MTB Cross Maraton Suchedniów

Niedziela, 12 sierpnia 2012Przejechane 108.09km w terenie 75.00km

Czas 06:08h średnia 17.62km/h

Temperatura 19.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 11.38 km 0:41
Wyścig: 82.10 km 4:48
Powrót: 14.61 km 0:39

Maraton w Suchedniowie – jeden z głównych celi na ten sezon. Rok temu był to jeden z ciekawszych wyścigów jaki przejechałem. Co prawda na średnim dystansie, ponieważ długi miał ponad 100 kilometrów. To za dużo dla mnie jak na wyścig. W tym roku było tylko około 80 kilometrów, jeszcze w moim zasięgu, dlatego zdecydowałem się na mastera. Dodatkowo był to trzeci start na tym dystansie, więc mógłbym zaistnieć w generalce. Zapowiadana była trasa na jednej pętli, ale w ostatnich dniach przed maratonem trąba powietrzna zdemolowała las w okolicach Góry Sieradowickiej. Organizatorzy zostali zmuszeni do modyfikacji trasy i ostatecznie musiały być dwie pętle. Nie przepadam za takim jeżdżeniem w kółko, ale w takich okolicznościach nie dało się inaczej. Nadal zostało ponad 1500 metrów przewyższenia a takiego jeszcze nie przejechałem podczas wyścigu. W ogóle nie przypominam sobie, aby tyle pokonał w ciągu jednego dnia. Podsumowując: to nie miało już być żaden trening, przygotowywanie tylko sprawdzenie na ile mnie rzeczywiście stać w tym roku.
Dzień wcześniej przygotowałem rower i naiwnie założyłem, że da się przejechać Suchedniów na crossmarkach. W ubiegłym roku nie było z nimi problemów, ale wtedy było sucho. Wieczorem spojrzałem na forum, a tam informacja, że popadało i generalnie w lesie jest ślisko. Na mocno poddartych oponach mogło być nieciekawie. Poszukałem schowanego nobby nic i trochę plułem sobie w brodę, że nie zakupiłem drugiego. Na początku tygodnia rozważałem taki zakup, ale przecież będzie ciepło, będzie sucho, po co mi taka opona. A rano w Suchedniowie było zimno, gdzieniegdzie stały kałuże i po objeździe końcowego w sumie lajtowego kilometra cieszyłem się, że miałem przynajmniej z przodu oponę na mokre warunki. W miarę czasu się ocieplało, ale miałem zagłostkę jak się ubrać. Ostatecznie zdecydowałem się jechać w krótkich spodniach i długiej podkoszulce. Momentami było mi za ciepło jednak w ogólnie całkiem dobrze się ubrałem.
Po starcie wszyscy ruszyli w miarę spokojnie. Początkowe kilometry były identyczne jak rok temu – szybka, szeroka szutrówka. Przeszkadzały trochę kałuże i co chwilę ktoś zmieniał tor. Nawet mi się coś takiego przydarzyło. Nie za bardzo pomyślałem i z tyłu tylko usłyszałem ostre hamowanie. Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Wraz z upływem czasu robiło się co raz rzadziej, więc i niebezpiecznych sytuacji ubywało. Właściwie do Kamienia Michniowskiego nic wielkiego się nie działo. Trasa była mi znana. Dopiero przy Kamieniu trasa prowadziła inaczej niż zazwyczaj jeżdżę na wypadach w te okolice. Zawsze skręcam ostro w lewo a teraz jechało się dalej wzdłuż niebieskiego szlaku. Niedaleko o tego miejsca zaczynał się techniczny zjazd, który master pokonywał trzy razy. Pierwszy raz sprowadziłem, bo jazdę zakończyłem na pieńku. Nie będę trzymał w napięciu i napiszę od razu, że drugi i trzeci raz także sprowadzałem. Lepiej stracić te kilkanaście sekund (i trochę godności) niż ryzykować wywrotkę. Jednak sam zjazd był do przejechania. Wielu osobą się to udało i na zdjęciach można zobaczyć jaki był patent na jego pokonanie, dlatego przy następnych wypadach do Skarżyska na pewno będę odwiedzał to miejsce i na spokojnie przećwiczę zjazd po właściwym torze.
Dalej był płynny zjazd tak jakby na odpoczynek po głównej przeszkodzie maratonu. Następnie trochę podjazdu i docierało się do pierwszego bufetu przy którym się nie zatrzymałem, bo niczego mi nie brakowało. Zresztą złe miejsce na postój – za dużo można było stracić.
Dopiero po przecięciu szosy zaczęły się tereny mi nieznane, chociaż coś tam kojarzyłem je z ubiegłorocznego Suchedniowa. Praktycznie skończyły się płaskie odcinki i przez cały czas jechało się albo z górki, albo pod górkę. A jak się wjechało na taką górkę to aż chciało się zatrzymać na chwilę. Ze zmęczenia też, ale głównie dla widoków. Dla takiego mazoviaka jak ja, który przyzwyczajony jest to jednostajnego krajobrazu po horyzont, tutejsze pofałdowanie terenu wprawiało mnie w euforię. Żeby jednak nie było tak sielsko na takie atrakcje trzeba było sobie zasłużyć, bo niektóre podjazdy dawały w kość. Na pewno zapadł w pamięć ten przez łąkę z takimi stopniami, które rok temu pokonywało się, ale jadąc w dół. Za nim trochę szutrówkami przez okoliczne wioski, trochę przez kolejne łąki i dojeżdżało się do drugiego bufetu. Teraz już się zatrzymałem, bo miałem ochotę na inny izotonik niż w bukłaku no i ten arbuz. Dużo lepiej smakuje i orzeźwia niż zwyczajowe banany. Przez tą degustację uciekła mi grupka, której miałem zamiar się trzymać, ale bez bufetu i tak by mi wcześniej czy później odjechała a ja prawdopodobnie zaliczyłbym zgon. Tutaj już nie było żartów i nie mogłem sobie pozwolić na skurcze w nogach. Przy tych ciągłych podjazdach, zjazdach nie byłoby miejsca na rozjechanie. Dlatego przy pierwszych objawach sztywnej nogi lekko odpuszczałem, uzupełniałem płyny czy wspomagałem się żelem.

