym się na drugi bok. Ale w głowie ciągle mi kołatało, że w poprzednim roku w majówkę mimo niesprzyjających warunków wybrałem się do Skarżyska, więc jeśli w tym nie pojechałbym to byłoby to cofnięcie w rozwoju cyklozy. Normalnie hańba i wstyd. Zwlokłem się w końcu z łóżka, odsłoniłem firankę, patrzę przez okno i nie jest tak źle. Co prawda pogoda taka, że na dwoje babka wróżyła, albo będzie padać albo nie, jednak jak już wstałem to jadę. Była 7, do pociągu została godzina i 22 minuty. Powinienem na luzie zdążyć.
Na miejscu od razu ruszyłem na Rejów. Tam wpadłem na szlak i tak już przez wiele kolejnych kilometrów. Po przejechaniu przez przejazd kolejowy w okolicach stacji Suchedniów Północny zatrzymałem się na chwilę co by zdjąć bluzę luźne spodenki i obsikać się cały sprejem przeciw robactwu. Rozpocząłem właściwą część wycieczki.
Początkowo na zielonym szlaku sporo błota, ale prawie wszystko do przejechania. Było z kilka miejsc, które ominąłem krzakami, ale podejrzewam, że jakby ktoś się uparł to i by przejechał. Mimo wszystko do miejscowości Mostki jechało się płynnie i pierwszy odcinek co do którego miałem wątpliwości był już za mną. Dalej do Burzącego Stoku wody po drodze nie widziałem. Natomiast na źródełkiem szlak był zmasakrowany. Już w zeszłym roku był, ale teraz jest jeszcze gorzej. Głębokie koleiny w wszystkie możliwe strony, błoto przemieszane z gałęziami. Na dodatek w tym miejscu jest pod górkę, więc nie pozostało nic innego jak wziąć rower pod pachę i się przedzierać. Po kilkuset metrach robiło się normalnie i można było już spokojnie jechać na Kamień Michniowski. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów jazda to podjazdy, zjazdy no i oczywiście piękne widoki jak akurat wyjedzie się z lasu. Nie zrobiłem wielu zdjęć, bo na to potrzebne byłyby oddzielne wyjazdy: jeden do fotografowania i jeden, aby się przejechać bez stopów. Jeden taki stop z czysto dziennikarskiego obowiązku zrobiłem gdzieś w okolicach szczytu Kamienia Michniowskiego.

Drugie zatrzymanie się było przy kapliczce p. w. św. Barbary. Tutaj już nie z obowiązku, ale aby nacieszyć oczy widokiem Gór Świętokrzyskich i dokładniej przyjrzeć się samej kapliczce.

Na liczniku miałem 69 kilometrów gdy dojechałem do miejscowości Rataje. Po drodze do Wąchocka zastanawiałem się czy nie skręcić na szlak wokół Starachowic i pojechać do Iłży, ale uznałem, że na razie nie starczy mi sił i jeszcze w tym roku będą inne okazje. Założyłem bluzę, bo powrót do Radomia był cały czas pod północny wiatr, który szalał na otwartej przestrzeni. W słońcu trochę na ciepło, ale wolę nie zarznąć. Za Wierzbicą troszkę zacząłem mulić, bo skończyło się mi picie w bukłaku, a nie chciało mi się zatrzymywać przy jakimś sklepie po drodze.
Generalnie wypad w 100% udany. Pogoda się spisała na medal, nie padało, a ja złapałem pierwszą opaleniznę :)
Mapka:

 

Mazovia Otwock + dojazdy

Niedziela, 3 kwietnia 2011Przejechane 58.52km w terenie 42.00km

Czas 03:09h średnia 18.58km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazdy (nie wszystko, zapomniałem wpiąć licznik): 11,86 km
Wyścig: 46,66 km

W tym roku obiecałem sobie, że sprawdzę ile jestem warty w tym moim ściganiu się na maratonach. Gdy tylko było wiadomo, że pierwszy maraton mazovii będzie w okolicach Warszawy postanowiłem wystartować, aby zachować sektor z poprzedniego roku. Start z dziesiątego a piątego to była różnica w poprzednim sezonie i zdecydowanie lepiej podobało mi się przy piątym. Można było w końcu znaleźć grupę z moim tempem i myśleć jak się w niej utrzymać zamiast jak zabrać się za kolejne wyprzedzanie.
Kilka dni przed startem w Otwocku z trzeciego sektora zastanawiałem się jak to będzie. Nie żebym miał jakiegoś stresa przedstartowego, bo zazwyczaj podchodzę z dystansem do takich rzeczy. Podejrzewałem, że na pierwszych kilometrach może być... no właśnie. Szybko czy raczej na luzie? Wyprzedzanie na krzywy ryj czy spokojnie? Jak z techniką pozostałych, czy poziom kosmiczny czy nadal przysłowiowe kałuże omijane z buta? Na dodatek poprzednie etapy w Otwocku to były podobno korzenie i piachy. Szczególnie za tymi drugimi nie przepadam. Do tego wszystkiego zima się ciągła niemiłosiernie długo i jeździć bardziej zacząłem dopiero z miesiąc temu, więc moja forma jeszcze daleka od optymalnej. Z resztą nigdy nie miałem jej na początku kwietnia. Start w pierwszym maratonie sezonu miał dać odpowiedzi na te kilka pytań.
Do Otwocka pojechałem SKM'ą i kilkanaście minut po 10 byłem na stadionie. Pierwsze wrażenie to dużo ludzi, ale jak dużo to przekonałem się jak zobaczyłem kolejkę do biura zawodów. Trzeba było swoje odstać w kolejce do sprawdzenia chipa gdzie zawsze odbywało się to bez czekania. Dobrze, że załatwiłem wszystkie formalności na tygodniu, ponieważ na pewno nie dałoby rady tego zrobić teraz. Pogoda od tygodnia była zapowiadana ładna na weekend, więc ludzi zjawiło się więcej niż przewidział organizator i nie dało się ich obsłużyć, mimo przesuniętego startu o prawie pół godziny. Przez to przesunięcie miałem trochę czasu, aby zapoznać się z asfaltowym początkiem trasy. Nawierzchnia była miejscami dziurawa, ale bez zakrętów, więc nie będzie tłoku przy skręcaniu.
Po podjechaniu do sektora panowało małe zamieszanie, który sektor jest który. Ludzie nie mieścili się w przejściu, więc zaczęli wchodzić do sektorów. Jakiś czas potem przyszedł sektorowy, ale sprawdzenie pełnego sektora zawodników, a nawet wylewającego się z niego zawodników było misją niemożliwą. Odhaczył swoje i tyle. Potem była jeszcze atrakcja w postaci startu helikoptera. Troszkę dziwnie się czułem stojąc w miarę blisko z zerowymi możliwościami manewru. Generalnie pojazd ten nie wzbudzał mojego zaufania. Przypominał mi blaszaną puszkę i pospawaną przez ojca kosiarkę do trawy.
Z zatłoczonego sektora start nie mógł być dynamiczny. Na początkowym asfaltowym odcinku prędkość nie była jakaś zabójcza, tak w okolicach 30-35 kmh. Więcej zaczęło się dziać po zjechaniu na drogę szutrową. Do 10 kilometra wyglądało to mniej więcej tak samo: dużo patyków i dużo rowerów co równało się dużo latających patyków. Jednym nawet słusznej wielkości dostałem w twarz. Jechałem asekuracyjnie, ponieważ nie chciałem się wystrzelać na pierwszych kilometrach tak jak w tamtym roku w Klwowie. Pojawiły się pierwsze łachy piachu i wszyscy sprawnie się przeprawiają. Ja również. Generalnie jechałem cały czas mniej więcej z tymi samymi osobami.
Na pierwszym błocie miałem pierwszą skuchę. Objeżdżając bokiem zawadziłem rogiem o gałęzie krzaków i skręciło mi kierownicę. Koleiny były trochę w tym błocie i się rozkraczyłem na środku. Dalej do 20 kilometra dużo się nie działo. Co parę minut popijałem z bukłaka, bo kurz szybko wysuszał usta, na równych fragmentach sięgałem do kieszonki po suszoną morelę. Na bufecie złapałem tylko kubek z izotonikiem. Batona nie brałem, bo i tak bym nie zjadł.
Na 20 kilometrze zaczęło wychodzić moje nieprzygotowanie. Gdy teren zaczął być lekko pofalowany złapały mnie skurcze w obu udach. Przez kilka minut spuściłem z tempa, ale cały czas kręciłem, bo chwila bezruchu tylko mogła pogłębić ten stan. Na szczęście po 2 kilometrach całkowicie odpuściło. To dobrze, bo zaczęły się fajne podjaździki i zjaździki, chociaż zapamiętałem tylko po jednym. Oczywiście były to te najbardziej 'ekstremalne'. Podjazd to widok pchających do góry rowery zawodników. Ale widzę, że ktoś bokiem atakuje. Przerzuciłem na młynek i można było jechać, bo przy podjeżdżaniu z młynka nie liczy się tak siła w nogach tylko docisk przedniego koła do ziemi. I szło mi całkiem nieźle, aż sam się dziwiłem. Wjechałbym to do końca, ale ktoś na wypłaszczeniu, na środku powoli ładował się na siodło, co w przypływie emocji, ale i w ostatniej chwili gryząc się w język wyraziłem w jego kierunku wyrazem 'KUR...czę', jednak za mną ktoś wyartykułował to dosadniej ;) Na zapamiętanym zjeździe popełniłem drugą skuchę. Za mało wychyliłem się na siodło i za bardzo ściskałem przedni hamulec zamiast tylnego. Zważyło mnie do przodu i ratując się posadziłem tyłek na ramie, prawą nogą szurając po ziemi. Nie słyszałem kurw za mną, z przodu zawodniczka za wiele nie uciekła, więc raczej straty nie było. Była jeszcze trzecia skucha, ale raczej powstała w zbiegu okoliczności. Zatrzymałem się w piachu, ponieważ na końcu stał zakopany zawodnik. Spokojnie bym go minął, ale na mną słyszę 'UWAGA JADĘ' od zawodniczki, z która przez większość trasy się tasowałem. Trochę spanikowałem, zjechałem na bok, zahamowałem i stanąłem w piachu. Ostatnia skucha na 40 kilometrze była całkowicie przypadkowa, ponieważ w kasetę wkręciła mi się gałązka. Łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że samo wypadnie, ale niestety trzeba był się zatrzymać i powyciągać ręką. Grupka z którą tak dobrze mi się jechało uciekła. Nogi po drugim kryzysie na 38 kilometrze protestowały przed pościgiem i do mety dojechałem z inną. Finishu nie było, bo nogi spuchły i więcej mocy nie były w stanie wykrzesać.

