Wpisy archiwalne w kategorii

Cały dzień

Dystans całkowity:6321.56 km (w terenie 2838.00 km; 44.89%)
Czas w ruchu:309:46
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:26.00 km/h
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:103.63 km i 5h 04m
Więcej statystyk

MTBCross Suchedniów + dojazdy

Niedziela, 21 sierpnia 2011Przejechane 83.47km w terenie 40.00km

Czas 04:10h średnia 20.03km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 18.06 km
Wyścig: 50.20 km
Powrót: 15.21 km

MTBCrossMaraton w Suchedniowie to był jeden z głównym moich celów maratonowych w tym roku. Podczas ostatniego maratonu w Kozienicach nie poszło mi tak jak chciałem i chociaż minął już prawie miesiąc, miałem obawy jak będzie tym razem. Jeszcze na początku lipca powiedziałby bez zastanowienia, że będę jechał najdłuższy dystans, jednak jak ostatecznie organizatorzy podali 93 kilometry na Master to wymiękłem. Znam część tej okolicy głównie wzdłuż szlaków turystycznych, tereny piękne na rower, ale nie dałbym rady tyle przejechać tempem wyścigowym. Tym razem za wysokie progi na moje nogi. Podjąłem decyzję, że będę jechał dystans Fan. Na 50 kilometrach też będzie się gdzie ujechać.
Do Skarżyska standardowo dojechałem pociągiem. Odjeżdżając spod dworca w najzwyklejszy sposób wyglebiłem się jak długi przy wjeżdżaniu na krawężnik. Siara na całego. Dobrze, że w niedzielny poranek wielkiego ruchu nie było to i mało świadków. Strat na ciele nie było, szybko wsiadłem na rower i ulotniłem się sprzed dworca. W trakcie jazdy oglądam rower i z niedowierzaniem zauważyłem mocno skrzywiony wózek przerzutki. Skrajne przełożenia nie wchodziły, a na maratonie na pewno się przydadzą. Na szczęście z przerzutką wszystko było w porządku. To tylko skrzywiony hak. Miałem zapas w plecaku, więc luz.
Z pokoślawioną zmieniarką pojechałem przez Skarżysko w kierunku Suchedniowa. Chyba już w samym Suchedniowie zagadał o drogę na start Szymek.Z. Ja też jechałem z pamięci i tyle co zapamiętałem z mapy, więc nie pomogłem. Po dotarciu na stadion poszukałem biura a chwilę mi to zajęło. Po załatwieniu formalności zabrałem się do wymiany tego nieszczęsnego haka i zamontowania chipa. Chip trochę inny niż te z którymi miałem dotychczas styczność. Mianowicie jest on zakładany przez zawodników na nogę w okolicach kostki. Denerwowało by mnie takie coś na nodze, dlatego zamontowałem to na mazowiecki sposób na dolnej goleni amortyzatora. Potem kilka minut po asfalcie i ze dwa razy przejazd końcówki trasy w ramach rozgrzewki. Pogoda jak dla mnie super, czyli słonecznie i ciepło. Trasa zapowiadała się, że sporo będzie po odkrytym terenie, a to także mi pasowało. Ustawiłem się na samiutkim końcu i czekałem na start. Zbliżała się godzina start a kolejnych zawodników przybywało. Nie byłem już ostatni, nadal jednak był to ostatni sektor.
Start i poszli. Przynajmniej Ci z przodu. Z tyłu stanie i dopiero potem powolne ruszanie z hulajnogi. Pierwsze zakręty spokojne, gdyż start był za pilotem. Dla mnie rozwiązanie ok, bo zawsze te pierwsze zakręty są niebezpieczne i pokonywane z duszą na ramieniu. Droga się prostuje i zaczęło się ściganie. Bokiem po krawężniku starałem przebijać się do przodu. Skończył się asfalt i o razu na powitanie kałuża. Miałem tutaj trochę farta, bo znalazłem się po właściwej stronie, nikt mnie nie zablokował i suchą stopą środkiem przejechałem. Coś tam się ubrudziłem, ale po Szydłowcu takie błoto to nie jest błoto.
Dalej zaczął się kosmos i rewelka. Nie będę pisał dokładnie co i kiedy, bo nie pamiętam. Tyle się działo na trasie. Ciągłe zmiany podłoża, nachylenia, szybkości. Ktoś mógłby napisać, że trasa bez możliwości złapania rytmu, ale mi takie najbardziej pasują. Przyśpieszenie, hamowanie, zakręt. Tak lubię. Na początku zakrętów nie było, a prosta szutrówka pozwalała na prędkości powyżej 50 km/h. Przy takiej szybkości zaczął włączać mi się wewnętrzny hamulec tym bardziej, że co poniektórzy zawodnicy dziwne manewry odstawiali. Zamiast jechać jedną stroną przeskakiwali z jednej na drugą, chociaż nawierzchnia była taka sama. I weź takiego wyprzedź.
Zjazdy, podjazdy wszystko miodzio i czego dusza zapragnie było. Zjazdy zapamiętałem dwa. Pierwszy chyba w okolicy Góry Sieradowskiej. Najpierw widziałem się jak lecę przez kierownicę, gdy nie wyrobiłem na zakręcie i zahaczyłem o krzaki. Na ślepo udało mi się je przejechać i opanować rower wracając na ścieżkę. Kawałek potem była wypłukana rynna ze śliskimi bokami. Nie było innej możliwości jak jechać po wyrypiastym dnie, po kamieniach i gałęziach. Tu jak wszyscy w zasięgu wzroku asekurowałem się jedną nogą. Drugi zjazd godny zapamiętania to zjazd po łące z takimi jakby progami. Oj, musiałem się tutaj mocno skupić.
Na podjazdach, no cóż, najczęściej w użyciu była koronka 22T z przodu. Chwały mi to nie dodaje, ale tak było mi najwygodniej. Jechałem w takim tempie co wszyscy, a na końcu miałem siły gdy inni dopiero łapali oddech. Były także podjazdy na sztywno, gdzie udało mi się zaskoczyć kilku zawodników. Ale najbardziej w pamięć wrył mi się trawiasty podjazd. Zredukowałem chyba najbardziej jak się dało i kręciłem. Z przodu dwóch kolegów już pchało, ale mi udawało się ciągnąć w górę. Była chwila, że myślałem to już koniec jazdy, ale opanowałem sytuację. Choćby nie wiem co chciałem wjechać do końca i udało się. Kosztowało mnie to trochę, bo około 40 kilometra zaczęły mi sztywnieć nogi i pojawił się stan przedskurczowy. Na chwilę odpuściłem, żeby przeszło. A potem atak. Chyba przez ostatnie 5 kilometrów jakieś ukryte moce się ujawniły we mnie, bo szło mi wyśmienicie. Widziałem zawodnika z przodu, dochodziłem, wyprzedzałem. Po rozjeździe trasa skręcała w las i tutaj, w moim odczuciu, trochę słabe było oznakowanie. W kilku miejscach musiałem się prawie zatrzymać i rozejrzeć. Zorientowałem się jednak, że biało-czerwone krawaty to oznaczenie złej ścieżki i trzeba szukać oprócz niebieskich także żółtych taśm.
Ostatni kilometr i doszedłem grupkę trzy/czteroosobową. W daleka widać przejazd pod torami, potem z objazdu przed startem zapamiętałem, że jest już wąsko. Udało mi się wcisnąć za pierwszego, miejsca było od groma. Zakręt lewa, prawa i myślałem, że pierwszy zamknie zakręt po wewnętrznej przy wjeździe w wąski przesmyk, ale zostawił wolne miejsce zjeżdżając na zewnątrz i jeszcze oglądając się za siebie. Grzechem było by nie skorzystać. Skończyło się kalkulowanie i przycisnąłem ile sił. Obejrzałem się od tyłu. Był zapas kilkudziesięciu metrów. Ostatni zakręt przed wjazdem na stadion i GLEBA. ‘Kuźwa tak spartolić akcje i jeszcze zaraz mnie tu rozjadą’ - pomyślałem. Z daleka słyszałem krzyki, szybko i ignorując ból podnosząc się, widzę nie na licznika, ale ok jest leżał metr dalej, do kieszeni nie czas na zabawy. Wskakuję na rower zatrzaski złapały, na blat z przodu. Obejrzałem się z tyłu kilka metrów żółta koszulka, z przodu wąska bramka. Uff, pierwszy, ale zniosło mnie na końcu i zajechałem trochę drogę zawodnikowi z tyłu. Przepraszam. Kolega przyznał, że zajechałem mu, ale rozumie i jest ok. Okazało się, że zawodnik, którego wyprzedziłem na ostatnim odcinku złapał kapcia, kilkucentymetrowego gwoździa. Widać w przyrodzie musi być równowaga, bo dwie dzisiejsze skuchy zostały wynagrodzone.

