W nowym czepku

Niedziela, 5 sierpnia 2012Przejechane 89.54km w terenie 12.00km

Czas 03:31h średnia 25.46km/h

Temperatura 29.0°C

 

Po wczorajszym wypadzie w piękne okolice Skarżyska i Suchedniowa przyszedł dzień bardziej spokojnej jazdy. Właściwie było to dokończenie planu dnia poprzedniego, na który nie starczyło dnia, ale i trochę sił i chęci. W drodze powrotnej miałem zajrzeć jeszcze do Iłży. Odstraszyła mnie jednak ostatecznie perspektywa turlania się po wioskach asfaltem. Dawniej były jeszcze przyjemne szutry przez las niestety ostatnio zamienione zostały na drogi asfaltowe dobre na szosę, jednak nie ma za bardzo czego na nich szukać na mtb.
Paradowanie po asfalcie zazwyczaj zostawiam na niedzielę, dlatego odwiedziny wzgórza zamkowego w Iłży zamieniły się na oddzielną niedzielną wycieczkę. A ponieważ tak się składa, że niedziela jest zazwyczaj po sobocie nie musiałem się już dzisiaj wysilać nad wymyślaniem trasy. Dodatkowo podczas takiej niezobowiązującej jazdy mogłem ocenić jak sprawuje się nowy kask i okulary, które to musiałem kupić po wywrotce w Zagnańsku. Nowy Atmos jest lżejszy, lepiej wentylowany niż stary Havoc, okulary także jakoś lepiej mi pasują, chociaż mają tendencję do parowania. Z czasem wyjdzie czy będą ok czy dalej trzeba będzie szukać dobrego i taniego modelu.
Na wzgórzu zrobiłem kilka podjazdu. Więcej nie było za bardzo jak, ponieważ robiona była jakaś inscenizacja bitwy z czasów I wojny światowej, a co za tym idzie więcej ludzi i samochodów kręciło się po dróżkach.
Z nowych rzeczy to krótko przyjrzałem się pieszej ścieżce pod basztę. Dotychczas nawet nie zastanawiałem się czy można by po niej zjechać, ale coraz bardziej kusi mnie taka perspektywa. Jak kiedyś będzie pusto na wzgórzu to dokładnie ocenię sytuację i może nawet spróbuję.

 

Nowe rozdanie

Sobota, 4 sierpnia 2012Przejechane 114.94km w terenie 40.00km

Czas 05:26h średnia 21.15km/h

Temperatura 26.0°C

 