Autor: Grzegorz Adamski

Maraton na pewno można zapisać do udanych pod względem trasy. Przed spodziewałem się czegoś bardziej płaskiego z większą ilością piachu, a nie było tak źle. Słynne korzenie nie były takie straszne. Uważam, że w Siczkach przy dojeździe na mysie górki są bardziej upierdliwe. Jeśli chodzi i moją dyspozycję to niestety spadek do czwartego sektora. Przed startem zakładałem realistycznie nawet spadek do piątego, ale jednak po cichu liczyłem na utrzymanie trzeciego i rating na 80%. Wyszło 78,3%. Może by się udało gdyby nie wkręcona w kasetę gałąź.

Wynik:
M2: 65/208
Open: 235/877

 

Śladami maratonu w Suchedniowie

Niedziela, 22 sierpnia 2010Przejechane 136.97km w terenie 68.00km

Czas 07:29h średnia 18.30km/h

Temperatura 30.0°C

 

Tą trasę w tym mniej więcej kształcie zaplanowałem sobie już w listopadzie zeszłego roku. Układając ją mocno posiłkowałem się trasą maratonu w Suchedniowie z 2009 roku, która po zdjęciach wydała mi się najbardziej malownicza. Parę razy już tam byłem i wiedziałem, że tereny do jazdy są wyśmienite. Z resztą to moje trzecie podejście do tej trasy w tym roku. W maju przegonił mnie deszcz, w czerwcu nie dało się odjechać, ponieważ bardziej terenowe ścieżki były pozalewane.
Początek standardowy, czyli z dworca w Skarżysku nad zalew Rejów. Jadąc cały czas (no może parę razy przenosiłem rower) zielonym szlakiem pieszym dojechałem do miejscowości Mostki i dalej szlakiem przez Żarnowską Górę. Po dojechaniu na przecięcia z czarnym rowerowym opuściłem szlak pieszy.

Jadąc czarnym wypatrywałem zjazdu na niebieski szlak pieszy prowadzący na Kamień Michniowski. W pewnym miejscu jest boczna droga odchodząca od czarnego i tutaj był szukany przeze mnie szlak. W raz z niebieskim pieszym pojawiło się oznakowanie z maratonu, które pokrywało się ze szlakiem i nie pozwalało się zgubić.

Po drodze mija się pomnik przyrody Burzący Stok. Jest to źródło ładnie ogrodzone i zadaszone. Z robiłem na chwilkę przystanek przy źródle, aby popatrzeć na wybijającą wodę z jasnego piasku.

Dalej szlak zrobił się wymagający. Spore błoto, ale nie ono było największą przeszkodą. Droga była mocno wypłukana i na dodatek pełno było na niej gałęzi i innym krzaków zaniesionych na ścieżkę. Na szczęście był to tylko kawałek i dalej nie było już takich problemów.

Po wjechaniu niemal na szczyt skręciłem na czarny szlak pieszy. Trochę nie trafiłem za pierwszym razem, ale szybko naprawiam swój błąd nawigacyjny. Zaczęło się od razu ostrym zjazdem. Początkowy kawałek sprowadziłem, ponieważ nawierzchnia wydała mi się niepewna, liście przemieszane z kamieniami. Nie znam tego zjazdu, więc nie ryzykowałem. Dalej już w siodle zjechałem w kierunku asfaltówki. Po wyjechaniu z lasu na otwartą przestrzeń rozpostarł się widok na Góry Świętokrzyskie. Warto na chwilkę przystanąć i nacieszyć oczy.

Potem była najlepsza część wypadu. Trochę kamienistymi drogami polnymi, przez pola po trawie, asfaltem, przez rzeczki, brukowaną drogą, cały czas albo podjazd albo zjazd. Nie było nudy i można było się ujechać do woli.

Na koniec tego odcinka został krótki asfaltowy podjazd do Radkowic. Mi zawsze skopie tyłek i pod jego koniec mam już dość. Tym razem było podobnie. Po nim mam porównanie do tego co jeździ się na co dzień. Poza tym dobra okazja aby poczuć podjazd z nachyleniem ponad 20%.