Później standardowo myjka, makaron. Poszedłem oddać chipa i przy okazji sprawdzić wyniki. Pierwsze wyniki: 30 w Open na Fan. Teraz pewnie kilka pozycji w dół, ale i tak jest bardzo zadowolony z wyniku.

Wynik:
M2: 13/70
Open: 34/171

Mapka:

 

Na niezdobyte rowerowo tereny

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011Przejechane 173.93km w terenie 10.00km

Czas 07:20h średnia 23.72km/h

Temperatura 27.0°C

 

Wycieczkę do Janowca i Kazimierza Dolnego planowałem już w poprzednim roku, ale zanim skończyły się ciepłe dni nie udało mi się jej zrealizować. Zazwyczaj wolałem jechać gdzie indziej i brakowało czasu, żeby wcisnąć ją w któryś dzień. W tym roku też już myślałem, że się to nie uda, ale przed przedłużonym weekendem pojawiła się myśl, aby spróbować. Tym bardziej, że akurat miałem ochotę na eksplorację terenów wschodnich od Radomia. Teraz czekałem tylko na odpowiednią pogodę.
A ta dopisała. Poprzednie dni były obarczone ryzykiem spotkania burzy po drodze, ten miał być stabilny pod tym względem. Cały czas było ciepło, ale nie upalnie. Nie można było zmarznąć, więc nie zabrałem nawet cienkiej bluzy. Wiatr słaby, ale troszeczkę utrudniał dojazd. Założyłem sobie oszczędną jazdę bez jechania na siłę. Jak pojawiał się opór czy to przez wiatr czy nachylenie nie starałem się go przełamać tylko spokojnie przyjmowałem, że prędkość jazdy musi spaść. Dzięki temu jechałem bez kryzysów.
Początek za Pionkami był trochę pokręcony. Za wcześnie skręciłem i w rezultacie nie jechałem w kierunku Policznej. Gdy droga skierowała się na północ wiedziałem, że źle jadę, ale po skonsultowaniu się z GPSem wróciłem na obraną wcześniej trasę. Asfalt, nawiasem mówiąc w większości całkiem równy, pod kołami leciał i tak mniej więcej cały czas. Parę razy zatrzymałem się aby sprawdzić drogę czy coś zjeść. Droga przewijała się leniwie, ruch na bocznych drogach znikomy i tylko trochę przeszkadzał wiatr. Nie powiem żebym przysypiał, ale ożywiłem się dopiero gdy minąłem tabliczkę informującą, że właśnie wjechałem na teren województwa lubelskiego. W tym województwie rowerem nie byłem, więc jest to jakiś kolejny punkcik odhaczony na liście osiągnięć. Zaraz za tablicą widać było już z daleka skarpę wiślaną, znak że zbliżam się do celu.
Po wjechaniu do Janowca zrobiło się tłoczno. Dużo ludzi się kręciło po ulicach, samochodów też było trochę. Chciałem wjechać pod samą bramę zamku jak pamiętałem był tam taki mostek przed wejściem. Jednak ruiny zamku są położone wyżej niż cała miejscowość i pod bramę trzeba podjechać brukowaną drogą. Kocie łby jednak nie były takie straszne. Upierdliwe jak zawsze, ale w Sieradowickim Parku Krajobrawym są gorsze, a podjazd po nich był prawie że lajtowy w porównaniu z podjazdem od Starachowic na Ostre Górki. Po wdrapaniu się na wzgórze zrobiłem parę zdjęć, ale raczej szybko stamtąd uciekłem.



Po dotarciu do przeprawy promowej wzrokiem odprowadziłem prom, który właśnie odpływał. Zastanawiałem się przez chwilę czy już wracać, ale odrzuciłem tą myśl. W końcu po to tu przyjechałem, aby dostać się do Kazimierza Dolnego. Na szczęście prom szybko wrócił z powrotem. Po skasowaniu mnie na 5 pln byłem już po drugiej stronie Wisły i przeżyłem lekki szok. Zaparkowane samochody zajmowały niemal każdy wolny skrawek wolnego miejsca. Na drogach korki, ludzi na rynku i okolicach jak na starówce w Warszawie.

Nie widziałem sensu dłużej zostawać w Kazimierzu, bo i tak nie bardzo dało się cokolwiek zobaczyć czy podjechać w ciekawsze miejsce. Po krótkiej konsumpcji nad Wisłą postanowiłem wrócić przez Puławy do domu. Skierowałem się w stronę miejscowości Bochotnica i Parchatka. Jechało mi się na tym odcinku bardzo dobrze. Teren lekko z górki i dodatkowo wiatr w plecy.
W Puławach nie zatrzymałem się nawet, żeby coś zobaczyć. Jedynie co zauważyłem to sporo ścieżek rowerowych i po drodze, która jechałem nowatorskie jak na Polskę podniesione skrzyżowania. Przejechałem przez stary most i łagodnym podjazdem w Górze Puławskiej i Klikawie powoli dotoczyłem się do stacji przy połączeniu szosy z objazdem na nowy most w Puławach. Zajechałem na stację, ponieważ akurat skończyło mi się picie.
Po uzupełnieniu zapasów i zjechaniu na Czarnolas wracałem już drogą, którą pokonałem do południa. W Czarnolesie chciałem jeszcze odwiedzić Kochanowskiego, ale tutaj także były tłumy. Odpuściłem i już bez przygód wróciłem do Radomia.

Mapka:

 

Górki za Skarżyskiem

Sobota, 6 sierpnia 2011Przejechane 113.58km w terenie 40.00km

Czas 05:33h średnia 20.46km/h

Temperatura 27.0°C

 

Nowy miesiąc, nowe pomysły. W lipcu trochę się leniłem, statystyka siadła, ale zwalam to na beznadziejną pogodę. Tym bardziej gdy rano zwlekłem się z łóżka a za oknem idealne warunki na rower nie miałem już wymówki. Sprawdzam prognozę i powinno być dobrze. Wiatr południowy, więc dzisiaj kierunek dworzec pkp i pociąg do Skarżyska. Od miesiąca nie zaliczyłem jakiegoś podjazdu a na tamtejszych górkach można się wyszaleć. Nie są to wielokilometrowe podjazdy, kilka ponad 100-metrowych, ale można się już na nich pozmagać z grawitacją. Poza tym chciałem w większej ilości zakosztować bruków po Sieradowickim Parku Krajobrazowym. Tak, dziwny jestem ;)
Po wylądowaniu w Skarżysku pociągiem z KOLEJARZAMI z 30-letnim stażem na KOLEI którzy mają swoje teorie o przedziałach w których można palić faje jakby nie mogli wytrzymać tych 50 minut, jadę nad Rejów.

Dzisiaj odpuszczam jechanie zielonym szlakiem od początku. Po deszczowym lipcu zapewne odcinek do miejscowości Mostki jest zabagniony, zalany, chmary robactwa tam panują, Nie mam na to ochoty. Jadę drogą do Suchedniowa i dalej także szosą do wspomnianych wcześniej Mostków. Dopiero tutaj wjeżdżam na szlak.

Nieliczne kałuże, jedzie mi się świetnie. Docieram do przecinki i trochę gubię oznakowanie.

Objeżdżam to trochę inaczej niż planowałem, ale kawałek leśnej drogi też był fajny.

Dalej w większości było po asfalcie z podjazdami i zjazdami. Jakoś dzisiaj te podjazdy wydawały mi się bardziej płaskie, bo nie męczyłem się na nich tak jak ostatnio w czerwcu. Poza tym widoki takie inne niż w okolicach Radomia.

W Bronkowicach wracam do lasu co by pojeździć po słynny tutejszych brukach. Droga na Wykus daje w kość, ale nie jest to najgorszy odcinek. Najbardziej upierdliwy jest zdecydowanie kawałek od Starachowic na Ostre Górki.
Zaczyna grzmieć i od południa nadciąga burza. Mam wiatr w plecy, więc powrót do domu nie kosztował wielkiego zmęczenia.

