Sobota, 28 lipca 2012Przejechane 116.86km w terenie 15.00km
Czas 04:49h średnia 24.26km/h
Temperatura 33.0°C
Dziwnie to zabrzmi, ale zaczynam narzekać na upały w środku lata. Kiedyś uważałem, że upał 30 stopniowy to świetne warunki do jazdy i dziwiłem się innych krzywiącym się na takie temperatury. Jeździłem wtedy raczej krótkie wycieczki, ale wraz ze wzrostem dystansów zacząłem zmieniać zdanie. Teraz wiem, że w moim przypadku duży dystans i upał potrafią doprowadzić mnie na skraj wycieńczenia, a jazda w takiej sytuacji staje się męczarnią. Lepiej unikać takich przypadków, bo na prawdę można obrzydzić sobie rower. Dlatego z wypadem czekałem na popołudnie ambitnie licząc, że uda się pokonać całą zaplanowaną trasę. Chciałem zrobić pętlę przez Szydłowiec z podjazdem pod Altanę i przejazdem przez Skłobską Górę. Dojazd do Szydłowca wybrałem przez Jastrząb. Dopiero niedawno pierwszy raz jechałem tą drogą, ale liczyłem na własną pamięć w kwestii zapamiętania jak i w którym miejscu skręcić. Mówi się '-Umiesz liczyć, licz na siebie' ale trzeba było raczej liczyć bardziej na gps niż na własne majaki. Przestrzeliłem jedno skrzyżowania i trochę pobłądziłem. Trzeba było się wrócić. Przez to miałem opóźnienie w Szydłowcu i wiedziałem, że nie przejadę całej zaplanowanej trasy, bo noc by mnie zastała w drodze powrotnej. Jednak nie wszystko było stracone. Na Altanie poćwiczyłem podjazdy oraz zjazdy. Potem przypomniałem sobie jeszcze drogę od miejscowości Antoniów, bo tutaj też trasa ulotniła mi się z głowy. Dzięki temu przy następnym podejściu nie powinno być już błądzenia. Dodatkowo wiem, że nie jest to trasa na popołudnie, bo zwyczajnie nie zdążę wrócić do Radomia przed wieczorem.
Niedziela, 15 lipca 2012Przejechane 92.98km w terenie 68.00km
Czas 04:13h średnia 22.05km/h
Temperatura 24.0°C
Ciekaw byłem jak wyglądała trasa tydzień po maratonie. Różne opinie się czyta na temat tego jaki jest stan szlaków po przejeździe maratończyków. Chodzi tu najbardziej o zaśmiecenie. Nie ma się co potem dziwić, że wyścigi omijają najciekawsze miejsca, bo te zazwyczaj mają jakiegoś zarządce, a ten jak zobaczy jaki śmietnik zostawia tak liczny maraton jak mazovia to później nie ma już ochoty zapraszać takich gości. Często porusza się ten problem i większość jest nauczona/wyczulona aby swoje rzeczy zabierać ze sobą, ale spora część to chyba już genetyczni śmieciarze. Sam tydzień temu dwa razy zwracałem takim osobnikom uwagę i usłyszałem tylko głupie sorry, przepraszam. Co mi po takich przeprosinach. Trzeba było nie wyrzucać butelki, tubki po żelu, a jak już przyznajesz się do winy to wracaj i zabieraj swojego śmiecia. Rozumień, że można coś zgubić, sam miałem tak kilka razy, ale to były wykonane z cała świadomością i premedytacją. Normalnie ręce opadły jak przejechałem się kawałek trasą. Może ten był słabo posprzątany, bo butelki walamy się po drodze i obok w rowie. Ile było w krzakach można tylko zgadywać. Org taśmy z drzew też mógłby zabrać. Już chyba wolę, żeby nie było ścigania się po co lepszych miejscach w puszczy. Przy najmniej dla miejscowych pozostaną nietknięte.