Za Radkowicami pojechałem zielonym szlakiem pieszym w kierunku Starochowic. Pisząc 'pojechałem' trochę przesadzam. Szlak był zalany w kilku miejscach i trzeba było przedzierać się obok przez krzaki. Prowadziłem, niosłem rower dobre ponad 30 minut i chociaż miałem już ochotę zawrócić to uznałem, że nie ma sensu, żeby jeszcze raz iść przez te bagna i rozlewiska. W końcu pojawiła się sensowna ścieżka i tak dotarłem mocno zmęczony do drogi na zalewem w Starachowicach. Brukiem pojechałem na Ostre Górki i po dotarciu do skrzyżowania skręciłem na Rataje. Do Rataji czasy czas 'kocie łby', za którymi nie przepadam. Potem już z górki asfaltem do Wąchocka. Na tym odcinku postanowiłem wejść na ambicje dwóm szosowcom, których jakoś się wlekli. Chwilę potem znów zobaczyłem ich plecy, ale postraszyłem ich jeszcze trochę na tych zakrętach przed Wąchockiem korzystając z szerokiej gumy i opóźniając dohamowywanie. Po zatrzymaniu się przed skrzyżowaniem powiedzieliśmy sobie, że to był dobry kawałek.
Za Wąchockiem skręcam na czerwony szlak rowerowy będący szlakiem dookoła Starachowic. Droga to szeroka szutrówka, więc jazda była przyjemna i szybka. W miejscowości Lipie zjechałem ze szlaku i kierowałem się do Iłży. Niestety skończył się 3 litrowy bukłak i trzeba była także rozglądać się na sklepem. Jednak w niedzielne popołudnie znalezienie otwartego sklepu po wsiach jest trudne. W Iłży oczywiście były pootwierane, ale nie znalazłem dogodnego, żeby zostawić rower bez opieki, a ludzi kręciły się niemal tłumy. Odpuściłem wjazd na wzgórze zamkowe i pojechałem do Wierzbicy cały czas wypatrując miejsca, gdzie można by uzupełnić płyny. Tempo siadło totalnie.
Dopiero w Wierzbicy znalazł się odpowiedni sklep gdzie kupiłem sok do picia. Chwilę musiałem odpocząć, zjeść i dojść do siebie. Po odzyskaniu sił powrót do Radomia już był bezproblemowy. Po takim wypadzie na koniec górka w Kowali jakoś wydała się mała.

Mapa:

 

Z Warszawy do Radomia

Sobota, 14 sierpnia 2010Przejechane 136.90km w terenie 50.00km

Czas 06:23h średnia 21.45km/h

Temperatura 35.0°C

 

Niemal równo rok temu wybrałem się na przejażdżkę rowerem z Warszawy do Radomia. To było dla mnie pewien przełom. Mimo pozytywny wspomnień z tamtego wypadu uznałem, że trasa była za łatwa. W założeniach miało być dużo w terenie, ale wyszło bardzo dużo po asfalcie. W tym roku to miało ulec zmianie. Po dojechaniu do Wisły w miejscowości Gassy miałem trzymając się kolejno zielonego, niebieskiego i czerwonego szlaku terenem dojechać w okolice Kozłowa. Wyszło inaczej, ale o tym później.
Na rower wsiadłem o 6.25 i ruszyłem na pierwszy odcinek dojazdowy do Konstancina. Mimo, wczesnej pory było już ciepło. Termometr w liczniku pokazywał prawie 25 stopni. Trasa zleciała szybko, ponieważ tej fragment już znałem. O tej porze w lesie kabackim i okolicach pustki. Za Konstancinem asfaltem do miejscowości Gassy i tutaj rozpocząłem właściwą cześć wypadu. Krótka przerwa na banana i można było zacząć. Ścieżka po wale prowadziła przez malownicze tereny. Czyste i świeże powietrze, rosa na trawie pobudzała do jazdy. Tak bardzo, że nie chciało mi się zatrzymywać na zdjęcia. Z resztą niewiele się tutaj zmieniło, więc odsyłam do zdjęć z poprzedniego roku.
Za Wólką Dworską zjeżdżam z wału i asfaltem wjeżdżam do Góry Kalwarii, aby zaliczyć zjazd drukowaną ulicą Świętego Antoniego za kościołem. Po zjechaniu na dół korciło mnie, żeby nią jeszcze podjechać i znów zjechać, ale nie zrobiłem tego. Dalej cały czas zielonym szlakiem do Czerska. Tutaj kolejny raz krótki podjazd na skarpę by znów z niej zjechać kawałek dalej.

Od tego momentu dróżka prowadziła wśród sadów. Cały czas była przejezdna. Tak dotarłem do Królewskiego Lasu gdzie znów wjechałem na wał wiślany. Wał był utrzymany w nienaganny sposób, przystrzyżona trawa, więc można było jechać wypatrując oznakowania, które też nie dało powodów do narzekań.

Gdzieś w okolicach miejscowości Podosowa zjechałem zgodnie z oznaczeniem z wału i dalej był kawałek podjazdu po kamieniach. Podprowadziłem ze względu na pokrzywy, które z boków zarosły się na ścieżkę. Dalej zielonym, aż do miejscowości Przylot.

Tutaj zrobiłem sobie przerwę na jedzenie na wale Pilicy.
Ponieważ szlak zielony wiedzie do Warki opuściłem go i szosą pojechałem do Mniszewa. Porę kilometrów dalej zaczyna się szlak niebieski do Studzianek Pancernych. Niestety ten szlak jest nieprzejezdny dla rowerów pomimo dobrego oznakowania. Wał jest zarośnięty i musiałem się ratować asfaltem wzdłuż wału. Myślałem, że za Magnuszewem będzie lepiej, ale tutaj już się całkiem pogubiłem. Po pierwsze przebieg szlaku w terenie nie zgadzał się z tym co miałem na mapie. No dobrze, może mapa zła, ale dotychczas nigdy się na niej nie zawiodłem. Po drugie, jadąc za oznakowaniem musiałem przedzierać się przez zaorane pole, ze dwa płoty z drutu, wysokie trawy i krzaki jeżyn. W jednym miejscu zarośniętym przez trawę nie zauważyłem głębokich kolein, co zaskutkowało bolesną wywrotką. Widać, że szlak jest wybitnie pieszy odpuściłem go i skierowałem się w stronę zabudowań, które widać było na horyzoncie. Po przebiciu się jeszcze przez torfowisko, bo nie była to podmokła łąka wjechałem na polną drogę, takie dwie koleiny w trawie, i nimi dojechałem do miejscowości Wilczowola.
Upał lał się z nieba niesamowity, dlatego zrezygnowałem już z odcinków w terenie. Mimo to nie było łatwo. Na asfalcie było jak na patelni. Termometr w liczniku pokazywał ponad 36 stopni i 2-3 razy musiałem się zatrzymać na kilka minut, ponieważ miałem już oznaki przegrzania. W Studziankach Pancernych miałem wjechać na czerwony szlak, którym prowadzi do Lesiowa, ale już raz nim jechałem i widziałem, że jest to na początku piaskownica z jedną długą przeprawą przez pole. W pobliżu Radomia także piachu nie brakuje, dlatego uznałem, że przy takim zmęczeniu mógłbym tam paść. W Głowaczowie wygrałem mało ruchliwą drogę na Bobrowniki i tak dojechałem do Bartodziej i dalej przez Jastrzębie do Radomia.
Wypad nie do końca udany. Miało być trzema szlakami: zielonym, niebieskim i czerwonym. Niebieski okazał się nie na rower, z czerwonego musiałem zrezygnować z powodu upału. Ale ok, jest powód, żeby spróbować w następnym roku.