 

Poland Bike Kozienice + dojazdy

Niedziela, 24 lipca 2011Przejechane 122.47km w terenie 60.00km

Czas 05:30h średnia 22.27km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25,60 km
Maraton: 65,52 km
Powrót: 31,35 km

Maraton w Kozienicach potraktowałem niemal jako maraton w Radomiu. Trasa w pewnej części pokrywała się w radomskimi edycjami mazovii. Co prawda nie było mysich górek i górek miłosnych, ale tutaj pewnie zaważyły względy organizacyjne. Przejazd przez te dwie miejscówki wymagałby dwukrotnego przecinania dość ruchliwej szosy Radom-Kozienice, dlatego rozumiem dlaczego trasa tamtędy nie biegła. Widać Zamana ma lepsze układy z drogówką pewnie za sprawą akcji Zabłyśnij na drodze, która budzi kontrowersje w rowerowym środowisku. Wracając do trasy, pokrywała się ona w sporej części z moją pętlą przez puszczę i nie miała głównej wady radomskich mazovii, czyli długich dojazdów i powrotów z puszczy przez nieciekawe tereny podmiejskie. W Kozienicach niemal od razu wjeżdżało się do lasu. Ale najpierw musiałem dojechać do Kozienic...
Rano wsiadłem do pociągu do Garbatki-Letnisko. Po niespełna 40 minutach byłem na miejscu i wystarczyło dojechać około 15 kilometrów na stadion, gdzie było miasteczko rowerowe. Drogi w niedzielny poranek są niemal puste, a szosa na Sandomierz jest najwyższej jakości. Sama przyjemność jechania. W miasteczku byłem chyba jeszcze przed dziesiątą, formalności mogłem załatwić bez kolejek. Parę minut potem mogłem już tylko czekać na start. Trochę poszwendałem się po okolicy stadionu, przymocowałem numer i zająłem miejsce na trybunie obserwując przygotowania dzieciaków do ich wyścigu. O jedenastej wystartowali i zanim się obejrzałem już pierwsi zaczęli przyjeżdżać na metę. Ile to było? 10-15 minut na pokonanie 7 kilometrów? Tempo nieziemskie. Ponieważ można było już wjeżdżać na trasę pojechałem zapoznać się z końcówką trasy. Trochę lasku, potem między garażami i między drzewami już na terenie stadionu. Jeszcze sporo czasu zostało od startu, ale ostatni sektor zaczął się ustawiać. Zajmuję miejsce gdzieś w drugiej linii. Nie chciałbym się na początku sam przebijać, a widać że stają w ostatnim dobrzy zawodnicy, więc od startu chcę się pod nich podczepić i wytrzymać jak najdłużej się da. Po przyjściu pani sektorowej zrobiło się małe zamieszanie, bo V sektor okazał się nie być ostatnim i cześć zawodników przepychając się z końca przechodzi do wcześniejszego sektora. W ostatnim mieli zostać tylko nowi, a i tak część się zagapiła/zagadała i przy starcie były niepotrzebne pretensje. Przede mną stał tzw. 'trampkarz' jak to wyczytałem na jednym forum i boję się, aby przy starcie mnie nie przyblokował. Moim zającem będzie trzech gości z jednego teamu, nie pamiętam nazwy.
Start, minąłem 'trampkarza' wrzucam blat i ogień. Już po wyjściu z łuku ostatni sektor dzieli się na dwie grupy. Łapię się w tej pierwszej. Wyjazd ze stadionu przez bramę i zakręt w lewo na pełnej prędkości. Dalej tak samo, przejazd przez skrzyżowanie. Jazda zdecydowanie na wariata. Myślę, żeby tylko nie wyglebić się na tych pierwszych zakrętach i trzymać koło. Jeszcze przed wjazdem do lasu zaczyna się wyprzedzanie zawodników z V sektora. Jest szeroko, więc manewr można przeprowadzić bezproblemowo. Robi się trochę piaskowo, ale nie ma tragedii. Potem pojawiają się pierwsze kałuże. Nie patyczkuję się dzisiaj i każdą jadę środkiem przez największe błoto. I tak wszystko upaćka się do drodze, więc nie ma co się oszczędzać. Takie podejście przynosi efekty. Na kałużach wyprzedzam po kilka osób na raz.
Po kilku kilometrach widzę z kim będę jechać. W większości jedzie się w grupie. Przede mną pracuje trzech zawodników. Trzymam się ich, nie wychodzę na zmianę, bo ledwo utrzymuję takie tempo. Jednak w pewnym momencie widzę, że inni uciekają i przerwa robi się na duża, aby korzystać z ich tunelu. Wychodzę na przód i dociągam. Pracująca trójka utrzymuje się na mną, więc jakoś zdołałem się odwdzięczyć za koło na paru kilometrach. Mijana jest leśniczówka Karpówka. Zaczyna się asfalt przez Jaroszki. I tutaj popełniam błąd, który za kilka kilometrów będzie brzemienny w skutki. Jeszcze jak przeglądałem mapę przed maratonem i podczas objazdu planowałem tutaj szamanie żela i picie przed wyboistym czarnym szlakiem i potem Wielką Górą. Zamiast odpuścić puściłem się w pogoń za moją trójką zająców, którzy na asfalcie zaatakowali z całych sił. Chyba z kilkunastoosobowego pociągu tylko ja i jeszcze jeden gość zdołał się utrzymać. Potem wertepy i nie miałem jak zjeść.
Docieramy do Kozłowa, czyli niemal do granic Radomia by zacząć powrót do Kozienic. Przez najbliższe kilometry najciekawszy odcinek przez Wielką Górę. Po osiągnięciu wieży obserwacyjnej jestem zdziwiony, że nie skręca się w prawo tylko jedzie prosto. Czyżby cały czas zielonym, aż do drogi królewskiej z ominięciem singla? Na szczęście po zjechaniu z górki trasa skręca w prawo, dzięki czemu udało się wygospodarować jeden podjazd więcej, ale singiel był tylko w połowie.
Po minięciu leśnego parkingu zaczyna się piaszczysty odcinek. Jest około 40 kilometr, gdy dopadają mnie skurcze jakich jeszcze w tym roku nie miałem. Czułem, że nogi twardniały mi już od pewnego czasu, ale ignorowałem to. Teraz zemściło się to na mnie okrutnie. Nie mogę jechać za moją grupą. Zwalniam do tempa prawie spacerowego. Ratuję się żelem i piciem, ale to już za późno. Na dodatek podłoże jest miękkie i jest pod wiatr. Nie lubię takiego układu, ogólnie cała ta sytuacja mocno mnie zdemotywowała. Odpuszczam ściganie, chce tylko dojechać do mety i tak już jest przez ponad 20 kilometrów. Chociaż jakoś tam znam te tereny w puszczy to trasa zrobiła się dla mnie strasznie nudna. Cały czas prosta po piachu, na pewno dałoby się poprowadzić maraton ciekawiej. Na tych dwudziestu kilometrach wyprzedziła mnie masa ludzi. Dopiero pod koniec trochę odżyłem i udaje mi się wsiąść komuś na koło, ale po 2-3 kilometrach znów dostaje skurczy w prawą nogę jeszcze gorszych niż poprzednio. Dojeżdżam do ostatniego odcinka, który odjechałem przez startem, ale nie ma się już tutaj z kim ścigać. Jedynie już na trawie tuż przed wjazdem na bieżnię wyprzedzam jednego zawodnika, który dużo wcześniej mnie wyprzedzał. Wjeżdżam na metę niezadowolony, bo nie tak to miało dzisiaj wyglądać na własnym terenie.