Sobota, 14 lipca 2012Przejechane 109.80km w terenie 15.00km
Czas 04:34h średnia 24.04km/h
Temperatura 20.0°C
To był dzień eksploracji i odkrywania tras do terenów znanych, ale nie do końca poznanych. W związku z problemami sprzętowymi odpuściłem sobie wypad do Skarżyska, ale nie znaczy to, że turlałem się tylko dookoła domu. Wykorzystując jakby tymczasowe uziemienie postanowiłem sprawdzić kolejny wariant dojazdu do Szydłowca. Moja dotychczasowa trasa przez Orońsko i miejscowość Ciepła jest wręcz idealna dla szosy, z równym asfaltem, małym ruchem, ale - trzeba być szczerym - nie jest to najkrótsza droga. Szybciej byłoby przez miejscowość Jastrząb, ale jakoś nigdy nie miałem okazji jechać tym wariantem. Dopiero teraz nabrałem wystarczającej motywacji, aby sprawdzić ten szlak. Już na wstępie napiszę, że nie za bardzo nadaje się on dla szosowców. Za Rudą Wielka jest około dwukilometrowy odcinek szutrów. Może kiedyś będzie asfalt, ale na razie jest dobrze ubity drobny grysik. Potem już cały czas szosa tylko z większym ruchem niż przez Ciepłą. Na plus na pewno trzeba zaliczyć, że dojazd ten jest bardziej interwałowy. W ostateczności jest krótszy o cztery kilometry co przekłada się na jakieś 10 minut. Druga część programu zakładała zbadanie czerwonego szlaku przez Skłobską Górę, aby ułożyć sobie bezproblemowy przejazd od miejscowości Antoniów do Chlewisk oczywiście cały czas terenem. Ułożenie wszystkich tych przejazdów w jedną spójną trasę pozwalałoby podczas pięciogodzinnego wypadu z Radomia zaliczyć podjazd do Huciska i na Altanę (408 m. n.p.m.), zjazd do Ciechostowic i stamtąd znów podjazd na Altanę, potem przyjemny łagodny zjazd do miejscowości Huta, dalej asfaltowy podjazd do Antoniowa i następnie zjazd w kierunku Chlewisk leśną drogą, która zmienia się w kamienisty strumień. Pozostawał odcinek przez Skłobską Górę (341 m. n.p.m.) z wymagającym zjazdem, ale tutaj zawsze się gubiłem, dlatego tym razem chciałem jechać od strony Chlewisk, aż dotrę do miejsca, które łatwo zlokalizować jadąc od Antoniowa. Przygotowując się wgrałem do telefonu szkic trasy, więc z pomocą gps musiało w końcu się udać wytyczyć te kilkanaście kilometrów solidnej 'górskiej' jazdy. I tak nieśpieszne zjeżdżając asfaltem w kierunku Chlewisk zostałem chyba pierwszy raz w tym sezonie wyprzedzony przez mtbikera podczas takich weekendowych włóczęg. Ba, to było zjawisko wręcz niespotykane, bo wyprzedziła mnie szanowna koleżanka w pełnym ekwipunku. W takim byłem szoku, że na 'Cześć' prawie zapomniałem języka w gębie. Szkoda, że nie jechałem w stronę Szydłowca, bo na takim kole można jechać kilometrami, if you know what i mean... Z rozpędu prawie przegapiłem skręt na czerwony szlak przez Skłobską Górę. Byłem zdziwiony jak ja dotychczas nie ogarnąłem tego przejazdu, ponieważ szlak był bardzo dobrze oznaczony. Z resztą widać było, że nie jeden wyścig się tutaj odbywał: tu i ówdzie drogę znaczyły poniewierając się tubki po żelach i stare taśmy smutnie wiszące na drzewach i krzakach. Dobiłem do pomnika upamiętniającego zwycięstwo powstańców w 1863 roku i wróciłem tą samą trasą do Chlewisk. Trochę brakowało mi przedniego hamulca, ale dałem radę. Tylko parę metrów musiałem sprowadzić, jednak to była konsekwencja wybrania złego toru jazdy. Z Chlewisk szybko uciekłem do Szydłowca przed nadciągającym deszczem. Na próżno, bo i tak dopadł mnie w Szydłowcu. Elektronikę schowałem głębiej w plecaku, przezbroiłem się na wariant deszczowy i z dobrym wiatrem w plecy wróciłem starą trasą do Radomia. Teraz tylko w któryś weekend trzeba przejechać te wszystkie odcinki trasy za jednym zamachem.
Sobota, 7 lipca 2012Przejechane 110.56km w terenie 60.00km
Czas 05:01h średnia 22.04km/h
Temperatura 34.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 26.04 km Wyścig: 66.46 km Powrót: 18.06 km
Ten maraton na pewno na dużej zapisze się w pamięci. Pierwszy raz przyszło mi się ścigać w tropikalnych warunkach. Byłem już na maratonach odbywających się w naprawdę ciepłe dni jak na przykład Szydłowiec 2010, ale czegoś takiego nie pamiętam. Normalnie poważnie zastanawiałbym się czy jechać w dłuższą trasę w takiej temperaturze. Lubię jak jest ciepło, ale powyżej trzydziestu paru stopni przestaję dawać radę. Dodatkowo maraton jest wyjątkowo jak na mazovię w sobotę i nie miałem za bardzo okazji zregenerować się po pięciu dniach tyrki w pracy. Niestety, nie zawsze udaje się wszystko zapiąć do końca i trzeba z marszu stawić czoła wyzwaniom. Tak było w tym maratonem. Lekko nie dospany wsiadłem w pociąg do Gabratki-Letnisko. Nie było jeszcze 8.30, czyli jeszcze całkiem rano, a już się ze mnie lało. Podróż pociągiem szybko minęła i 9.15 byłem już w Garbatce. Teraz wystarczyło tylko dojechać 15 kilometrów do Kozienic. Okazało się, że pociągiem jechał jeszcze jeden zawodnik z Warszawy dzięki czemu dojazd upłynął na przyjemnej rozmowie przy nieśpiesznym tempie. W miasteczku nie miałem nic do załatwiania, więc sprawdziłem tylko chipa i pojechałem zapoznać się z początkiem i końcem trasy. Prawie nie