Mapa:

 

Mazovia Skarżysko + dojazd + powrót

Niedziela, 25 lipca 2010Przejechane 90.60km w terenie 50.00km

Czas 04:20h średnia 20.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 19,80 km
Wyścig: 61.98 km
Powrót na stację: 8,82 km

Maraton w Skarżysku-Kamiennej był prawdopodobnie główną moją imprezą tego sezonu. Na edycję mazovii do Krakowa raczej się nie wybiorę, więc na tym zakończę klasyfikację 'górską'. Początkowo docelowym maratonem w tym roku miała być ŚLR w Suchedniowie, ale wczesne wersja tego wyścigu miała składać się z części szosowej i mtb. Nie mam szosówki a na dodatek była kolizja terminów z Szydłowcem, w którym także chciałem wziąć udział. Później zostało w Suchedniowie tylko mtb w sobotę, więc już nie było pokrywających się terminów, ale chyba nie dał bym rady pojechać maratonu dzień po dniu. Kuszący świetną trasą maraton ŚLR wolałem odpuścić i w Szydłowcu zdobyć jakiś przyzwoity sektor na Skarżysko.
Na miejsce docieram pociągiem cały czas zastanawiając się czy będzie padać. Już od piątku bacznie obserwowałem prognozy pogody i początkowo nie były one korzystne. Dopiero sobotnie zapowiadały, że będzie padać w niedzielę popołudniu, czyli już po maratonie. Po zjawieniu się na stadionie okazało się, że byłem jednym z niewielu, który ubrał się na długo. Dla mnie dzisiaj tak było komfortowo, nie zmarzłem, nie zgrzałem się na podjazdach. Ogólnie to atmosfera na starcie była jakaś smętna co pewnie wynikało z rozproszenia miasteczka rowerowego po niemałym stadionie.
Po załatwieniu formalności w biurze zabrałem się za rozgrzewkę. Kilka kółek wokół stadionu i rozpoznanie początku trasy. Od razu zaskoczył mnie krótki brukowany podjazd i ścieżka w lesie. Sam podjazd fajny, jak ma się w nogach to można uciec, ale potem wąska ścieżka w lesie mogła to zneutralizować. W takiej sytuacji wolałem ustawić się z przodu sektora. Zająłem miejsce w mniej więcej 3 linii i czekałem na start.
Po starcie wszyscy wycięli do przodu, ale nie był to taki start jak z 10 sektora. Było spokojnie, nikt nie odskoczył od razu. Na bruku jakoś tempo siadło. Już w połowie byłem w czubie sektora i nie wyrywałem do przodu, zastanawiając się czemu wszyscy tak zwolnili. W końcu widać było, że niejeden zawodnik miał kilka sezonów w maratonach za sobą, więc może jest jakiś chytry plan na takie początki. Wolałem zostać z sektorem i obserwować co będzie się działo.
A działo się niewiele. Gęsiego wszyscy dojechali do asfaltu. Tutaj przestałem się zastanawiać i rozpocząłem pogoń za zawodnikami z przodu. Szło odporniej niż jak przy starcie z 10 sektora, ale dawało radę. Co prawda inni także mnie wyprzedali. Na pierwszym poważniejszym podjeździe pod Kamienną Górę zaczęła formować się grupa zawodników, których wcześniej czy później widywałem na trasie. Sam podjazd szedł mi całkiem sprawnie.
Po zjeździe z szutrówki zaczął się pierwszy odcinek przełajowy z tzn. 'wiecznymi' kałużami. Dawało się to odjechać bokiem, ale często chcąc lub nie chcąc trzeba było zsiadać z roweru. Jak ktoś wyprzedzał to na pieszo. Za tym fragmentem był także pierwszy kręty zjazd. Normalnie to nie jechałbym tam z taką prędkością. Rower trochę jakby się ślizgał, ale uczucie fajne.
Dojechałem do asfaltu w miejscowości Jastrzębia i tutaj zlokalizowany był pierwszy bufet. Zabrałem powerade'a i batona, który był niemiłosierni słodki. Za słodki. Po jednym kęsie wywaliłem go. W tym czasie jak zajmowałem się degustacją grupa przede mną odskoczyła na duża odległość. Musiałem się nieźle napracować, żeby dojść do nich. Udało mi się do dopiero w lasku. Za nim był odcinek na skraju lasu. Tempo prawie wycieczkowe. Główna trudność to koleiny i góra dwa metry widoczności nawierzchni przed sobą. Co jakiś czas ktoś zsuwa się ze środka do koleiny i ładuje w krzakach. Mi także się to raz zdarzyło. Wyjazd na szutrówkę i kawałek dalej pierwszy piach. Nieduży i mokry, więc było twardo. Na podjeździe pod Kopalnianą Górę nie szarżowałem, starałem się odpocząć, poza tym tempo ogólne było dobre dla mnie w tym momencie. Przejazd przez asfaltówkę i kolejny zjazd. Tym razem cały czas prosto po szutrówce. W pewnym momencie wszyscy hamują, ponieważ jedna z zawodniczek zaliczyła dzwona. Z miny nie wyglądała, że jest ok. Poza tym nie mogła stanąć na prawej nodze. Chyba już ktoś ją z teamu ściągał z drogi, więc nie zatrzymywałem się na dłużej. Zanim znów się rozpędziłem ktoś z przodu zsiadał z roweru. Na drodze wyrwa. Było miejsce to przejechałem po tych kamieniach na dnie, bo tutaj nie było potrzeby zsiadać. Po tej przeszkodzie z przodu zrobiło się pusto. Tylko daleko widać było jakiegoś zawodnika. Goniłem go do końca tej prostej.
Po zakręcie w lewo zaczął się najlepszy fragment trasy. Szczerze to działo się tutaj tyle, że nie wiele z tego pamiętam. Krótkie, konkretne podjazdy, wycofująca się zawodniczka, trzy górki. Pierwsza totalnie z zaskoczenia. Dobrze, że miałem prędkość, więc poszła cała. Druga także gładko, ale trzeciej nie dałem rady. Parę metrów brakło. Może jakbym zmienił przełożenia na miększe w trakcie podjeżdżania, a tak zablokowało korby i koniec jechania. Do wypłaszczenia trzeba było z buta. Potem najlepszy zjazd. Jak go zobaczyłem zza zakrętu to dążyłem tylko pomyśleć 'WOW!'. Tyłek za siodło i strzałka. Zjazd zebrał ładne żniwo kapci. Na końcu kilka osób wymieniało dętki.

Autor: Zbyszek Kowalski

Potem chyba był podjazd z piaszczystym w kilku miejscach korytem strumienia. Kilka razy trzeba było dawać z buta. Następnie zjazd asfalto-szutrówką i podjazd. Tutaj dochodzę grupkę, która dawała niezłe tempo. Żeby się z nią utrzymać musiałem dobrze cisnąć. Na rozjeździe Giga/Mega jeden zawodnik skręca na pętlę Giga, reszta w tym i ja prosto na Mega do mety. Z wspomniną wcześniej grupką naprawdę dobrze się powiozłem. Do ostatniego podjazdu po kostce tempo było akurat. Natomiast ten ostatni podjazd wyssał ze mnie resztki sił. Pociąg nie uciekł, ale ja wszedłem w stan ograniczonej świadomości. W tym lasku za podjazdem w pewnym momencie przyhamowałem przodem, był jakiś dołek i zaliczyłem klasyczne OTB w piach. Na szczęście prędkość była mała to nie doznałem szkód, ale mimo że szybko się zebrałem reszta odjechała i nie mogłem ich już dogonić. Na wjeździe na wiadukt odpuściłem i już nie walczyłem. Na asfalcie do stadionu kilka osób mnie wyprzedza. Mi się już bateryjka skończyła i wolałem resztki zachować, aby bronić się na finiszu. Jednak na metę wpadłem sam.

Autor: Marcin Górajec

Podjechałem do bufetu i jakoś tak mało ludzi było, czyli powinien być w porządku wynik. Zjadam trochę ciasta i pomarańczy. Przy okazji zagadał do mnie zawodnik 154 także z 5 sektora, który jak się okazało cały czas gdzieś tam z tyłu za mną jechał. Dopiero na wiadukcie wyprzedził mnie.
Poszedłem trochę rower opłukać i siebie doprowadzić do porządku. Posiłek musiałem odpuścić, bo śpieszyłem się już na pociąg do Radomia. Spróbowałem jednej kanapki z pasztetem i ogórkiem, ale według mnie końcowy posiłek to żenada w porównaniu do tego co widziałem tydzień wcześniej na legii. Za to trasa jak na mazowieckie maratony rewelacja. Marzy mi się jeszcze maraton w Starachowicach, bo Suchedniów już od dawna zaklepany przez ŚLR.