Źródło: ku-fel.com

Cały umorusany w błocie idę z pewną ciekawością po posiłek, który ma być lepszy niż na mazovii. Sos do makaronu jest, a do tego coś co być może kiedyś było makaronem. Mararon był tak rozgotowany, że przypominał puree ziemniaczane. Nie dało się tego zjeść. Wyjadłem sos z mięsa mielonego reszta idzie do kosza. Kucharz z polandbike'a powinien nauczyć się od kucharza mazovii gotować makaron, a kucharz mazovii od polandbike'a robić sos, bo chyba nie umie skoro nie robi. Wpłynęło by to z korzyścią dla obu cykli. Jeszcze tylko kolejka od myjki i zbieram się do powrotu.
Niestety byłem tak zmęczony, że nie zdążyłem na pociąg w Garbatce. Nie zauważyłem rano, że powrót będzie pod górę i pod wiatr. Ogólnie pogoda zaczęła siadać. Na stacji jestem 4 minuty po czasie i niestety pociąg odjechał. Jak człowiek chciałby, żeby pociąg się spóźnił to akurat jedzie zgodnie z rozkładem. Następny za 3 godziny. Nadciąga burza i chciałem przeczekać w budynku, ale po kilku telefonach mam transport z Pionek. Tylko, że muszę jechać teraz, prosto w burzę. Totalnie przemoknięty docieram do Pionek. Dobrze, że jechało się z wiatrem.

Wynik:
M2: 20/30
Open: 94/134

 

Mazovia Szydłowiec

Niedziela, 10 lipca 2011Przejechane 94.34km w terenie 65.00km

Czas 05:45h średnia 16.41km/h

Temperatura 26.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 19,99 km
Maraton: 66.98 km
Powrót: 7,32 km

Nie wiem od czego zacząć opis tego co działo się podczas tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Może zacznę, że gdy wstawałem rano warunki zapowiadały się idealne. Słonecznie, ciepło w sam raz dla mnie. Po wyładowaniu się całego kontyngentu bikerów z pociągu na stacji Szydłowiec nic jeszcze nie zdradzało zmian w pogodzie. Jednak gdy wyjechałem z lasu na horyzoncie wisiała już ciemna chmura. Nie ma bata, będzie z tego padać. Nastawiony byłem na mokre warunki, ale liczyłem, że po ostatnich dwóch dniach bez deszczu trasa chociaż trochę podeschnie.
Melduję się w miasteczku nad zalewem, sprawdzam chipa a chmura coraz bardziej złowrogo wygląda. Chociaż jest jeszcze przed dziesiątą jadę zwiedzić ostatni kilometr. Potem sprawdzam jeszcze ile jest po asfalcie na początku. Jadąc tak z parę kilometrów widać i słychać, że burza już blisko. Tak gdzie biegła trasa już lało. Po zwiedzeniu całego początkowego asfaltu szybko wracam trasą hobby do miasteczka, bo tylko tego by brakowało aby przemókł już na rozgrzewce. Ledwo zdążyłem schować się pod namiot zaczęła się ulewa. Pół godziny przed startem przestało padać, więc jadę ustawić się w sektorze.
Kilka minut przed startem znów zaczyna padać, zastanawiam się czy założyć pokrowiec na plecak. Odliczanie, spiker krzyczy start i jedziemy. W kompletnej ulewie. Nienawidzę jechać w ulewie, bo natychmiast zafajdoli mi okulary i nic nie widzę. Po zjechaniu w teren jadę na czuja, a przydałoby się coś widzieć, ponieważ błoto z każdym metrem robi się coraz gorsze. Mimo wszystko jedzie mi się dobrze nawet wyprzedzam.
W lesie błota już nie widać, bo jest na nim kilkanaście centymetrów wody. Zanurzenie prawie po piasty, ale nadal można jechać. Środek ścieżki zapchany, więc jadę koleiną. Do czasu jak nagle w wodzie schowało mi się całe przednie koło, przelatuję przez kierownice i na prawdę nie wiem jak to się stało, że nie zanurkowałem głową w to rozlewisko. Koniec jazdy, zaczęły się marszobiegi z rowerem. Wszyscy gęsiego podbiegają zaś wyprzedzania są w momencie przeskakiwania z jednej strony kolein na drugą. Normalnie myślałem, że buty pogubię w tym błocie. Do tego okulary zaparowały, biegnę na wpół ślepo.
Docieramy na kawałka asfaltu.

Autor: Anka Witkowska

W każdym bucie mam co najmniej po pól kilo piachu. Niewygodnie z stopy jak cholera. Na dodatek w lewym bucie jeden rzep zapchał się błotem i nie chce się zapiąć. Znów w las i powtórka z marszobiegów.
Dojeżdżam do cmentarza partyzanckiego. W pamięci mam, że to już bardziej przejezdny odcinek, ale miejscami muszę pchać. Nie mogłem się utrzymać na pochylonej ścieżce. Cały czas uciekało mi tylne koło - crossmark na tyle w ogóle nie sprawdzał się w takich warunkach. Ile do tej pory zaliczyłem wywrotek i podpórek nie byłem w stanie już ogarnąć.
Rozjazd mega/fit i z ośmioosobowej grupy tylko trzy skręcana na mega. Gdzieś po drodze był bufet, ale nie korzystałem. Odcinka do Ciechostowic za bardzo nie pamiętam, ale błoto było na pewno i ślisko jak na lodzie. Na tym odcinku straciłem po części hamulce, coś się stało z tłoczkami, nie odbijały i już do końca maratonu towarzyszył mi dźwięk ocieranych tarczy. Na zjeździe do Ciechostowic kolejna wyjebka na jakimś rowku ze strumieniem.
Przed podjazdem na Altanę jest kilkaset metrów po jezdni, więc wyciągam żela. Zdążyłem skonsumować, przepić iso z bukłaka. Sam podjazd w dobrym stanie, nie ma błota, twardo, więc idzie sprawnie chociaż strasznie mi się dłuży. Potem zjazd do Hucisk, ale w tym roku odpuszczam szarżowanie. Jest za ślisko. Znów asfalt i ostro pod górę. Oglądam się za siebie na wspaniały widok na niziny. Strasznie denerwują mnie trące tracze, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na leśnej drodze na miejscowością Antoniów na 33 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys. Nie mam motywacji jechać szybciej.

Jakiś gość woła o pompkę i dętkę. Poratowałem pechowca, a przy okazji mam wymówkę, żeby na chwilę się zatrzymać. Zbieram się już do ruszania, gdy prosi jeszcze o łyżki. Głupio odmówić, więc ponownie zdejmuję plecak i wygrzebuję je z dna. Zaraz potem był zjazd kamienistym strumieniem. O dziwo jest mniej wody niż w tamtym roku. Dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale nie chce go wyprzedzać i zaczynam kombinować co kończy się niegroźną wywrotką na kamienie.
Drugi bufet i zaczyna się zielony szlak, który zalany był kompletnie. Woda jest regularnie do kolan, miejscami zapadam się w wodę do połowy uda. Nie ma mowy o jechaniu czy nawet pchaniu roweru. Wygodniej jest go nieść. Za to atmosfera wśród zawodników wspaniała. Rozkminka o skali trudności na mazovii a u GG, o tym, że tam są widoki a tutaj włóczymy się po krzakach, że ktoś od x lat jeździ tylko giga, ale dzisiaj nie da rady, ogólnie śmichy chichy. W końcu ktoś woła: 'O czyżby można? Panowie, w siodła!'. Prędkość ta sama jak piechura, ale w końcu to maraton rowerowy. Jest trochę twardego szutru i nawet udaje mi się urwać grupie, ale za asfaltem na trawach dopada mnie drugi kryzys. Wszyscy kolejno mnie wyprzedzają.
Docieram do rozjazdu na mega/giga, który jest już dawno zamknięty, a pomyśleć, że zastanawiałem się kilka dni wcześniej nad jechaniem giga. Jest długi asfalt. Dochodzi mnie dwójka zawodników i udaje mi się załapać im na koło. Odzyskuję trochę siły.
Ostatni odcinek błotny jest okrutnie rozjechany już przez fitowców. Błoto ma konsystencję świeżego betonu. Głębokie po kostki, ale o dziwo można jechać, albo skill po wcześniejszych sekcjach tak mi się podniósł. Zaczyna się część, którą przejechałem podczas rozgrzewki, wszyscy podkręcają tempo. Na finishu udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Padam ujechany.

Idę opłukać się w skażonej wodzie w zalewie, tylko ryja nie ma gdzie umyć. W ostateczności myję się na myjce z rowerami, chociaż to jeden pies bo woda też z zalewu. Zjadam przydzielony makaron, odbieram pożyczone graty z biura zawodów i wracam na pociąg strasząc trącymi tarczami wszystkie wrony w okolicy.