różniła się od ubiegłorocznego polandbike'a. Podczas objazdu ostatnich dwóch kilometrów zastanawiałem się czy będę tu jeszcze o coś walczył czy to będzie doczłapywanie się po niemal 70 kilometrach. Doczłapywanie, ponieważ w lesie było duszno i jak zazwyczaj pod drzewami jest przyjemny chłodek to tym razem chłodniej była na otwartej przestrzeni. Wróciłem na stadion i ustawiłem się w końcówce drugiego sektora. Samo czekanie było już męczące. W słońcu licznik pokazywał prawie 36 stopni. Czułem, że ciężko będzie mi się dzisiaj jechać. Mimo wszystko chciałem pojechać na 81-82% w ratingu, aby utrzymać dorobek sektorowy. W końcu nastąpił start. Początek w drugim sektorze jest dużo mocniejszy niż w trzecim i tempo tak szybko nie spada nawet po wjeździe w teren. Trochę osób mnie wyprzedziło, ale ja starałem się jechać swoje co w tych warunkach miało duże znaczenie. Kilka kilometrów gonitwy mogłoby wyciągnąć ze mnie wszystkie siły. Trasa była długa, szeroka to było miejsce i czas na odrabianie ewentualnych strat. Ja starałem się realizować plan w miarę spokojnej jazdy do połowy a potem to się zobaczy co można będzie pojechać. Od początku jechało mi się ciężko, z trudem mi się oddychało, nie mogłem wziąć pełnego wdechu. Dopiero za pierwszym bufetem po oblaniu rąk i nóg wodą odpowiednio się schłodziłem i mogłem coś więcej przycisnąć. Trzymałem jednak cały czas zapas z myślą o drugiej cześć trasy, za którą nie przepadam i która mnie ponadprzeciętnie męczy. Mimo takiej asekuracyjnej jazdy załapałem się do grupy, która miała odpowiednie tempo dla mnie. Po wczorajszej i nocnej burzy trasa zaskakiwała mnie ilością kałuż. Tydzień temu nie było skrawka błota za to było wiele kilometrów w kopnym piachu. Natomiast dziś piach całkiem zniknął a na jego miejscu pojawiły się kałuże. Pierwszą, drugą starałem się omijać, ale kolejne już brałem środkiem. I tak wiadomo było, że czystym na metę się nie dojedzie. Takie przejazdy, choć nie obojętne dla łańcucha i reszty napędu, fajnie chłodziły w nogi. Byłoby świetnie tylko w takich warunkach nie najlepiej spisywały się crossmarki. Gdybym wiedział założyłbym nobby nic. Jazda w błocie nie jest moją mocną stroną. Boleśnie przekonałem się o tym około 30 kilometra. W błocie ześliznąłem się do koleiny. Próbowałem się jeszcze jakoś ratować, ale bez skutku co zakończyło się wywrotką. Ja na szczęście poleciałem w krzaki, ale rower został na wyjątkowo wąskiej w tym miejscu ścieżce powodując wywrotkę zawodnika jadącego za mną. Nic nikomu się nie stało, szybko się otrzepaliśmy, kolega pojechał, ja też chciałem jechać dalej, ale kierownica przekręciła się na rurze sterowej. Chciałem wyprostować bez kluczy, ale się nie dało. Wtedy zauważyłem, że przednie koło jest mocno skrzywione. Na dodatek tarcza także przestałą być prosta. Co prawda koło mieściło się jeszcze w widelcu, trochę obcierało, ale się kręciło. Ciężko, bo krzywa tarcza mocno obcierała klocki. Akurat stało się to w miejscu najbliższym do Radomia i poważnie się zastanawiałem czy się nie wycofać i wróci do domu. Szczerze to w tej chwili przeszły mi chęci na dalsze ściganie. Jednak zanim dojechałem do nawrotu w miejscowości Dąbrowa Kozłowska w głowie zaświtała mi myśl, aby mimo wszystko jechać dalej i takim zdefektowanym rowerem ukończyć maraton. W końcu przednie koło się obracało. Wiadomo było, że wynik będzie poniżej oczekiwań, pożegnam się z drugim sektorem, ale udowodnię sobie, że można przejechać ponad 40 kilometrów mimo przeciwności. Załączyłem tempo wycieczkowe i toczyłem się do mety. Rower jechał opornie, dziwacznie zachowywał się w zakrętach, ale jechał do przodu. Dopiero 15 kilometrów przed metą wróciła mi chęć na ściganie. W dziwnym miejscu, bo na trudnym odcinku wysypanym kamieniami zauważyłem, że zaczynam utrzymywać się na kole innych zawodników i nawet doganiam co niektórych. Jednak blokująca tarcza zrobiła swoje i około 5 kilometrów przed metą dopadają mnie skurcze. Musiałem odpuścić i zachować trochę sił na ciekawą końcówkę. Autor: Patrycja Borkowska
Nawet się to udało, bo na ostatnich metrach wyprzedziłem jeszcze kogoś i nawet starczyło na mocy na finish. Za metą szukałem tylko kawałka cienia. Kilka-kilkanaście minut zajęło mi dojście do stanu używalności, aby móc iść umyć rower i siebie. W kolejce do myjki umęczyłem się nie mniej niż podczas ścigania. Dopiero opłukanie się w kurtynie wodnej zrobionej przez miejscowych strażaków przywróciło mi zmysły do równowagi. Na koniec została miska makaronu i mogłem wracać na pociąg. I tutaj czekało mnie bonusowe ściganie. Z rozwalonym kołem, ujechanymi nogami trzeba było w 40 minut przejechać ponad 15 kilometrów. Niby nic wielkiego, ale prawie cały czas po górkę i pod wiatr. Rok temu nie zdążyłem, a następny pociąg dopiero za dwie godziny. Muszę przyznać, że motywację miałem dużą, aby na czas dostać się do Garbatki. Udało się, ale na końcu miałem już chwilę zwątpienia. Dobrze, że pociąg miał 2 minuty opóźniania. Zdążyłem na absolutny styk – dzień zakończyłem sprintem na peron z czekającym pociągiem.