Wynik:
M2: 44/94
Open: 134/400

 

Legia Maraton Klwów + dojazd + powrót

Niedziela, 18 lipca 2010Przejechane 136.99km w terenie 50.00km

Czas 05:50h średnia 23.48km/h

Temperatura 32.0°C

 

Dojazd z Radomia + rozgrzewka: 47,41 km
Wyścig: 51.61 km
Powrót do Radomia: 37,97 km

O maratonie w Klwowie dowiedziałem się jakieś dwa miesiące temu. Początkowo nie planowałem się na niego wybierać, ale plotki w sieci głosiły o dobrej organizacji w porównaniu od mazovii. W Szydłowcu trasa była naprawdę ok, ale tym co było po przekroczeniu mety trochę się rozczarowałem. Wiadomo, na maraton nie jedzie się po to, aby najeść się ciasta i makaronu, ale 70 złotych , które zapłaciłem w dniu start to dużo za przejazd oznakowaną trasa i pomiar czasu.
Do Klwowa z Radomia dojechałem rower. W niedzielny poranek ruch na trasie był niewielki, pobocze w miarę równe, więc mogłem bezstresowo jechać. Niestety całą drogę było pod wiatr co potem niestety przełożyło się na wynik. W kluczowych momentach brakowało trochę prądu. Przyjąłem wersję, że to przez dojazd, a nie przez braki w przygotowaniu i tego będę się trzymał :P Ale o tym później.
W biurze zawodów zapisy odbywały się bardzo sprawnie. Obawiałem się kolejek, ponieważ każdy uczestnik musi się zgłosić przed startem. Nie ważne czy startuje regularnie czy dopiero pierwszy raz. Co prawda nie było dużo startujących, więc może dlatego zapisy przebiegały bez czekania. W każdym razie obsługa w biurze w pełni profesjonalna. Dostałem nawet rachunek na startowe. Za 60 złotych w dniu startu dostałem jeszcze całkiem porządne skarpety. Każdy dostawał rozmiar jaki potrzebował, a nie że takie mamy. Mogę jedynie przyczepić się do chipa. Ta kartka papieru z drucikiem przyklejonym taśmą wyglądała tandetnie. Na dodatek mój raz pikał, raz nie. Nie było za to problemów brakiem zipów i agrafek, żeby przyczepić numer na kierownicę i na plecy.
Po ustawieniu się na starcie potwierdziły się opinie, które znalazłem na sieci, że w legii startują raczej konkretni ludzi, którzy nie kupili rower miesiąc temu. Widać było, że ogólny poziom sportowy jest wyższy niż podczas mazovii. Także później podczas wyścigu uczestnicy trzymali odpowiedni poziom kultury. Nie było kurwienia na innych z czym podczas moich dwóch epizodów na wspomnianej już wcześniej mazovii nie raz się spotkałem.
Po wystartowaniu z niemal samego końca przekonałem się, że dzisiaj nie będzie łatwo. Początkowo bruk, a potem głęboki piach to nawierzchnie, za którymi nie przepadam. Wszyscy jechali równo i wyprzedzania nie było wiele. Niestety na którejś z kolei piaskownicy zawodnik przede mną się prawie zatrzymał, ja przyhamowałem i zatrzymałem się na środku tej łachy piachu. Nie mogłem ruszyć, trzeba było wyprowadzić na twarde. Jakiś kawałek dalej przestrzeliłem zakręt. Trzeba było zawrócić, a to wybija z rytmu i kolejni zawodnicy uciekają. Po 10km wiedziałem, że z tym tempem będzie dzisiaj dla mnie rzeźnia.

Autor: Anka Witkowska

Na pierwszej rundzie jeszcze się trzymałem swojej grupki i nawet w pewnym momencie udało mi się odskoczyć, ale piachy przed miejscowością Kolonia Ulów mnie spacyfikowały. Do bramki kontrolnej dojeżdżam już jako ostatni ze stratę kilkudziesięciu metrów od zawodnika przede mną. Na długiej prostej do bufetu powoli tracę go z zasięgu wzroku. Musiałem zwolnić, bo już się ugotowałem. Nie miałem sil na pogoń. Dobrze, że przed startem kupiłem żel, bo mnie przed dojechaniem do drugiego bufetu podratował. Na bufecie wziąłem banana i jakby siły wróciły. Niestety większość drugiej rundy po lesie jechałem sam. Zastanawiałem się czy jestem ostatni, ale pocieszała mnie myśl, że nie dostałem jeszcze dubla, więc nie jest tragicznie. Potem znów ten piach w lesie. Na nim doszło mnie dwóch zawodników i z nimi jechałem, aż do jakiegoś 5 kilometra przed metą. Zrobiło się szeroko i równo, więc warunki dla mnie stały się bardziej sprzyjające. Na prostej do bufetu pod wiatr próbuję się nawet im urwać, ale mocno trzymali się koła.
Ostatnie 5 kilometrów to było odliczanie do mety. Nawet nie próbowałem gonić. Z tyłu miałem pusto i chciałem już tylko nie dać się wyprzedzić. Udało się to, ale bez entuzjazmu wjechałem na metę. Wiem, że gdyby nie zmagania z wiatrem podczas dojazdu mogłoby być lepiej.
Bufet i obsługa na mecie nie rozczarowała: arbuz, pomarańcze, napój dla mnie dziwny w smaku. Posiłek w uczciwej porcji makaron lub ryż do wyboru, sos z mięsem. Dekoracje i tombola prowadzona przez Tomasza Jarońskiego nie zanudzała uczestników. Generalnie fajna, kameralna atmosfera jak na tego typu imprezę.
Po 16, gdy skończyły się atrakcje przewidziane przez organizatorów, zacząłem wracać do Radomia tą samą trasą co rano. Tym razem już z wiatrem w plecy.

Wynik:
M2: 12/16
Open: 36/70

 

Zachodnie okolice Skarżyska

Sobota, 10 lipca 2010Przejechane 83.16km w terenie 45.00km

Czas 04:45h średnia 17.51km/h

Temperatura 31.0°C

 

Zgodnie z planem wyjechałem rano pociągiem do Skarżyska na zapoznanie się z okolicami gdzie będzie odbywał się maraton w Skarżysku. Kompletnie nie znałem tamtych okolic, więc nastawiłem się na eksploracje w terenie z mapą. Z tego co widniało na mapie można było spodziewać się szerokich szutrówek plus pewnie wąskie ścieżki na szlakach pieszych.
Z dworca w Skarżysku bez problemów dojechałem nad Zalew Rejów. Z tego miejsca zawsze rozpoczynam wypady w kierunku zachodnim na Wykus i północne krańce Gór Świętokrzyskich. Wybierałem wtedy początek trasy po zachodniej stronie zalewu, gdzie droga szybko przechodzi w teren. Podczas maratonu będzie to końcówka przed metą. Jest tam szeroko, trochę korzeni, dołów, trochę piachu. Natomiast początek po starcie jedzie się po wschodniej stronie zalewu. Droga wzdłuż torów jest brukowana z bloczków betonowych i z czasem przechodzi w szuter. Po minięciu stacji skręciłem prawo i tutaj czekało kilkadziesiąt metrów piachu. Już teraz są spore łachy. Kawałek dalej przejazd przez jakiś strumyk i przejazd po metalowym szerokim mostku. Dalej był szeroki szuter. Kompletnie zgładziłem w miejscu gdzie trasa przekracza krajową siódemkę. Prowadzone są tam teraz prace modernizujące trasę, więc cała okolica jest rozkopana. Pewnie będzie przejeżdżać się wzdłuż Kamiennej pod wiaduktem, ale tam teraz bazę zrobili sobie drogowcy. Ja przejechałem przez przejście w Rejowie i niebieskim rowerowym szlakiem wróciłem na trasę maratonu.
Tutaj rozpocznie się prawdziwa walka. Szeroka szutrówka wysypana ubitym tłuczniem, ale i miejscami luźnym wspina się na Kamienną Górę. Właściwie od tego momentu zazwyczaj albo jest z górki, albo podjazd. Miejscami zaskakiwała nawierzchnia. Prawie niezniszczony asfalt lepszy niż na niektórych drogach, tak więc na prostych zjazdach będą duże prędkości. Potem znów szutrówka i luźny tłuczeń. Ciężkawo mi się po tym podjeżdżało. Na dodatek żar z nieba lał się niesamowity.
W pewnym momencie zjechałem na szlak zielony na Bramę Piekielną i Piekło Dalejowskie. Trzeba przyznać, że nazwy intrygujące. Początkowo nie było źle trochę patyków na ścieżce, ale potem trzeba było ciągnąć na sobą rower. Pnie zwalone w poprzek szlaku, trawa powyżej kolan, doły z wodą. W ogóle nie widać było szlaku, ścieżki, po prostu bagno. Na szczęście gęste oznakowanie szlaku nie pozwalało zgubić się w lesie. Na dodatek widać było świeży ślad kogoś kto także przedzierał się tędy z rowerem.