Maraton w Szydłowcu 2011 zapamiętam jako walkę o przetrwanie, taki survival rowerowy.
Straty na zdrowiu: brak (nie liczę siniaków, pociętych rąk i nóg).
Straty w sprzęcie: klocki hamulcowe (oczywistość), hak przerzutki (znowu), tarcze hamulcowe (podniszczone), linka przerzutki (do przewidzenia). Oprócz tego pojawiły się większe szmery w okolicy supportu i tylnej piasty - do obserwacji. Tłoczki w hamulcach na razie wepchnięte kluczem - także do obserwacji. Amortyzator - chyba ok.

Wynik:
M2: 46/68
Open: 122/290

 

Galiński MTB Maraton - Gielniów

Niedziela, 26 czerwca 2011Przejechane 94.19km w terenie 52.00km

Czas 05:01h średnia 18.78km/h

Temperatura 23.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 10,05 km
Maraton: 53,29 km
Powrót: 30,84 km

Maraton w Gielniowie od początku zapowiadał się na super imprezę. Informacje, że odbędzie się kolejny wyścig blisko Radomia wypłynęły gdzieś w okolicach marca. Chociaż już wcześniej w sieci krążyły informacje o możliwej edycji ŚLR w Opocznie, mieście z którym związana jest osoba pana Marka Galińskiego, ale ostatecznie to się nie udało. Widać idea nie umarła i objawiła się publicznie jako samodzielny byt a być może jako prolog do nowej serii wyścigów mtb.
Od początku wszystko mi w tym maratonie pasowało. Dobry dojazd pociągiem z Radomia z zapasem czasu na formalności w biurze; porządnie prowadzona akcja informacyjna przez stronę mtbopoczno.pl z aktualizacjami w miarę zbliżania się dnia wyścigu; termin to początek lata, więc niemal pewna pogoda i jeśli Galiński firmuje swoim nazwiskiem imprezę to nie będzie lipy z nudną trasą.
Na stadionie w Gielniowie jestem kilka minut po dziewiątej i widzę sporą kolejkę. Chociaż była rejestracja przez internet trzeba swoje odstać. Obserwując w jakim tempie przesuwa się kolejka powinienem dążyć przed dziesiątą, ale jeszcze sporo ludzi stało za mną. Organizatorzy widząc wielu chętnych przesuwają start o 30 minut. Za wczasu rozdają formularz zgłoszeniowy, aby już z wypełnionym świstkiem podchodzić do obsługi. Ja swój już wcześniej wydrukowałem i wypełniłem, więc cierpliwie czekam. Stojąc tak słucham co inni opowiadają o trasie. Z relacji tych co objechali trasę wyłania się obraz, że na mega jest masakryczne błoto, ścianki do wspinaczki z rowerem na plecach. Poważnie zaczynam się zastanawiać czy mądrze zrobiłem zaznaczając na formularzu dystans giga. Tak, postanowiłem pojechać pierwszy raz giga. 40 kilometrów na mega wydawało mi się jakoś za krótkie, a 70 kilometrowe giga to w sam raz jak dla mnie. Ale przy takim gadaniu jeśli miałbym brnąć w błocie tyle kilometrów to ja dziękuję. Tym bardziej, że jest limit wjazdu na giga 2 godziny 50 minut, który patrząc na mapę będzie około 35 kilometra. Niby nie wyśrubowane wymagania, ale przy założeniu normalnej, przejezdnej trasy. Tłuc się na maraton i nie zostać sklasyfikowanym to trochę obciach. Już spanikowałem i chciałem od nowa wypełniać formularz tym razem na krótszy dystans, ale za blisko byłem już obsługi, która bardzo sprawnie radzi sobie z zapisami. Nie zdążyłbym wypełnić kwitka, więc jaką decyzję podjąłem musi zostać. Wołają do oddzielnego stanowiska wcześniej zarejestrowanych przez stronę, podchodzę, dostaję numerki, pakiet startowy m.in. koszulkę trochę nie mój rozmiar, ale nie wybrzydzam. Z paczki wyciągam co ciekawsze rzeczy, a reszta ląduje w koszu, bo nie będę tego dźwigał. Zdejmuję wierzchnią warstwę, przepakowuje plecak i jadę zrobić jeszcze mała rozgrzewkę. Sprawdzam ostatni odcinek przed metą i jestem zaskoczony. Na trasie hobby jest stromy zjazd z górki podobny jak w Otwocku, gdzie był główną atrakcją. Nie ma błota, ale to daje mi do myślenia, że będzie ciekawie.
Ustawiam się w sektorze giga, w którym są pustki porównując z mega. Zwracam uwagę, że moje crossmarki skromnie prezentują się w porównaniu do opon zawodników obok mnie, którzy widać nastawili się na błotne warunki. Myślę, że jeśli będą tylko kałuże błotne to dam radę, gorzej jak będą kilkuset metrowe odcinki błota. Wtedy crossmarki najzwyczajniej się zapchają i będzie kaplica. Co prawda nie znam tych okolic, ale wyglądają podobnie do tych z Szydłowca czy Skarżyska, a tam po takich opadach jak były ostatnio nie występuję błoto po pachy. Jedynie krótkie błotne kałuże. Chyba, że będzie się jechać po drogach używanych do ścinki lasu. Cóż, będzie co ma być.
5... 4... 3... 2... 1... Poszli.