Niedziela, 1 lipca 2012Przejechane 44.73km w terenie 15.00km
Czas 02:01h średnia 22.18km/h
Temperatura 35.0°C
Miała być część druga objazdu, ale dzisiaj skapitulowałem przed temperaturą. Momentami było ponad 41 stopni. W takich warunkach nie było mowy o intensywniejszej jeździe. Pojechałem jedynie dokładniej zbadać jeden fragment co do którego miałem wątpliwości jak biegnie trasa, ale po dotarciu na miejsce chęci na dalsze szwendanie mi przeszły. Wydatnie w tej decyzji pomógł mi brak czegoś przeciw robactwu. No i to ekstremalnie szybkie opróżnianie bukłaka. Dwa litry ledwo starczyły na dwie godziny jazdy.
Sobota, 30 czerwca 2012Przejechane 76.40km w terenie 45.00km
Czas 03:37h średnia 21.12km/h
Temperatura 31.0°C
Na ten dzień obnosiłem się z wypadem w okolice Skarżyska, ale pomysł zarzuciłem, bo: po pierwsze prognozowany był upał i o ile lubię letnie temperatury to powyżej 30 stopni jazda przestaje mi się układać. W pewnym momencie następuje zgon, koniec, marzę tylko o powrocie do domu i lepiej, żeby ten dom był w miarę niedaleko. Po drugie zaczął szwankować mi w rowerze przedni hamulec. Na płaskim problem był nie do zauważenia, ale podczas ostatnich zjazdów na Altanie trudno było nie odnieść wrażenia, że coś ewidentnie nie gra. Klamkę można było dociągnąć do kierownicy a i tak większego wpływu nie miało to na siłę hamowania. Prawdopodobnie zapowietrzony był układ - trzeba było zajrzeć przed wypuszczeniem się w trudniejszy teren. I po trzecie: chciałem trochę odespać po tygodniu pracy, więc plan spalił na samym początku. Nic to jednak, ponieważ w końcu pojawiła się mapka z trasą maratonu w Kozienicach. Szybki ogląd tracka, zgranie na telefon i nastąpił pewien zawód. Z tego co zostało opublikowane wynika, że będzie ganianie się głównie po drogach pożarowych praktycznie bez singli. Okolice Pionek i Jedlni-Letnisko całkowicie ominięte, więc górek na trasie nie będzie. Kilka fragmentów trasy nie znałem, ale nie liczyłem na jakieś podjazdy. Natomiast wiem, że jeśli nie popada 2-3 dni przed sobotą to można spodziewać się piachu, dużo piachu, miejscami wręcz nieprzebytych piaskownic. Z tego właśnie powodu raczej rzadko w miesiącach letnich zaglądam do puszczy, bo wiem jak potrafią być upierdliwe tamtejsze drogi. Z ciekawości jednak chcę zrobić zwiad na pętli Mega. Połowę trasy Fit znam ze wcześniejszych tegorocznych wypadów. Końcówka jest praktycznie identyczna jak w poprzednim roku na polandbike, czyli szeroka leśna droga, zaś do rozjazdu Mega-Fit jest nowy asfalt przez miejscowość Augustów, a wcześniej szutrówka, która przecina drogę na Królewskie Źródła. Poczekałem, aż zrobi się trochę chłodniej popołudniu w między czasie odpowietrzając hydrauliki i w końcu ruszyłem sprawdzić, czego spodziewać się za tydzień. Po wjeździe do puszczy wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Przy utrzymaniu się obecnej upalnej pogody będzie piaskowo. Dużo gorzej niż na przykład w Wyszkowie. Odsyłam z resztą to zdjęć ustrzelonych podczas jazdy. Jednak, żeby nie było, że tylko narzekam to trafiają się ciekawe fragmenty oddające ducha tej puszczy, w których jakoś dziwnym trafem nigdy nie byłem. Można by było dłużej delektować się takimi widokami, ale się nie dało. Rój latających potworów błyskawicznie zakwalifikował mnie jako potencjalną stołówkę. Meszki przy nich to małe piwo, bo to coś, chyba nazywa się to gzy [update: zostałem uświadomiony, że to są bąki, bo gzy nie gryzą] czy jakoś tak, atakują od razu i gryzą do krwi. Dlatego każdemu jeżdżącemu wolniej zalecam zaopatrzyć się w dobry repelent. Natomiast biada tym, którzy będą zmieniać dętkę.
Niedziela, 24 czerwca 2012Przejechane 74.36km w terenie 45.00km
Czas 03:17h średnia 22.65km/h
Temperatura 26.0°C
Dawno już sobie zaplanowałem, że ten dzień będzie wykorzystany na objazd trasy maratonu w Kozienicach i wykonanie małej dokumentacji foto. Niestety na niespełna dwa tygodnie przed imprezą nadal nie ma mapki. Albo organizator podchodzi po macoszemu do tej edycji albo wciąż przepycha się z leśnikami i policją, aby wycisnąć ciekawszy przebieg wyścigu niż ubiegłoroczny polandbike. Dlatego na tą chwilę nie wiadomo czy trasa pobiegnie w kierunku Radomia czy w kierunku północno-zachodnim, jednak ja obstawiam kierunek na Radom. Wydaje się być tutaj więcej atrakcji do wykorzystania, ale trzeba będzie zabezpieczyć ruchliwą szosę Radom-Kozienice. Z braku konkretnych informacji jak i pomysłu na inny cel niedzielnej przejażdżki wpadłem mimo wszystko do puszczy zobaczyć jakie obecnie panują tam warunki. Znając potencjał terenu do zamieniania się w ruchome piaski, na ten moment można napisać, że piachu praktycznie nie ma. W większości przypadków jest on dobrze ubity, a leśne drogi są bardzo szybkie. Trafiłem tylko na jeden kawałek zdewastowany przez ścinkę w lesie. Kałuż,a tym bardziej błota też nie ma. Jak będzie padało co kilka dni takie warunki się utrzymają, jeśli nie będzie padało, utrzyma się słoneczna pogoda i kilka razy przejedzie drogami ciężki sprzęt, może szykować się pustynna rzeźnia w środku lasu.