Niestety z czasem gubię szlak i jakąś ścieżką z gęstym błotem, w które zapadało się koło dotarłem szutrówki wysypanej tłuczniem. Pojechałem w kierunku miejscowości Jastrzębia. Droga przeszła znów w asfalt by w Jastrzębi wrócił szuter. Tutaj skręciłem w prawo i pojechałem kawałek przez las. Dojechałem do szutrówki. Cały czas trochę pod górkę, trochę z górki. Od krzyżówek robi się asfalt. Jakość nawierzchni taka, że można szosą śmigać. Przy kolejnych krzyżówka skręciłem w prawo by zaliczyć zjazd z Kopalnianej Góry znów szutrówką. Dojechałem do przecinki, ale trawa powyżej kolan zniechęciła mnie do przedzierania się. Wróciłem do asfaltu i pojechałem do czerwonego szlaku pieszego. Przy zjeździe z asfaltu trzeba było przenieść kawałek rower, ale potem można było śmiało jechać. W miejscowości Kopcie opuszczam czerwony i trasę maratonu. Śpieszyło mi się na pociąg i postanowiłem skrócić sobie drogę do skrzyżowania przy rezerwacie Świnia Góra. Potem tego żałowałem to połowę tego odcinka prowadziłem rower pod górę w piachu.
Powrót cały czas niebieskim rowerowym do miejscowości Rejów. Po drodze zrobiłem jeszcze postój na jedzenie.
Ogólnie tego dnia nieźle się ujechałem. Może to wina gorąca, może miałem zły dzień, a może trasa była wymagająca? Tak z wrażeń na gorąco jak wracałem pociągiem, to mogę napisać, że trasa według mapki ma na pewno ponad 60 kilometrów z czego około 30-40% to asfalt. Średnia prędkość powinna być zatem większa niż w Szydłowcu, chociaż nie ma tutaj płaskich odcinków.
Więcej zdjęć z objazdu trasy tutaj.

 

Mazovia Szydłowiec + dojazd + powrót

Niedziela, 4 lipca 2010Przejechane 125.55km w terenie 64.00km

Czas 06:33h średnia 19.17km/h

Temperatura 30.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 18.99 km
Wyścig: 63,98 km
Powrót do Radomia: 42,58 km

Po odpuszczeniu maratonu w Radomiu obiecałem sobie, że do Szydłowca wybiorę się choćby nie wiem jak paskudne warunki były. Poza tym Skarżysko jest w także w zasięgu moich obecnych możliwości logistycznych, a to pozwala już zaistnieć w generalce klasyfikacji 'górskiej' na mazovii.
Cały tydzień pogoda była taka jaka lubię najbardziej, czyli ciepło może nawet za bardzo. Po częściowym objeździe w ubiegłą sobotę nie miałem wątpliwości, miejscami błoto na pewno będzie. To zdecydowało, że zabrałem plecak z bukłakiem zamiast bidonów. Trochę się wahałem nad tym czy po optymalne rozwiązanie, bo większość ludzi jeździ bez plecaków. Uznałem jednak, że zmiana nawyków przed wyścigiem to zły pomysł. Wolę jeździć z bukłakiem i jeszcze nie mam dodatkowych problemów z zabraniem dętek i narzędzi.
Rano po normalnym śniadaniu, czyli kanapkach z wędliną i pomidorem, wyruszyłem na pociąg o 8.30 do Szydłowca. Jak się okazało na miejscu miałem towarzystwo, które zmierzało także do Szydłowca. Po dojechaniu pociągiem do celu w miarę sprawnie dotarłem do miasteczka rowerowego, aby się zarejestrować. Obawiałem się kolejek, ale rejestracja poszła szybko i miałem jeszcze mnóstwo czasu. Sprawdziłem chipa na mecie, był ok, a potem pokręciłem kilka kółek po ulicach Szydłowca w ramach rozgrzewki. O 10.00 zrobiłem sobie ostatni posiłek przed startem.
Start był umiejscowiony na rynku w Szydłowcu. Tutaj dowiaduję się z banerów, że Mega zostało wydłużone z 54km na 67km. Dla mnie to była dobra wiadomość, bo czułem, że po 54km miałbym niedosyt, a dystans Giga w terenie to za dużo jak na mnie. Wziąłem jeszcze redbull'a od miłych dziewczyn i ustawiłem się w 10 sektorze. Trochę potem żałowałem tego redbull'a bo zachciało mi się na siku jeszcze przed startem. Trudno jak trzeba będzie to zatrzymam się na trasie.
Po starcie sektora raczej nie wyrwałem do przodu. Było z górki, więc wszyscy równo ruszyli. Jak tylko się poluzowało można było przycisnąć i jeszcze przed zjazdem w teren minąłem kilka zawodniczek z 9 sektora. Potem była polna droga, więc także wyprzedzanie szło sprawnie. Choć już to widziałem w tamtym roku w Radomiu, nadal lekkim szokiem jest dla mnie widok niemal tylko po wjechaniu w teren osób z łańcuchami w dłoniach czy zmieniających dętki. Po pewnym czasie na ścieżce zniknął szuter i została trawa. Zrobiło się wąsko i zaczęły się błotne kałuże. I stanie w kolejkach. Na pierwszej poważniejszej zrobił się zator, w którym stało się ponad 5 minut, a potem co chwila zsiadanie. Ambitniejsi zawodnicy próbują przeprowadzać przez krzaki bokami, ale rezygnują, bo za bardzo nie ma jak. Do cmentarza partyzanckiego nie było mowy o płynnej jeździe. Mimo, że niektóre miejsca dało się przejechać bokiem obok błota zazwyczaj zawodniczki przede mną zsiadały i prowadziły. Nie byłem chamski, nie wpychałem się i grzecznie za nimi czekałem. W jednym miejscu przeszarżowałem i zaliczyłem glebę wprost w kałużę błota. Od tego momentu przestałem się przejmować ilością błota na spodenkach, koszulce, nogach czy rękach. Przez chwilę zastanawiałem się tylko jak wezmę banana na bufecie w tak upieprzone dłonie, ale szybko mi przeszło. Trzeba było skupić się na ścieżce.
Na podjeździe w okolicach Skarbowej Góry czułem, że dwóch zawodników przede mną opóźnia i z przodu inni się oddalają. Wołam, żeby podciągnęli do nich, ale bez reakcji. Akurat zrobiło się szerzej to zacząłem wyprzedzać ich po prawej. Niestety patyk wkręcił się w przerzutki i zrzucił łańcuch. Musiałem się zatrzymać, wyciągnąłem go, ale znów byłem za tą dwójką zawodników. Potem trasa wiodła już leśną brukowaną drogą, więc było jak wyprzedzać.
Po wyjechaniu z lasu był 2 kilometrowy odcinek asfaltem z dwoma ściankami. Z górki wszyscy cięli równo, ale na podjazdach mogłem wyprzedzić kilkanaście osób. Asfalt kończył się bufetem. Złapałem połówkę banana i powerade'a. Dalej był podjazd na Altanę. Raczej tylko z nazwy, bo nie różnił się on od leśnej drogi trochę pod górę. Mimo to zawodnicy trochę się wlekli. Jak była okazja dawałem znać lewa, prawa i do przodu. Słyszałem, że za mną także inni wyprzedzają mijane osoby.
Zanim się obejrzałem, już byłem na szczycie Altany i rozpoczynał się zjazd najszybszy z dzisiejszych. Kilka tygodni temu dobiłem na nim dętkę, więc staram się nie dociążać za bardzo tylnego koła. Na jednym z zakrętów drzewo minąłem na centymetry. Przy tej prędkości to mogło skończyć się niedobrze. Po wyjeździe na asfalt w Huciskach widziałem, że ktoś dzwoni po pomoc medyczną, dwóch innych zmieniało dętki.
Za miejscowością Leszczyny trasa prowadziła wzdłuż linii wysokiego napięcia wśród trawy. Podejrzewam, że to wyjeżdżona przez quady ścieżka na potrzeby maratonu. Dla mnie fatalny odcinek. Nie dało się wyprzedzać, wyrypy cały czas, max na liczniku poniżej 10kmh. Po wjechaniu na 'rowerostradę' widziałem, że następni zawodnicy są daleko z przodu. Mimo wszystko udało mi się do nich dojść zanim skończyła się szutrówka. Za miejscowością Antoniów na szutrze zauważyłem, że jeden z zawodników leży na ziemi i generalnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Ktoś już przy nim był, więc spytałem czy wszystko w porządku. Sytuacja była już opanowana, pogotowie wezwane i czekają na przyjazd. Pojechałem dalej. Tutaj zaczął się świetny zjazd kamienistym strumieniem. Końcówkę i tak wszyscy sprowadzali pluskając po wodzie. Ależ to było orzeźwienie dla stóp. I buty opłukały się z błota.
Kawałek dalej zaczął się kamienisty podjazd pod Skłobską Górę. Bez tłoku dałoby się go pokonać z siodła, ale gdy inni podprowadzają ty też musisz. Wyrypisty zjazd to znów dobra dawka emocji. Tutaj najwięcej trudności sprawiały mi gałęzie po bokach. Trącane przez osoby z przodu dawały popalić po głowie i ramionach. Jedna chciała mnie nawet zsadzić z roweru, ale w ostatniej chwili złapałem ją ręką. Jednak zjazd pod dołach z jedną ręką na kierownicy to już dla mnie lekki hardcore. Koniec zjazdu i pojawił się drugi bufet. Zatrzymałem się, aby uzupełnić bukłak. Schodzi dłużej niż z bidonem, ale później jest wygodnie pić niemal w każdym momencie. Złapałem jeszcze batona i w drogę.