Start spokojny, nikt nie wyrywa. Asfalt a wszyscy jadą w grupie. Dopiero po zjechaniu na szuter grupa się rwie. Początkowo jest płasko przez pola, ale tak miało być do około 17 kilometra. Płasko nie znaczy, że nie ma kilku niespodzianek. Jest kilka głębszych dołów z błotem, na których amortyzator wykorzystuje prawie cały skok. Jedzie mi się dobrze. Megowcy płynnie wyprzedają mnie lewą stroną, ale nie gonię ich bo to nie moja klasa.
Niestety na 11 kilometrze musiałem złapać patyka, bo łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że wkręciła mi się jakaś gałąź, bo nie chce złapać żadnej zębatki. Zatrzymuję się, żeby ją wyciągnąć, ale nic nie ma. Sprawdzam czy może łańcuch nie spadł z kółeczek wózka, ale także nic z tych rzeczy. Wsiadam i próbuję jechać. Jest tak samo, nie idzie normalnie jechać i już. Ponownie się zatrzymuję dokładniej patrzę na przerzutkę i oczywiście hak skrzywiony. Niby mam w plecaku zapas, ale wymiana to spora strata czasu. Ciągnę ręką za przerzutkę i na chama trochę prostuję ten nieszczęsny hak. Popuszczam linkę przy manetce i można jechać w miarę normalnie. Co jakiś czas strzeli łańcuch, ale tak musi zostać. Ale to nie koniec niefartu na dziś. Jadąc na kole w czterech nie potrzebnie skręcamy na jednym rozjeździe. Po około 200 metrach ktoś się orientuje, że coś jest nie tak, bo brak śladów po oponach, przed nami już się wraca inna grupa. Nawrót, znów przez błoto i powrót na właściwą ścieżkę. Chwilę później zaczepiam plecakiem o taśmę i gubię numerem z chipem z pleców. Dobrze, że ktoś w tyłu krzyknął, bo bym nawet nie wiedział. Rower w krzaki i wracam po numerek. Pozostałymi dwoma agrafkami z powrotem go przypinam do plecaka. Na tych głupich postojach tracę co najmniej 5 minut.
Około 17-18 kilometra zaczyna się odcinek bajka. Wąska, wyboista ścieżka najpierw idzie pod górę, potem w dół, ciasne, ostre zakręty i najlepszy fragment, czyli trawers na stromym zboczu. Trzeba naprawdę skupić się na jeździe, żeby nie ześliznąć się w lewą stronę. Smaczku dodają poprzeczne korzenie, na które trzeba umiejętnie najechać, aby koło się nie uśliznęło. Zawodnikowi przede mną ucieka tylne koło, zatrzymuje się i podpiera. Chcąc nie chcąc robię to samo. Potem znów stromy zjazd. Ogólnie od ten maraton będzie kojarzył się właśnie ze stromymi zjazdami, jakich jeszcze nie jeździłem podczas maratonów. Nawet jestem zadowolony z tego jak idzie mi pokonywanie takich przeszkód. Są podobne jak te w okolicach Kamienia Michniowskiego i nie wahałem się jak je pokonać. Po prostu tyłek mocno za siodło i jazda jest w miarę stabilna. A zjazdy szczególnie pod koniec są wyboiste, a czasami przechodziły w hopki. Na jednej takiej czuję pod kołami tylko powietrze. Całe szczęście, że wcześniej ktoś z obsługi krzyknął wolniej i zdążyłem jeszcze przyhamować, bo inaczej zostałby katapultowany.
Oprócz zjazdów są oczywiście także podjazdy i to takie na których wszyscy w zasięgu wzroku pchają. Jeden albo i dwa może mógłbym dojechać do końca, ale przez skrzywiony hak wyłączoną mam koronkę 32 a czasami i 28 z tyłu. Trzeba pchać i chociaż się wypłaszcza jeszcze kilka kroków na złapanie tchu. Za podjazdem kolejny stromy zjazd i tak wiele razy. Mimo, że trasa jest ciężka daje mi wiele frajdy i satysfakcji. Zerkam na licznik i średnia jest zatrważająca. Jest poniżej 16km/h. W takim tempie zaczynam się zastanawiać czy wyrobię się w limicie na giga jeśli będzie dalej niż na 35 kilometrze. Staram się podkręcić tempo co nie jest łatwe prze takiej trasie. Jednak gdy na mija 2h i 5min jazdy jest rozjazd. Ufff, zdążyłem. Cel na dziś wykonany.
Zaraz za rozjazdem jest bufet, z którego w ogóle nie korzystam. To już trzeci na trasie. Z piewszego wziąłem tylko połówkę banana, z drugiego żel, trzeci jak wspomniałem nic, z czwartego znowu żel. Wody nie biorę, bo w bukłaku mam wystarczający zapas izotonika.
Po rozjeździe przeżywam niemal szok. Jadę absolutnie sam. Czuję się jak na sobotnim, całodniowym wypadzie na rower. Przez pół powtarzanej pętli mega nikogo nie spotykam. Za to błota zrobiły się jeszcze trudniejsze do przejechania. Są rozjechane na maksa. W takich warunkach średnia siada mi jeszcze bardziej. Nie mam zająca, którego miałbym gonić, nie ma przed kim uciekać. Powtarzana pętla to najbardziej strome podjazdy. Pokonując je drugi raz wcześniej zsiadam, dłużej pcham. Mijam zawodnika, który woła innych, którzy źle pojechali. O tej chwili jest z kim jechać. Na jednym z pieszych podjazdów dociągają zagubieni i jest okazja ponarzekać gdzie kto ile razy pobłądził. Zaczynają pojawiać się niedobitki megowców. Zazwyczaj stoją w miejscu, ale uprzejmie ustępują drogi. Przerzutka znów zaczęła grymasić, łańcuch przeskakiwać i na jednym podjeździe ucieka mi dwóch zawodników. Kończę powtarzaną pętlę i coś mam mało na liczniku jak na zapowiadane 70 kilometrów.
Ostatnie kilometry znów prowadzą przez pola. Jest jeszcze więcej megowców, ale jest już wystarczająco szeroko. Ten ostatni odcinek jest trochę bez historii, po prostu dojazd od stadionu, pętelka, którą przejechałem w ramach rozgrzewki i sam wpadam na metę. Impreza trwa w najlepsze, udaję się po posiłek i oprócz standardowych pomarańczy, ciasta jest ciepły posiłek - makaron z sosem i mięsem mielonym. Coś nie do pomyślenia na mazovii. Tylko zastanawia mnie te pięćdziesiąt parę kilometrów na giga zamiast zapowiadanych siedemdziesięciu. Sprawdzam ślad na telefonie i nigdzie nie skróciłem. Dopiero później dowiedziałem się, że organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę, bo ktoś z uporem maniaka przestawiał oznakowanie i nie byli w stanie upilnować całej trasy na giga.
Oddaję do biura zawodów licznik, który znalazłem na jednym z podjazdów, idę na myjkę i czekam na dekoracje, które ciągnęły się miłosiernie długo. W końcu losowanie rowerów, nic nie wygrywam i mogę już ze spokojną głową dojechać do miejsca, gdzie czeka na mnie transport do domu.

Był to mój siódmy maraton, ale absolutny numer jeden jeśli chodzi o to co przygotowali organizatorzy dla uczestników. Podejrzewam, że długo utrzyma pozycję lidera.


Wynik:
M1(<=30): 13/18
Open: 20/37

Mapka:

 

Ostatni sprawdzian przed serią maratonów

Sobota, 18 czerwca 2011Przejechane 139.24km w terenie 50.00km

Czas 07:07h średnia 19.57km/h

Temperatura 25.0°C

 

Najbliższe weekendy, jeśli wszystko ułoży się zgodnie z moim planem, będę miał zajęte przez maratony, które odbędą się w mniejszej lub dalszej okolicy. Z racji tego nie będzie czasu na swobodne całodzienne włóczenie się w soboty. Korzystając z ostatniej okazji pojechałem pociągiem do Skarżyska, aby zaliczyć trasę na Kamień Michniowski, Starachowice, Wąchock i Iłżę. Ten wypad miał także odpowiedzieć mi na co mogę liczyć podczas startów w wspomnianych wcześniej maratonach.
Po wyładowaniu się z pociągu na dworcu w Skarżysku udałem się od razu prosto na Rejów. Dalej piaszczysta drogą, potem ścieżką dojechałem do metalowej kładki by szutrówka dojechać do stacji kolejowej przed Suchedniowem. Zatrzymałem się w cieniu, zdjąłem krótkie szorty, które zakładam, żeby w pociągu nie wzbudzać wielkiego zainteresowania, niemal odlewam się środkiem przeciw robactwu, łykam banana i ruszam zielonym szlakiem na Wykus. Początek szlaku nie jest wygodny dla roweru. Zawsze jest na nim dużo kolein, czasami mija się błotne kałuże, ale dzięki temu można ćwiczyć technikę jazdy. Przy jednej z takich przeszkód nie zauważyłem koleiny ukrytej w trawie i zaliczam klasyczny lot przez kierownicę. Ogólnie nic mi się nie stało bo prędkość była minimalna, chociaż nabiłem sobie siniaka na nodze, który teraz prezentuje się w pięknych odcieniach żółtego i fioletowego.
Po tym lekko wyrypiastym początku dojechałem do miejscowości Mostki. Stąd dalej szlakiem, który nie jest już rozjeżdżony. Wjeżdżając na niego troszkę się pogubiłem, ponieważ wokół zalewu chyba jest robiona ścieżka pieszo-rowerowa i tym samym droga była rozkopana. Jednak szybko znajduję właściwy wjazd do lasu. Tutaj jadąc zauważyłem, że wzdłuż szlaku wiszą niebieskie taśmy. Czyżby już wstępne znakowanie na ślr? W każdym razie po drodze znów wkurzyłem się na leśników. Zrobili ścinkę i oczywiście wszystkie gałęzie powrzucane na ścieżkę. O rozjechaniu drogi nie wspomnę. Nigdy tam nie było piachu, ale teraz już jest. Na tą chwilę dla mnie największymi szkodnikami w lesie są sami leśnicy. Z takimi myślami dotarłem do leśniczówki Kaczka.

Próbuję dojechać terenem do czarnego szlaku rowerowego. Na mapach jest niby ścieżka, ale w rzeczywistości część nie nadaje się do jazdy. Nie piszę, że jest nie przejezdna, bo jednak przejechałem, ale tylko dlatego, że ktoś niedawno musiał tędy także się przebijać. Wygnieciona trawa to był mój jedyny drogowskaz. Dotarłem w końcu do rowerówki, znów można było normalnie jechać. W między czasie zniknęły niebieskie taśmy.

Kieruję się na Burzący Stok. W większości ten fragment to szeroka szutrówka, więc bez większych emocji. Natomiast ostatnie kilkaset metrów po zjechaniu z drogi jest co najmniej dobre. Co prawda są tam szeroko wyjeżdżone wertepy, ale w tym wszystkim najlepszy jest singielek, który wije się z jednej strony na drugą, blisko drzew, między drzewami. Chyba najbardziej sympatyczny odcinek jaki przejechałem tego dnia. Niestety krótki, bo już pojawiło się żródło.

Od tego momentu zaczyna się podjazd na Kamień Michniowski. Pierwszy kilometr znów wertepiasty, ale do przejechania. Nie to co ostatnio, gdy było błoto po kostki. Dalej ciemny las i taka oto droga. Całkiem fajna.