Sobota, 23 czerwca 2012Przejechane 114.24km w terenie 15.00km
Czas 04:39h średnia 24.57km/h
Temperatura 22.0°C
Jak już pisałem wcześniej zmiany w kalendarzu mazovii i legii wywróciły mi kalendarz lipcowy do góry nogami. W ten weekend od dawna miałem zarezerwowany na objazd trasy maratonu w Kozienicach, ale po pierwsze jeszcze nie ma na razie mapki z trasą, a po drugie przez dwa tygodnie sporo może się zmienić w kwestii podłoża. W taki sposób powstał mi luźny tydzień. Mogłem wybrać się na poland bike do Sochaczewa i prawie pół dnia się zastanawiałem czy tak nie zrobić. Ciekawość mnie ciągnęła, bo nie znam tamtych okolic, ale jak zobaczyłem jakie jest zapowiadane przewyższenie to ochota mi przeszła. 300 metrów na ponad 60-kilometrowej trasie, to jest tyle co kot napłakał. Okolice Radomia są płaskie, ale bez większych trudności mogę wymyślić coś co będzie miało więcej metrów pod górę, a koszt wpisowego i dojazdu zerowy. Tak więc z Sochaczewem dałem sobie spokój. Jak już miałem zostać na weekend w domu to postanowiłem poszukać większych podjazdów. Oczywiście wiele szukać nie trzeba, bo porządne podjazdy zaczynają się za Szydłowcem, a konkretniej pisząc to mam na myśli podjazd do Huciska a potem na szczyt Altany. Dalej, realizując idee 'Weekend zerowych kosztów', do Szydłowca jadę rowerem, bo trasa przyjemna a i znajdzie się kilka smaczków po drodze. Jednak właściwa zabawa zaczyna się na podjeździe do miejscowości Hucisko. Na pewno jest treściwie. W Huciskach opuszczam asfalt i atakuję do końca Altanę. Podłoże jest tutaj wyraźnie inne jak w innych lasach mazowieckich. Nie ma piachu, za to z ziemi wystają już kamienie różnej wielkości - taka namiastka gór. Las jest gęsty i mimo palącego słońca miejscami panuje głęboki cień. Wjazd pod wieżę obserwacyjną to chyba jeden z lepszych kawałków mtb w województwie mazowieckim. Zjeżdżam do granicy z województwem świętokrzyskim. Po drodze mijam innego mtb-bikera, który podjeżdżał Altanę od południowej strony. Skręcam do Ciechostowic i mam przed sobą długi kilometrowy, asfaltowy zjazd. Gdyby nie to, że wieś jest dość ruchliwa to można tutaj pokusić się o bicie rekordu na maksymalną prędkość, ale ja wolę zachować rozsądek, bo dzisiaj trafił mi się orszak weselny. Tak na marginesie, ile ja już w sobotnie popołudnia mijałem takich orszaków weselnych to nie ogarniam. Na pewno po kilka w każdym roku się trafi. Wracając do trasy, za wsią odbijam w prawo i zaczynam podjazd kamienisto-korzenno-trawiastą ścieżką. I tak trzy razy pętla przez szczyt i Ciechostowice. Na kolejnej pętli znów mijam tego samego bikera: ja zjazd, on podjazd. Po wszystkim wjeżdżam jeszcze do końca asfaltem w Huciskach by spojrzeć z wysokości na Polskę nizinną, do której trzeba było wracać.