Autor: Zbyszek Kowalski

Za drugim bufetem zrobiło się strasznie pusto na trasie. Jechało mi się tak dziwnie. Nikogo w zasięgu wzroku przede mną ani za mną. Tylko co jakiś czas pojawia się pojedyncza osoba. Na 52km dopada mnie kryzys. Złapały mnie skurcze w obu udach. Jak się kręciło to nie było ich czuć, ale jak się przerwało to już było gorzej. Na dodatek znów przeprawy przez błota. Ciągłe zsiadanie pogłębiało ból. W pewnym momencie kolana same zaczęły się pode mną uginać. Z zaciśniętymi zębami wsiadłem i dobrze, że był dłuższy suchy kawałek. To pozwoliło rozjechać mięśnie. Nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu o zawodnicy z przodu zaczęli się oddalać. Zacząłem więcej pić i po paru minutach spokojniejszej jazdy ból przeszedł. Mogłem już gonić tych z przodu i wkrótce ich wyprzedziłem.
Powoli zbliżał się finisz i tempo ogólne wzrosło. Na ostatnich 2 kilometrach uformowała się wraz ze mną 4-osobowa grupka, która będzie walczyć między sobą na kresce. Ostatnie ciasne zakręty przez metą i pojedynek z dwoma zawodnikami to było coś czego nie przeżyłem jeszcze. Na jednym z takich zakrętów na mniej niż kilometr do mety po wewnętrznej wyprzedzam jednego z nich. Tempo cały czas rosło. Na ostatniej prostej lekko z górki daję w palnik ile sił. Zawodnik za mną też dociska. Dosłownie na ostatnich metrach wyprzedzam i pierwszy finiszuje. Już na mecie wymieniliśmy wzajemne podziękowania za tak emocjonującą walkę.

Autor: Ewincja

Udałem się za posiłek, ale wybór nie zachwycał. Kanapki z pasztetem sobie darowałem, złapałem pomarańcza, trochę ciasta i uzupełniłem napój w bukłaku. Nie stałem w kolejce po makaron, bo obiecałem, że na 17.00 będę w Radomiu. Pomaratonowym tempem wróciłem asfaltem z Szydłowca przez Zaborowie, Orońsko od domu.

Wynik:
M2: 57/99
Open: 186/407

 

Objazd Szydłowca i nie tylko

Sobota, 26 czerwca 2010Przejechane 122.97km w terenie 60.00km

Czas 07:23h średnia 16.66km/h

Temperatura 24.0°C

 

Wstałem jak na sobotnie warunki bardzo wcześnie, a mianowicie o 6.20. Plan na ten dzień to odjechać większość trasy maratonu w Szydłowcu, przejechać niebieskim szlakiem przez rezerwat Skałki Piekiełko i wrócić na rowerze z Szydłowca. Wstając za oknem pogoda nie nastrajała optymistycznie, ale prognozy były jednoznaczne: miało się wypogodzić w ciągu dnia. Nie przejmując się lekką mżawką zabrałem się za zamianę opon na crossmarki. Normalnie bez problemu ściągam kapcie palcami. Teraz nie szło tego zrobić. Chyba jeszcze nie do końca się obudziłem. Po kilku minutach męczenia się z nimi sięgnąłem po łyżki i poszło. Jeszcze przesmarowałem łańcuch, amora i sprzęt gotowy do wojaży.
Pojechałem na dworzec, wyszedłem na peron i za bardzo nie było gdzie rower wsadzić do pociągu. Tego dnia odbywał się rajd bractwa rowerowego oraz IPNu i pociąg do Szydłowca był cały zabity rowerami.
Na stacji w Szydłowcu całe towarzystwo łącznie ze mną wysypało się z pociągu. Uczestnicy zajęli się swoimi sprawami organizacyjnymi, a ja na uboczu zdjąłem bardziej cywilne ciuchy i ruszyłem w stronę miasta. Już na drodze ze stacji czułem, że to będzie udany dzień po względem rowerowym.
Na rynku zrobiłem postój na zdjęcie i zacząłem objazd przyszłotygodniowej trasy mazovii. Etap ten będzie jednym z etapów pierwszy raz w tym roku wprowadzonej specjalnej klasyfikacji szumnie nazwanej klasyfikacją górską. Czy ona będzie górska czy nie to już innym pozostawiam do oceny. Mi sam pomysł specjalnej klasyfikacji się podoba.