Po wjechaniu prawie na szczyt zaliczyłem kilka krótkich zjazdów by dotrzeć pod kapliczkę św. Barbary. Widok dzisiaj trochę gorszy bo pochmurno. Zawijam więc na Orzechówkę. Kawałek podjazdu, potem zjazd i zaczął się asfalt. Niby łatwiej, ale podjazd nadal kopie tyłem. Przez wjechaniem na słynne brukowane drogi w Sieradowickim Parku Krajobrazowym, zrobiłem sobie przerwę na banana. Po uzupełnieniu sił ruszyłem. Na razie byłem jeszcze nie zjechany, więc kocie łby nie była takie straszne.

Po dojechaniu do Bronkowic zaczęła się cała sekcja szybkich zjazdów i niestety nie tak szybkich podjazdów. Przynajmniej w moim wykonaniu. Jednak taki trud opaca się, bo krajobraz przedni. Na koniec podjazd do miejscowości Radkowice-Kolonia. Sporo sił tam dzisiaj zużyłem. Tak dużo, że jadąc do skrzyżowania w Radkowicach chyba pierwszy raz w tym sezonie mnie ktoś wyprzedził - szosowiec, więc niech jedzie swoje. Na skrzyżowaniu skręciłem na czerwoną rowerówkę i pojechałem w stronę Starachowic. W okolicach zalewu Lubianka odbiłem na Ostre Górki. Na początek nawierzchnia do wyboru: piach albo bruk. Dziś wybrałem piach, ale potem gdy zaczyna się podjazd zostaje tylko jedyna słuszna opcja, czyli tylko bruk. I to jaki. Zero możliwości złapaniu rytmu, aż chciałem zatrzymać się, rzucić rower w krzaki i dalej pójść pieszo. Trochę lepiej było przy podjeździe do Rataj. Wjechałem na asfalt i 'Och, co za błogosławieństwo'. Na dodatek wiatr w plecy, więc przez Wąchock przelatuję prawie na luzie.
Kolejna już przerwa na banana i zastanawiam się czy prosto do Radomia czy na wzgórze zamkowe do Iłży. Jak się powiedziało AAA to trzeba i BBB czyli do Iłży. Zaczął padać lekko deszcz co zasiało w mnie wątpliwości czy to dobry wybór, ale nie zawracam. Cały czas równa szutrówka, a po przecięciu szosy asfalt. Szkoda, bo jeszcze w tamtym roku była szutrówka. W miejscowości Lipie skręcam na północ i zaczyna padać. I to konkretnie. Zanim dojechałem do Małyszyna Starego Plecak już dobre nasiąkł wodą. Zakładam pokrowiec, chociaż jakby powoli przestawało lać. O tej chwili trasa cały czas asfaltem. Szutrowe odcinki zniknęły od tamtego roku.
W Iłży jakby sucho, chyba mało tutaj padało. Obowiązkowo wjazd na wzgórze zamkowe. Jakoś nie wydało mi się dzisiaj ono ciężkie do podjechania.

Zjazd z powrotem do miast, kilka minut odpoczynku i zacząłem już powrót do Radomia. Trasa standardowa, czyli przez Pakosław, Wierzbicę, Rudę Wielką, Kowalę. Po wcześniejszych tego dnia odcinkach prawie zrobiło się nudziarsko. Bez większych emocji, za to coraz bardziej z językiem na brodzie.
Mapka:

 

Objazd Szydłowca - przymiarka

Sobota, 4 czerwca 2011Przejechane 82.21km w terenie 25.00km

Czas 04:22h średnia 18.83km/h

Temperatura 27.0°C

 

Jakiś czas wisi już na stronie mazovii mapka tegorocznego maratonu w Szydłowcu. Z Radomia mam wygodny dojazd pociągiem, dlatego wygrałem się sprawdzić tak trasa wygląda w terenie, ponieważ wydaje mi się, że będzie ciekawsza niż rok temu, szczególnie druga cześć trasy. Start tak samo jak poprzednio z rynku.

Zaczyna się przyjemnie, ale potem nie było mi tak wesoło.

Niestety nie przejechałem całej trasy, ba nawet połowy, bo brakło mi sił i czasu. Na tą chwilę muszę napisać, że ktoś ją wytyczył chyba tylko na podstawie mapy, bo w rzeczywistości wiele odcinków jest zwyczajnie nieprzejezdnych na tą chwilę. O ile błoto może wyschnąć to zwalone przez trasę drzewa same nie znikną. I nie chodzi mi, że pień leży jest w poprzek ścieżki, tylko leży on z całym dorobkiem, konarami i gałęziami. Przejście przez taką przeszkodę z rowerem jest już pewnym wyczynem. Na odcinku trasy od zjazdu z asfaltu w lesie do cmentarza partyzanckiego moim zdaniem nie da się jechać rower. Co kilkanaście metrów trzeba schodzić i przeprowadzać rower, bo półmetrowych kolein nie da się przejechać.

Po dotarciu od żółtego szlaku musiałem chwilę odsapnąć.

Od cmentarza na Skarbową Górę bez większych zmian w porównaniu do poprzedniego roku. Do Bukowej Góry przyjemny kawałek, dobre miejsce do polepszenia swojej pozycji.

Natomiast prosta przez Bukową Górę do miejscowości Łazy rozpływa się w lesie. Próbując objechać ten kawałem wpakowałem się w takie błoto, że nie pamiętam, żebym po gorszym jechał. Kilkaset metrów i koła kompletnie okleiły się błotem. Idą zapadałem się powyżej kostek.
W miejscowości Majdów nie mogłem znaleźć zjazdu z asfaltu i olałem jechanie zgodnie z mapką. W Hucisku byłem już tak skołowany, że nie widziałem sensu kontynuowania objazdu tym bardziej, że zależało mi na wcześniejszym powrocie do domu i nie wypluciu się z sił do końca dnia.
Ogólnie nie udał mi się ten wypad do Szydłowca.
Więcej zdjęć z objazdu tutaj. Będą uzupełnione o kolejne z dalszej części trasy.

Mapka:

 

Z Warszawy do Radomia 2011

Sobota, 21 maja 2011Przejechane 149.61km w terenie 30.00km

Czas 06:32h średnia 22.90km/h

Temperatura 28.0°C

 

Trasa tegorocznej wycieczki rowerem z Warszawy do Radomia nie była planowana już podczas zimowych wieczorów. Po prostu zabierając rower do stolicy na maraton w Legionowie naturalnym wydał mi się pomysł powrotu następnego weekendu na kołach do Radomia. Oczywiście wiele zależało od pogody, ale w ostatnich dniach panowały doskonałe letnie warunki. Co prawda na sobotę zapowiadane były burze i po podjęciu decyzji, że jadę, nastawiłem się na możliwość deszczowych warunków to po drodze nie widziałem nigdzie nawet skrawka chmur. Wypad przebiegłby zgodnie z zamysłem, jednak przez cały tydzień zaniedbałem kwestię długości snu. Przed sobotą spałem kolejno po pięć, siedem i sześć godzin za co później zapłaciłem na trasie. Zacznę jednak od początku.
Pierwsze kilometry to przetoczenie się przez Warszawę. Chociaż to sobota wcześnie rano to miasto nie było wyludnione. Pogoda taka jeszcze niewyraźna, więc zastanawiałem się czy złapie mnie po drodze deszcz. Trochę upierdliwy był początek, bo co chwila trzeba zatrzymać się na światłach, ale po dojechaniu do Lasu Kabackiego mogę już odetchnąć pełną piersią. Potem przemknąłem przez rozkopany Konstancin, ale dla roweru to nie problem. Dalej asfaltem dojechałem do miejscowości Gassy i już byłem na wale wiślanym. W tym miejscu zrobiłem pierwszy przystanek. Zrzuciłem cienką bluzę, luźne krótkie spodnie, zjadłem banana i ruszyłem singlem po wale. W porównaniu do poprzednich razy jak tu byłem odcinek ten jest dużo bardziej zarośnięty przez zielsko. Miejscami trawa była dobrze powyżej kolan, mimo to nie przeszkadzała, bo ślad był nietknięty przez roślinność. W Wólce Dworskiej zjechałem z walu, bo stawał się coraz bardziej nieprzejezdny. Asfaltem pognałem do Góry Kalwarii i potem wzdłuż szlaku do Czerska.