Niedziela, 17 czerwca 2012Przejechane 69.85km w terenie 55.00km
Czas 03:36h średnia 19.40km/h
Temperatura 30.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 2.48 km Wyścig: 67.37 km Powrót: 0 km
Nareszcie wybrałem się na porządny maraton. Półmetek sezonu za pasem i była to najwyższa pora na coś treściwszego niż gonitwy podwarszawskie. Mazowieckie maratony są ok, ale brakuje w nich czegoś epickiego. Brakuje mi przygody, bo nizinne tereny mam opatrzone na zwykłych wyjazdach i nawet szczere starania organizatorów za bardzo tego nie są w stanie mnie zaskoczyć. W poszukiwaniu nowych wrażeń trzeba ruszyć się na południe. Pierwszy przystanek do coraz większych gór to na pewno świętokrzyska liga rowerowa. Szkoda, że tak rzadko pojawiam się na tym cyklu. Z Radomia jest całkiem blisko, ale życie rzuca mnie raczej w kierunku stolicy. Niemniej jednak tym razem udało mi się zorganizować transport i zafundować dzień pełen wrażeń. Nie musiałem zostawiać zapasu sił na dojazdy i powroty, dlatego dzisiaj zdecydowałem się jechać najdłuższy dystans, czyli master. Tym razem jak na standardy ślr raczej krótki i łatwy, więc nie powinien mnie zniszczyć. Zapowiadane przewyższenia rzędu 900 metrów klasyfikowały maraton jako najbardziej płaski w serii, podczas gdy na Mazowszu taka wartość byłaby reklamowana jako super-hiper-górski maraton. W ogóle ta edycja miała być nietypowa jak na ślr: nie dość, że relatywnie płasko to jeszcze piaszczyście. Akurat od tego drugiego chciałem uciec, ale przewyższenie i tak wystarczająco mocno mnie przyciągało. To co mi się podobało to, że przed startem trzeba podjąć męską decyzję jaki dystans się jedzie. Nie ma zmian potem, bo org zakłada, że każdy wie na co się zapisał, a jak nie to będzie musiał się o tym przekonać już na trasie. Dzięki temu każdy dystans startuje w tym roku oddzielnie i to jest fajne, ponieważ wiadomo z kim się ścigamy. Co ciekawe są sektory, ale przed startem wszystkie się łączą. Full profska jak na pucharze świata ;) Przy małej ilości zawodników całkiem słuszny pomysł. Po chwili stania w żarze lejącym się z nieba ruszyliśmy. Spokojnie, bo początek po wąskiej uliczce i przez parking. Dopiero po wyjechaniu na drogę tempo wzrosło. W międzyczasie obsunąłem się praktycznie na koniec stawki. Trochę w tym było winy sprzętu i łańcucha, który nie chciał wejść na blat a po części słabej rozgrzewki, a praktycznie jej braku. Zostałem w ognie, ale jednak w główną grupą. Nie pchałem się do przodu, bo dystans długi a i tak najważniejsza będzie cześć między 18 a 50 kilometrem. Odrobić bądź stracić było gdzie, więc jechałem sobie. To było dobra decyzja. Od 10 kilometra przestaję skupiać się na utrzymaniu pozycji i zaczynam powolne wyprzedzanie. Rozgrzałem się już odpowiednio, ale przy tej temperaturze jak dzisiaj od razu puściłem soki. Pot zalewał mi oczy. Apogeum nastąpiło przed podejściem na jakąś hałdę czy żwirownię. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie widziałem. Pot zalał mi soczewkę powodując okropne pieczenie i szczypanie w prawym oku. Lewy patrzyłem tylko pod nogi, pchając rower sądziłem, że pieczenie przejdzie. Na szczycie rzut okiem lewym na krajobraz, fajny, ale przed sobą ujrzałem zjazd, że szczęka mi opadła. Nawet wypoczęty z normalnie funkcjonującymi oczami chyba nie odważyłbym się tam zjechać. To był zjazd z tych, które jak już się zacznie to trzeba jechać do końca. Przystanki po drodze na pewno byłyby bolesne. Zszedłem tam niemal na ślepo. Próbowałem dalej jechać, ale nie dało się. W końcu się zatrzymałem, zdjąłem okulary i delikatnie w miarę jeszcze czystą rękawiczką przetarłem oczy – po chwili wszystko wróciło do normy. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dzięki tej przerwie wróciłem do gry i nawet udało się dość szybko dogonić tych zawodników. W końcu pojawił się bufet, który jest całkiem inaczej zorganizowany niż na takiej np. mazovii. Nie ma podawaczy i jeśli coś się chce trzeba się zatrzymać. Wtedy do akcji wkracza bardzo miła obsługa. Dopytuje się czego potrzeba, napełnia bidony, bukłaki. Do tego owoce do wyboru, a arbuz smakował mi jak nigdy. Picie w kubeczkach, ale jeśli się stoi to nie przeszkadza, a dzięki temu nie marnuje się izotonik i potem butelki nie poniewierają się po trasie. Zawodnicy za bardzo się nie śpieszą i nie naskakują na siebie, bo wiedzą, że minuta straty generalnie nie ma znaczenia i po postoju będzie można ją spokojnie jeszcze nadrobić. Na kolejnym bufecie taka sama sytuacja. Dla mnie aż dziwne, że zawodnicy mają takie zdrowe, luźne podejście do ścigania. W ogóle przebieg tego maratonu był dla mnie dziwny, całkiem inny niż to co przejechałem w tym roku. Nie było prawie wcale jazdy na kole, bo każdy jechał na siebie bez oglądania się na innych. Zresztą już w połowie dystansu poczułem się jak na wycieczce. Jechało się samemu z majaczącą od czasu do czasu na dłuższej prostej koszulce innego zawodnika, z tyłu tak samo. Tempo jak na szybszej wycieczce przez las, przez który nie przejeżdżał nikt od dłuższego czasu. Pod kołami oprócz zapowiadanego piachu, którego nota bene nie było tak dużo przeważała leśna ściółka, mchy i czasami borówki. Chyba najbardziej zapadł mi właśnie taki odcinek lekko pod górę zarośnięty borówkami bez widocznej ścieżki czy drogi, ale całkiem spokojnie do przejechania. I chociaż nie było widać po czym się jechało to w ogóle nie trzęsło. Wszystko układało się na plus. Nareszcie nie było, a jak już to symbolicznie, po wertepiastej trawie co zawsze odbiera mi chęci do jazdy. Jeśli mogę się do czegoś przyczepić to do oznaczenia trasy, a właściwie do poprowadzenia końcówki trasy master. Różniła się ona do końca trasy fun. Pomijając już fakt różnych końcówek dla obu dystansów, to rozjazd powinien być oznaczony bardzo wyraźnie i najlepiej jeszcze pilnowany przez kogoś z obsługi. Nie mam zazwyczaj problemu z oznakowaniem, bo wiem, że oprócz jazdy trzeba także rozglądać się po mijanych drzewach, ale tutaj absolutnie nie mam pojęcia kiedy był zjazd. Na pewno zmęczenie też swoje zrobiło, mimo to w pewnym momencie po prostu zniknęły niebieskie strzałki z master a zostały tylko zielone z fun. Wiedziałem, że coś nie gra, lekko spuściłem z tempa i zastanawiałem się o o chodzi. Dogonił mnie jakiś zawodnik i zawodniczka, zapytałem się czy to dobra trasa, ale jasnej odpowiedzi nie dostałem. I tak za daleko zajechałem aby zawracać, więc jadę za nimi. Zaczął się asfalt i praktycznie meta a ja już widziałem, że na 100% to nie jest właściwa trasa, bo co innego objechałem ramach rozgrzewki. Na metę wjechałem bez przekonania z myślą, że dostanę DNS, bo tutaj z takimi rzeczami się nie patyczkują. Jednak do dzisiaj nie dostałem, więc chyba org przymknął na to oko. Cała trasa była dobrze oznakowana, nigdzie nie miałem wątpliwości, ale w newralgicznym miejscu zabrakło zabezpieczenia. Po maratonie zostało mi jeszcze rytualne obmycie z piachu i błota roweru oraz siebie, aby nadawać się wejścia do samochodu. Na koniec jeszcze miska makaronu, trochę skromna, ale może być i pożegnałem się z Sielpią. Trzeba było niestety szybko wracać do domu.