Autor: Sabina Stolarska

W taki sposób doturlałem się do Kamienia po raz drugi. W międzyczasie zaczęli mnie dublować zawodnicy z czołówki Fana, więc przed zjazdem na Mastera miałem już przy najmniej pół godziny straty. Druga pętla to powtórka historii: zjazd z Kamienia schodzony, bufet za pominięty, łąka z progami wykończająca i stołowanie się na kolejnym bufecie. Przez ten czas jechałem już właściwie ciągle z tymi samymi zawodnikami, więc można było się porównać. Wyszło mi, że właściwie całkiem nieźle idzie mi na podjazdach, ale podczas zjazdów daję ciała. Może to po ostatnim dzwonie tak dłonie same zaciągały klamki, może wrodzona ostrożność, ale jest to element nad którym muszę popracować.
Po trzecim 'zjeździe' z Kamienia ostatni bufet minąłem. Nie warto było się zatrzymywać, bo zostało już generalnie tylko z górki, a ja nie byłem na szczęście w stanie wymagającym reanimacji na bufecie. Jeszcze mnie dwa burki odszczekały, z czego jeden miał wyraźną chęć na posmakowanie mojego buta. Trzeba przyznać, że charakterne były i długo się trzymały, ale dzięki temu na pewno parę sekund nadrobiłem. Szybko je jednak roztrwoniłem, bo na ostatnim kilometrze zaliczyłem glebę. Niemal tak samo jak rok temu. Ktoś mnie wyprzedził, ale udało mi się przed metą dogonić.
W końcu meta i dobrze, ponieważ byłem już naprawdę wypompowany. Cicho dochodząc do stanu równowagi zostałem zaczepiony przez takich jednych i dostałem pewną propozycję. Co się z tego urodzi to się dopiero przekonam. Po tych pogaduchach poleciałem do bufetu, bo głodny byłem jak nigdy po maratonie. Ciastka i makaron smakowały wybornie. Nie wiem czy rzeczywiście robią na ŚLR taki dobry czy to zasługa trudnej trasy, po której zjadłoby się prawdopodobnie każdy makaron, ale wiem jedno: porcje są zdecydowania za małe. Mycie roweru sobie darowałem. Kolejka była za długa a mi się śpieszyło na pociąg. Tylko się trochę opłukałem w uwaga: ciepłej wodzie. W ogóle zaplecze sanitarne w Suchedniowie było najlepsze z jakim się spotkałem. Spora w tym zasługa organizowania miasteczka na terenie campingu.

Wynik:
M2: 23/30
Open: 44/68

 
 
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa slana
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]