Za Czerskiem kontynuowałem jazdę wzdłuż zielonego szlaku do Królewskiego Lasu. W tej miejscowości znów dotarłem do Wisły, ale tutaj także wał zarośnięty. Na szczęście u podnóża jest doubletrack, więc wychodzi na to samo co podróż szczytem wału. Potem cały czas szlakiem, aż do miejscowości Przylot. Od tego miejsca zdecydowałem jechać szosą do Magnuszewa. Jest alternatywna trasa niebieskim szlakiem, ale w tamtym roku był on w ogóle nie przejezdny co skończyło się jechaniem przez okoliczne wsie obok wału.
Od Magnuszewa do Studzianek jest cały czas ten sam niebieski szlak tyle, że niezgodny z mapą i przez płoty po drodze, więc także odpuściłem. Od Studzianek można by jechać czerwonym, ale urywa się gdzieś na polu. Dojechałem do Brzózy i chciałem sprawdzić odcinek królewskiego gościńca do Przejazdu, ale tutaj także musiałem jechać na czuja. Na dodatek pojawił się głęboki piach na drodze przez las. Takie jechanie z ciągłym rozglądaniem się na boki, zdezorientowanie, piach i zapach lasu iglastego w temperaturze powyżej 30 stopni powoduje w mnie niemal natychmiastowy gól głowy. Do leśniczówki w Marianowie dotarłem na słaniających się nogach. Na liczniku miałem 115 kilometrów, gdy dopadł mnie ten mega kryzys. Wiedziałem już, że nie dam rady jechać szlakiem przez las do Lesiowa. Musiałem znaleźć jakieś chłodne miejsce i odpocząć. Zacieniony rów okazał się godnym miejscem i przez pół godziny niemal się w nim zdrzemnąłem. Rozważałem już nawet plan ewakuacji na pociąg w Bartodziejach czy Lesiowie, ale po ostatnim bananie i suszonych morelach siły zaczęły jakby wracać. Wsiadłem na rower i jechało mi się całkiem dobrze. Akurat wiatr był sprzyjający, więc trasę do Radomia pokonałem już bez odcięcia mocy.
Z przejazdu jestem średnio zadowolony. Znów nie udało mi się dociągnąć do Radomia przez puszczę. Cóż, trzeba będzie spróbować kolejny raz.

Mapka:

 

Mazovia Legionowo + dojazdy

Niedziela, 15 maja 2011Przejechane 77.52km w terenie 40.00km

Czas 03:23h średnia 22.91km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 17,57 km
Maraton: 46,57 km
Powrót: 13,38 km

Wstałem rano, na spokojnie zrobiłem co miałem zrobić, spakowałem plecak i wygramoliłem się na zewnątrz co by dojechać do Dworca Gdańskiego na SKM'ę. Na razie pogoda była w porządku. Nie padało w nocy, ale prognoza była bezlitosna - będzie padać już po godzinie 10. Wsiadam na rower i jadę. Obity tyłek w piątek nadal boli, ale nie przeszkadza to w pedałowaniu. Niestety rower nie naprawił się przez noc i łańcuch radośnie skacze po koronkach korby przy mocniejszym depnięciu. Nic na to nie mogłem już dzisiaj poradzić, więc będę się musiał z tym męczyć. Jedyna rada to rozpędzać się do dużej kadencji i dopiero wtedy wrzucać twardsze przełożenie.
Rano w Warszawie ruch był mały, więc przejazd przez miasto nie sprawiał kłopotów. Czekając jeszcze na dworcu dopompowuje trochę tył, zjadam banana i wsiadam w końcu do SKM'ki. Po drodze do Legionowa zaczyna powoli kropić, a w pociągu można posłuchać kto i gdzie w jakim błocie jeździł na maratonie.
Na pierwszej stacji w Legionowie wszyscy wysiadają i jadą do miasteczka mazovii. Trasę mniej więcej znałem z mapy, ale podążyłem za stadem wprost na start maratonu. W biurze zabrałem kupon na posiłek, zdjąłem wierzchnią warstwę ubrania, zjadam kolejnego banana i próbuję trochę pojeździć w ramach rozgrzewki. Nie mam jakoś wielkiej ochoty na jeżdżenie po tym mokrym asfalcie, więc po paru kilometrach poszedłem ustawić się w sektorze tym bardziej, że zaczęło konkretniej padać. Stanąłem gdzieś w środku czwartego sektora i czekam na start. Postanowiłem na początku nie szaleć po asfalcie, bo mokro i łatwo o upadek tym bardziej, że nie jadę sam. Plan mam, żeby atakować dopiero po zjeździe w teren. Dodatkowo jest informacja, że zamiast 58 kilometrów na mega jest 48 i przez chwilę zastanawiałem się czy nie jechać giga, która miało mieć tylko 72 kilometry. Jednak deszcz i fakt, że mam problem ze sprzętem jeszcze przed startem utwierdza mnie w przekonaniu, że 48 km na dziś wystarczy.
Trzy, dwa , jeden i zabawa się rozpoczęła. Tak zakładałem puszczam zawodników przed siebie, ale i tak nie mogłem ich gonić, bo łańcuch puszcza strasznie. Normalnie masakra, nic nie można depnąć. Przez to znalazłem się chyba na końcu sektora przez zjazdem do lasu. Dopiero tutaj mogłem zacząć się ścigać. Tempo jest szybkie, jedzie się mocno, ale nie jest to jakoś męczące. Po drodze do łach piachu odrabiam kilka pozycji. Na pierwszych piaszczystych podjaździkach jakimś zbiegiem okoliczności znalazłem się po właściwej stronie i twardym bokiem można wyminąć kilkunastu zawodników. Po raz kolejny ujawnia się skaczący łańcuch i muszę przed każdym podjazdem redukować na młynek, bo tylko z niego da się podjechać bez zrywania łańcucha z koronek. Jest to o tyle wkurzające, że nie ma takiej potrzeby. Mimo starań nie zawsze zredukuję w porę i co najmniej kilka razy łańcuch puszcza przy pokonywaniu górki. Nie pozostaje mi wtedy nic innego niż pchanie roweru z buta. Na takimi górkami zawodnik przede mną zawsze mi odskoczy, bo ja w tym czasie muszę ustawiać środkową lub największą tarczę z przodu. Za zakrętami, których było sporo, jest to samo; muszę delikatnie rozkręcić.

Na tym zdjęciu na drugim planie.

Mimo takich technicznych problemów jedzie mi się świetnie. Bufety odpuszczam, tylko na trzecim łapię żel. Ubrałem się idealnie, nie kurzy się, nie ma błota, rześkie powietrze, warunki są akurat. Trasa w dużej większości prowadzi singlami przez las, na których co prawda ciężko wyprzedzać, ale dają one dużo frajdy. Jak robi się szerzej od razu są rwania pociągów, tasowania, ucieczki, wszystko co najciekawsze. Przez maratonem zastawiłem się na raczej słabą podwarszawską trasę, ale ta w Legionowie mnie zaskoczyła. Oprócz piaszczystych podjazdów, które były też atrakcją, single przez las były na prawdę niczego sobie. Natomiast końcówka przez krzaki z wijącą się w lewo prawo ścieżką w dół była majstersztykiem. Na każdym zakręcie bandy pozwalające niemal kłaść się do ziemi. I ten widok zawodnika przez sobą, który to właśnie robi - po protu miodzio. Potem jeszcze był kawałem przez górkę i prosta do mety. Chociaż miałem moc na finish sprzęt to skutecznie storpedował. Objechali mnie wszyscy co mogli i na metę wpadam ostatni.
Parę chwil powłóczyłem się po miasteczku, które było bardzo dobrze zorganizowane. Po opłukaniu roweru na myjce poszedłem po posiłek. Chociaż lubię makaron to ten na mazovii był ledwo zjadliwy. W innym przypadku narzekałbym także na mała porcję, ale w takim przypadku małe miseczki są jak najbardziej uzasadnione. I tak głównym posiłkiem staje się ciasto i pomarańcze zaraz przy mecie.
Pada coraz mocniej i nie pozostaje nic innego jak założyć ciuchy z plecaka i zbierać się na dworzec. Błądząc trochę po Legionowie zaczyna regularnie lać z nieba, ale udaje mi się odnaleźć SKM'ę. Przynajmniej nie kapie już na głowę, ale robi mi się coraz zimniej. W Warszawie nie pada na szczęście, więc szybki powrót do mieszkania pod ciepły prysznic.

Wynik:
M2: 52/114
Open: 189/493