Niedziela, 10 czerwca 2012Przejechane 98.54km w terenie 50.00km
Czas 04:20h średnia 22.74km/h
Temperatura 26.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 19.69 km Wyścig: 61.51 km Powrót: 17.34 km
Zaczynam się powtarzać, bo znów pojechałem na maraton spoza planu. Niestety organizatorzy, przynajmniej na mazowszu, pozmieniali terminy w lipcu i jeśli na początku roku lipiec zapowiadał się z czterema maratonami to teraz w moim kalendarzu zostały tylko dwa a właściwie to tylko Kozienice są pewnym punktem. Chociaż to najbliższy mi maraton to prawdopodobnie najnudniejszej, bo w znanej mi okolicy. Ponownie z pomocą w zapełnianiu wolnych terminów przyszedł poland bike. Pierwsze spotkanie z tą serią nie zachwyciło mnie, ale z każdą edycją coraz bardziej się do niej przekonuje. Na tą chwilę to nawet bardziej podoba mi się poland bike niż mazovia. I chociaż na bufetach jest biedniej, w miasteczku jest mniej atrakcji to dla mnie są to rzeczy mało istotne. Za to jest coś co mnie przyciąga. Być może to coś co każdy organizator szumnie nazywa atmosferą, ale chyba rzeczywiście coś takiego istnieje co odróżnia sportowy poland bike od rodzinnej mazovii. Można to wyraźnie poczuć, bo miasteczko jest ciaśniej zorganizowane a mimo to nie ma wielkiego tłuku. Pewnie każdy organizator życzyłby sobie wielokrotność tej liczby, ale dla mnie optimum na maratonie to około 400-600 uczestników. Powyżej 600 ludzi na starcie jakakolwiek atmosfera zaczyna niestety uciekać. Oczywiście wszystko to są dywagacje, bo i tak najważniejszy jest dojazd, a do Wyszkowa nie ma problemu dostać się z Warszawy dla niezmotoryzowanych, więc wybór był prosty. Jedynie rano zastanawiałem się czy to okularów brać pomarańczowe czy ciemne szkła. Szybkie zapoznanie się z prognozą pogody oraz zdjęciami satelitarnymi trasy i wiadomo, że będzie gonitwa przez pola przy pełnym słońcu. Biorę ciemne szkła. Tym razem miasteczko w nieciekawym miejscu, ale jak pisałem nie obchodzi mnie to. Ważna jest trasa i tutaj jest chyba najciekawsza końcówka jaką kiedykolwiek jechałem. Dwa podjazdy i zjazd na dosłownie ostatnich metrach. Przed tym ponad kilometr wąskiej ścieżki co prawda po krzakach, ale to praktycznie singiel. Będzie walka techniczna do samej mety, tak jak lubię. Nie lubię zaś długich, szerokich prostych z wyścigami sprinterskimi, choć wiem, że inni mają dokładnie odwrotne zdanie. Na objeździe zapamiętuje kiedy będzie robić się zwężenie, jak długo będzie trać. To kluczowe informacje na finishu. Po zapoznaniu się z końcówką trasy idę już ustawić się w sektorze. Nie chcę kolejny raz startować z końca, bo potem trzeba się nagimnastykować, aby przebić się do przodu. Cel na dzisiaj mam jeden: awansować z trzeciego do drugiego sektora. Czuję, że jestem dziś w stanie to osiągnąć. Start i asfalt na początek. Bardzo dużo asfaltu, może nawet z 8 kilometrów. Poczułem się jakbym jechał w wyścigu szosowym. Prędkość cały czas około 40 km/h, ciasno i świadomość, że w razie kraksy ma się zerowe możliwości manewru. Zawsze jeżdżę sam i jazda w grupie nie jest moją mocną stroną. Nie odstawiam nerwowych ruchów, ale jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Mimo to staram się trzymać blisko czoła grupy. W końcu zjeżdżamy na szuter i szyk się rozluźnia. Można zacząć atakować. Dobrze do tego motywuje unosząca się chmura kurzu i myśl, że z przodu powinno być lepiej. Pierwsza łacha piachu przejechana bez problemu, ale na drugiej zawodnik przede mną zakopał się, a nie chcąc w niego wjechać i się nie zatrzymać próbuje go ominąć. Niestety zahaczamy się kierownicami i ląduję w krzakach. Nic się mi nie stało oprócz paru zadrapań, ale przestał działać licznik. Szybko okazało się, że przekręcił się magnes na kole. Głupio było się zatrzymywać to poprawić, czekałem na jakiś korek, ale nic takiego nie nastąpiło. Tak więc