Rynek w Szydłowcu
Już na samym początku miałem problemy z odnalezieniem właściwej trasy. Szybko zgubiłem czerwony szlak pieszy i zamiast nim jechać przejechałem się drogą, którą będzie się wracać do Szydłowca. Teraz ten odcinek był ubity, ale do niedzieli może być to jeden kilometr po piachu. Wróciłem się i w końcu znalazłem szlak. Jest to bardzo przyjemny fragment trasy. Chociaż jest wąsko i po starcie może być ciasno to podobała mi się ta trawiasta ścieżka. Miejscami były zdradliwe kałuże w koleinach. Niby wydawały się płytkie to potrafiły mnie zaskoczyć. Z daleka wyglądały na max 5 cm głębokości dlatego przy pierwszej zdziwiłem się jak koło zanurzyło się po piasty. Lepiej trzymać się tutaj środka, przez co wyprzedzanie stanie się mocno utrudnione. Dodatkowo zaskoczyła mnie czystość wody w kałużach. Niemal przezroczysta, aż nie żal było buty zamoczyć, a nawet sprawiało to przyjemność.
Dalej cały czas czerwonym szlakiem znanym też jako Szlak Partyzantów Hubala. Jechało się ekstra, bez nudy, ciągle jakieś rowki, strumienie po bokach, kałuże wszystko przykryte wysoką trawą lub mchem. Ten ostatni też potrafił zaskoczyć. Wjeżdżam, i koło zapada się do połowy w wodę. Po chwili odpoczynku na asfalcie, znów wróciłem na szlak i nim jechałem w kierunku cmentarza partyzanckiego.

Od cmentarza jechałem szlakiem żółtym. Było już wyraźnie sucho i pod górkę. Na krótkim odcinku około jednego kilometra z trzy, cztery razy przebiegają przez ścieżkę sarny. Dzicz normalnie :)
Jadąc za taśmami dotarłem do miejscowości Łazy i dalej asfaltem do podjazdu na Altanę. Jakoś ten podjazd nie zapadł mi specjalnie w pamięć. Ot droga przez las trochę pod górę. Podjazd od strony północnej jest krótszy, ale przynajmniej go widać i można go poczuć pod nogą. Za to zjazd tędy podnosi adrenalinkę. Prawie 50kmh na liczniku, drzewa i zakręty robi swoje.
Za podjazdem w miejscowości Hucisko zrobiłem sobie przerwę na popas. W miejscowości Leszczyny nie mogłem znaleźć ścieżki do wsi Borki. Jest tam droga, która się zgadza z mapką, ale ona jest nieprzejezdna. Krzaki po bokach tak się rozrosły, że trzeba by się czołgać. Pewnie inaczej tutaj będzie poprowadzona trasa. Wróciłem się i przez Majdanki asfaltem dojechałem do Borek.
Potem początkowo niebieskim szlakiem, asfaltową ścieżką przez las :o pojechałem do szosy i kawałek dalej do parkingu przy rezerwacie Skałki Piekiełko. Tutaj zaczyna się niebieski szlak i prowadzi on przez skałki.

Skałki Piekiełko pod Niekłaniem
Dalej wiódł przez podmokłe tereny. Było dużo prowadzenia roweru przez wodę. Na szczęście nie było to błoto tylko czysta woda po łydki. W taki sposób wróciłem na asfaltową ścieżkę i nią cofam się do zakrętu gdzie skręca trasa maratonu na "rowerostradę".
Po minięciu wsi Antoniów myślałem, że główne atrakcje mam już za sobą, ale ten zjazd strumieniem mnie rozbił. Z mapy wynika, że powinna być poważna ścieżka. W rzeczywistości jest potoczek. No po prostu miodzio :)

Było ekstra do momentu jak woda zrobiła się po kolana z mułem po kostki na dnie :/ Nie skończyłem tego odcinka, bo nie bawiło mnie pokonywanie kilkuset metrów z rowerem na plecach z takich warunkach. skręciłem wcześniej i pobłądziłem po Skłobskiej Górze. W końcu znalazłem się z rezerwacie Podlesie. Zjechałem do Chlewisk i postanowiłem, że to już koniec przygód na dzisiaj. Na liczniku było już prawie 80km w większości w terenie, ja byłem zmęczony, ubłocony i cały pocięty przez komary.
Wróciłem asfaltem do Radomia. Już w Radomiu przy podjeżdżaniu pod górkę zerwał mi się łańcuch. Dobrze, że tutaj a nie w lesie. Miałem na zapasie spinkę, więc po chwili serwisu mogłem spokojnie dojechać do domu.
Więcej zdjęć z trasy maratonu można znaleźć tutaj.
Mapa (nie uwzględnia błądzenia i szukania szlaków)

 

Pasmo Sieradowickie

Sobota, 5 czerwca 2010Przejechane 131.99km w terenie 40.00km

Czas 06:41h średnia 19.75km/h

Temperatura 24.0°C

 

Z realizacją tego wypadu nosiłem się już od jakiegoś czasu, jednak nie miałem szczęścia do dobrej pogody w sobotę. Tym razem warunki okazały się doskonałe. Co prawda nie zrobiłem trasy dokładnie tak jak planowałem, ale o tym napiszę później.
Wstałem wcześnie rano jak na sobotnie standardy jeszcze przed 7. Za oknem słonecznie więc szybko po śniadaniu pojechałem na dworzec, aby zdążyć na pociąg do Skarżyska-Kamiennej o 8.30. O 9.30 byłem już w Skarżysku. Jadąc po zachodniej stronie zalewu złapałem zielony szlak pieszy na Wykus. Po przekroczeniu torów kolejowych przed Suchedniowem zaczęło się dziać. Szlak po ostatnich obfitych opadach zamienił się w strumień na przemian z błotnymi kałużami. Dało się jechać, ale często musiałem z buta pokonywać błoto, ewentualnie omijać lasem. Im dalej tym coraz częściej prowadziłem. W końcu otarłem do miejsca gdzie wody było po kolana, nie można było ominąć lasem i nie widać było jak długo się to ciągnie. Wróciłem się do leśnej szutrówki i tylko takimi drogami jeździłem przez lasy. Odpuściłem szlaki piesze, bo dzisiaj były one tylko dla piechurów i entuzjastów survivalu.
Szutrówką dojechałem niemal do Suchedniowa i dalej szosą do miejscowości Mostki. Tutaj zacząłem przeprawę z czerwonym szlakiem rowerowym. Prawie cały czas brukowaną drogą dotarłem do Starej Wsi. Ten odcinek dal mi w kość, ale po dotarciu do asfaltówki widok wynagrodził wysiłek.


Po ochłonięciu kierowałem się na Kamień Michniowski. W zamyśle chciałem czarnym szlakiem wjechać na wzniesienie, ale spodziewałem się, że może być z tym problem. Do trasy 751 dojechałem polną drogą przez miejscowość Orzechówka. Kamienie i wyrwy zrobione przez spływającą wodę tylko uatrakcyjniały podjazd i zjazd.

Po dojechaniu do początku szlaku na Kamień Michniowski widać było tylko błoto. Zrezygnowałem z podjazdu. Spróbuję następnym razem jak będzie sucho.
Wróciłem się przez Orzechówkę jeszcze raz do Starej Wsi i znów po kocich łbach pojechałem do Bronkowic. Tutaj poćwiczyłem intensywne podjazdy i przekonałem się, że ta najmniejsza zębatka z przodu jednak się przydaje, a podczas zjazdu dobre hamulce też są niezastąpione.




W Radkowicach wracam na czerwony szlak rowerowy i nim dotarłem do Starachowic. Pora było wracać, bo już się dobrze ujeździłem. Nad Kamienną przerwa na odpoczynek i popas, potem podjazd pod kościół i dalej w Ratajach następny postój na batonika i smarowanie łańcucha. Po tych czynnościach już bez przerw wracam przez Wąchock, Mirzec, Wierzbicę, Kowalę do Radomia. Wiatr zbytnio nie przeszkadzał. Zmęczony, ale zadowolony ze spędzonego dnia na rowerze wróciłem do domu.
Mapa: