Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2011

Dystans całkowity:606.94 km (w terenie 195.00 km; 32.13%)
Czas w ruchu:26:59
Średnia prędkość:22.49 km/h
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:55.18 km i 2h 27m
Więcej statystyk

Mazovia Łomianki + dojazdy

Niedziela, 2 października 2011Przejechane 95.73km w terenie 50.00km

Czas 04:13h średnia 22.70km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 25.79 km
Wyścig: 50.16 km
Powrót: 19.77 km

Lato już dawno się skończyło i zostały już tylko ostatnie podrygi sezonu maratońskiego. Niewątpliwie takim znakiem, że koniec sezonu już puka do drzwi i przez następne kilka miesięcy trzeba będzie gryźć ściany w domu, gdy za oknem panować będzie plucha, zimno, śnieg z deszczem, jest epilog mazovii. Czołówka już zakończyła zmagania o punkty w generalce, więc teoretycznie wyścig był o przysłowiową pietruszkę. Przy najmniej dla tych z pierwszego sektora. Reszta mogła powalczyć jeszcze o lepszy sektor na przyszły sezon. Tym bardziej, że czołowi zawodnicy albo nie przyjeżdżają na epilog lub luźno do niego podchodzą, nie wypadało przegapić w teorii łatwiejszej możliwości awansu. Trzeci sektor chyba dobrze oddaje to jaki poziom prezentuję, ale jakby jechało mi się tak jak w Łochowie, to miałem szansę wskoczyć o poziom wyżej (ach ta próżność). A po drugie, ważniejsze, miałem blisko to czemu miałbym nie jechać.
Do Łomianek dotarłem na kołach w niecałą godzinę. Dzisiaj miasteczko nietypowe, bo start-meta daleko od samego biura zawodów. Przed godziną 10 na starcie pusto, więc podjechałem pod biuro w miejscowej szkole, chociaż nie miałem tam nic do załatwiania. Powłóczyłem się chwilę i wróciłem na start, aby standardowo zapoznać się z początkiem a zwłaszcza końcem trasy. Rewelacji i niespodzianek nie było, ale ciekawy byłem tej samej trasy przez Kampinos. Nigdy tam nie jeździłem i była to dla mnie nowość.
Wystartowałem spokojnie. Na pierwszych kilometrach uważałem na wystające z ziemi słupki przeciwsamochodowe. Prędkość w grupie była spora i trafienie w taki słupek niewątpliwie źle by się skończyło. Dopiero po kilkunastu minutach przerzedziło się na trasie i uformowała się paro-osobowa grupka, która miała odpowiednie dla mnie tempo. Ogólnie płasko, twardo to i trasa szybko leciała. Dopiero na kilkunastu kilometrach pojawił się mini podjazd na wydmę, czyli na Ćwikłową Górę. Było to coś w rodzaju radomskiej Wielkiej Góry czy Górek Miłosnych. Można powiedzieć, że do przejechania siłą rozpędu. Kilka przepchnięć i było się już na górze.
Potem zaczęły się przyjemne single wzdłuż drogi. Najprzyjemniejsze w nich było to, że ciasno wiły się między drzewami. Miejscami było dość wąsko, ale to tylko w pozytywny sposób podkręcało emocje. Zero nudy, bo cały czas trzeba było pracować kierownicą. W jednym miejscu zawodnik z początku grupki się wywraca na piachu i musiałem się zatrzymać razem z innymi. Ktoś z tyłu się zagapił i wjechał w nas, ale nic nikomu się nie stało. Trochę porwała się grupka, ale po paru minutach wszystko wraca do stanu sprzed przymusowego postoju.
Po dotarciu do twardej gruntowej drogi wszyscy jak jeden mąż wyciągają co tam mają w kieszonkach do jedzenia i picia. Złapałem kilka łyków żela, przepiłem i nasz mini peleton mógł znów podkręcić tempo. W pewnym momencie urwał się jeden zawodnik, dwóch za nim pogoniło. Ja nie atakowałem, ale spokojnie wchodzę na wyższe obroty i po paru chwilach już byłem za nimi. Nie było pod wiatr, więc nie warto było za wszelką cenę gonić.

Znów zaczęły się górki. Pierwszy zawodnik ewidentnie zaczął zamulać, ale nie bardzo było miejsce go wyprzedzić. Z tyłu słychać odgłosy niezadowolenia i zachęty do przyśpieszenia, ale co zrobić jak po bokach drzewa, a nie chciałem ryzykować jazdy poza ścieżką i nadziania się na pieniek jak dwa tygodnie temu. Ogólnie to przez cały wyścig miałem wrażenie, że właśnie złapałem snake'a. W każdym razie w pewnym miejscu wyskoczyła za pleców Agnieszka Sikora i odstawiła całą naszą grupkę. Z perspektywy mogę napisać, że było to dobre miejsce do zaatakowania. Szkoda, że nie powiozłem się za nią. Miałem wtedy jeszcze wystarczająco sił.
Od tego momentu grupa się rozleciała. Zostałem sam, reszta została z tyłu. Dogoniłem na piaskach jednego zawodnika, ale końcowe kilometry kolejny raz musiałem jechać sam. Wtedy, gdy najbardziej potrzebowałem grupy do wsparcia, nie było nikogo odrobinę lepszego obok. Jechałem sam, a na około piątym kilometrze przed metą zaczęło mnie powoli odcinać. Ktoś mnie wyprzedził na tym odcinku, ale był to lepszy zawodnik, którego mijałem jak kończył zmieniać dętkę. Do mety nie zdążył mnie już łyknąć żaden pociąg.
Odrobinę zjechany udałem się do miasteczka i o dziwo mało ludzi, znaczy się nie powinno być źle. Nie ma jeszcze kartki z wynikami z mega. Także dobry znak. Do bufetów nie było kolejek. Było gdzie się opłukać z kurzu, więc bez dziwnych spojrzeń wrócę przez miasto. Jeszcze chwila na myjce, bo rower po wyścigu prawie czysty.
Następnego dnia sprawdziłem wyniki i YES! rzutem na taśmę załapałem się na drugi sektor. Trzeba będzie popracować w zimę co by na wiosnę nie było wstydu.

Wynik:
M2: 18/65
Open: 57/300