dzisiaj jadę praktycznie na ślepo z żywieniem. Żele jem kiedy czuję taką potrzebę, a nie według kilometrażu. Bufety pojawiają się trochę z zaskoczenia, ale i tak jest tam tylko woda lub izo, więc nie gra to wielkiej roli. O dziwo nawet nieźle pod względem żywienia przebiega ten maraton, co jest nauczką na przyszłość, aby bardziej słuchać własnego organizmu niż bezmyślnie patrzeć na licznik. A trasa cały czas leci. Raczej jadę sam, bo brakuje chęci współpracy. W 3-4 osoby zawsze lepiej wyglądają zmiany, bo przy większej ilości osób zawsze znajdzie się wozikoło i ogólnie spada poziom zmian. Jeśli ktoś się nie męczy to dlatego ja mam. O ile do rozjazdu z mini, który prawie przeoczyłem, jest przyjemnie, to po rozjeździe, a szczególnie po nawrocie w stronę Wyszkowa, trasa robi się upierdliwa. Niemal cały czas pośród pól po dróżkach wyjeżdżonych przez ciągniki. I tak albo jest bardzo piaszczyście albo wyboisto, bo z prawej strony pole ziemniaków i z lewej strony pole ziemniaków a środkiem kilka razy przejechał traktor i to jest trasa maratonu. Dosłowne i najprawdziwsze w świecie kartoflisko. Próbuję kilku przełożeń, ale na żadnym nie daje się sensownie jechać. Apogeum wertepów następuje na odcinku wzdłuż szosy między rower a drzewami. Bardzo ciężki do przejechania kawałek. Niestety wychodzi tutaj cwaniactwo i chęć udowodnienia nie wiem czego przez niektórych. Chociaż oznaczenie wyraźnie pokazuje którędy należy jechać ponad połowa ludzi ucieka na asfalt, jakby im było go jeszcze mało po początkowych kilometrach. Nie zaprzeczę mi też przez głowę przeleciała taka myśl, ale po to przyjechałem na maraton, aby zdobywać doświadczenie w jeździe terenowej, podnosić technikę jazdy po trudnym podłożu. Na podium i nagrody, o ile takie są, nikt z tej grupy nie miał szans, więc po co takie zachowanie. Jak już ktoś miał serdecznie dość wertepów, w co wierzę, to niech zjedzie na drogę, ale niech potem poczeka na resztę. To byłoby w jakiejś mierze fair, a tak wyszło bardzo nieładnie. Budujące jest jednak, że były osoby, które potrafią walczy uczciwie. Jechałem akurat za czołową zawodniczką Mają Busmą i ta ani myślała o skrócie, chociaż wiedziała, że goni ją po defekcie Agnieszka Sikora. Po tym fragmencie chyba jednak się zdenerwowała, bo zapodaje zabójcze tempo. Początkowo jeszcze się jakoś trzymam, potem próbuję dospawać, ale i tak wychodzi lipa. Po prostu odpada. Musiałbym jechać w trupa, a jeszcze trochę zostało do końca. Nie wiem ile, bo licznik nie działa, ale strzałek z mini na razie nie ma. Muszę odpuścić i złapać drugi oddech. Pomogło to, bo po paru kilkunastu minutach wracam do gry i zaczynam doganiać kolejne osoby. Grupa, która mi uciekła porwała się i teraz każdy jedzie osobno. Kolejne osoby udaje mi się wyprzedzać. Powoli zaczynam czuć, że zbliżam się do Bugu i końcowego odcinka. Dochodzę jeszcze jednego zawodnika, wyprzedzam, pilnuje z tyłu, aby mi nikt nie wskoczył za pleców na wjeździe na singiel. Chociaż już zaczęły łapać mnie skurcze, na tym kawałku odżywam. Zawsze mnie takie ciasne ścieżki pobudzają. Na podjazdach za plecami nie mam nikogo, więc tylko zostało atakować tym z przodu. Nie jest łatwo, bo nie mogę przeszarżować. Jadę na granicy skurczów i mocniejsze depnięcie mogłoby oznaczać koniec. Skarpa zaliczona w siodle i zmieniam z młynka na średnią tarczę. Autor: Bogusław Lipowiecki
Na zjeździe mam ciemno przed oczami. Trochę to było niebezpieczne. Autor: Darek Cedel
Ostatni podjazd z palącymi nogami i zakręt. Udaje się nawet kogoś jeszcze wyprzedzić i jest meta. Kilka minut dochodzę do ciebie. Chcę się umyć i przy okazji rower, ale nie ma wody ani myjek na rowery. Minus jak nic. Ostatecznie twarz i ręce obmyłem w dwóch kubkach wody z bufetu. Zjadłem swoją porcję makaronu i uciekłem na pociąg. Na dzisiaj miałem dosyć. Aha, no i jest drugi sektor.