Zauważyłem, że podobnie jak w poprzednim roku w lipcu mam spadek formy. Ciężko mi ocenić czy przyczyną jest znudzenie się rowerem czy lipcowe ciepło. Cały ubiegły miesiąc czułem, że jestem na fali opadającej co zdają się potwierdzać moje występy na maratonach. Sporo miałem na nich pecha, ale i podczas zwykłych wypadów nie było rewelacji. Zbrzydły mi już okolice Radomia i potrzebowałem odmiany. Jak uzależniony potrzebowałem mocniejszej dawki rowerowania. Nie pozostawało nic innego jak zapakować się w pociąg do Skarżyska, aby przypomnieć sobie jazdę w terenie może nie górskim, za to na pewno pagórkowatym. Miał to być także sprawdzian przed najciekawszymi wyścigami w moim kalendarzu i przy okazji przynajmniej częściowe zapoznanie się z trasą maratonu w Suchedniowie.
Ostatecznie nie za wiele przejechałem zgodnie z trasą, jednak najważniejsze było dla mnie poznanie ogólnej sytuacji w terenie w okolicy. I kolejny raz przyznaję, że uwielbiam jeździć rowerem po tych górkach. Są odcinki przez las i odcinki pośród pól. Głównie te odcinki na otwartej przestrzeni lubię, bo wtedy świetnie widać pofałdowanie terenu, mozaikę różnokolorowych pól obsianych pojedynczymi domkami czy innymi budynkami. Raz masz to wszystko jakby pod stopami, drugi raz trzeba zadzierać głowę do góry. Drogi, ścieżki wrzynają się pod górę lub z górki w wąwozach gdzie na końcu przecina się płynącą rzeczkę. Do tego łagodne słońce nad głową i można by jeździć godzinami. Ale w lesie jest pięknie. Na początek ze Skarżyska zielony szlak na Wykus dobry by poćwiczyć technikę w pokonywaniu różnych przeszkód na ścieżce. Potem w Mostkach lasem, w których nie raz spłoszyłem jelenia z dorodnym porożem, dojazd szerokiej szutrówki. Z tej szutrówki zjazd na niebieski szlak na Kamień Michniowski. Fragment między szutrówka a Burzącym Stokiem przyprawia o euforię. Niby szeroko wyjeżdżona droga, ale tak naprawdę to jest świetny singiel między koleinami i drzewami. Ścieżka w dobrze ubitej ziemi skacze z jednej strony na drugą gdzieś za drzewami omijając pieńki. Trzeba balansować ciałem, uważać, aby nie zawadzić o coś pedałami, precyzyjnie prowadzić koło – w myślach krzyczy się 'Chwilo trwaj wiecznie!'.
Po przeprawie przez rzeczkę zaczyna się wyrypiasty podjazd z luźnymi kamieniami, ale nie wkuwający tak jak płaska wertepiasta łąka. Potem następuje zjazd z Kamienia Michniowskiego. Mijani piechurzy ustępują drogi i patrzą na Ciebie z podziwem. A na koniec włóczenia się można zafundować sobie podjazd od Starachowic na Ostre Górki i dalej w stronę Wąchocka. Nie wiem co za szatan układał na tej drodze bruk, ale jak był tego podjazdu nie jechał zawsze wytrzęsie mnie niemiłosiernie i skłania do ponownego poważnego rozważenia kupna fulla w przyszłości. Wjazd na asfalt jest wtedy wielką ulgą i wydaje się być powierzchnią idealnie gładką.
Po takim wypadzie kocha się te kilkanaście kilo metalu i gumy zwane rowerem.

 

Nocna pętla

Piątek, 3 sierpnia 2012Przejechane 35.80km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 29.03km/h

Temperatura 23.0°C

 

Tak jak zazwyczaj w piątek pojeździłem w nocnych warunkach i albo coraz bardziej ślepnę albo staję się coraz bardziej wymagający, bo moja sigma pava przestaje mi wystarczać w kwestii oświetlenia. Chodzi mi po głowie pewna mocna lampa na przód, ale na razie pilniejszy był zakup nowego kasku, więc kwestia upgrade'u oświetlania musi poczekać do jesieni.

 

Za gorąco, za wietrznie

Niedziela, 29 lipca 2012Przejechane 69.62km w terenie 0.00km

Czas 02:40h średnia 26.11km/h

Temperatura 32.0°C

 

Upał nie odpuszcza a mnie przez to dopada coraz większy leń. Wiedziałem, że dzisiaj jestem ograniczony czasowo to jednak po śniadaniu musiałem zlegnąć przed telewizorem. Dopiero po godzinie nabrałem ochoty na rower. W zamyśle był ambitny plan szybkiego dostania się do Iłży na wzgórze zamkowe i kilka podjazdów pod basztę, ale ostry południowy wiatr skasował ten pomysł. Zamiast tego potoczyłem się nad zalew w Domaniowie. Tam o dziwo jakoś mało ludzi było. Za gorąco, a może pora obiadowa była...

 

W poszukiwaniu nowej trasy

Sobota, 28 lipca 2012Przejechane 116.86km w terenie 15.00km

Czas 04:49h średnia 24.26km/h

Temperatura 33.0°C

 

Dziwnie to zabrzmi, ale zaczynam narzekać na upały w środku lata. Kiedyś uważałem, że upał 30 stopniowy to świetne warunki do jazdy i dziwiłem się innych krzywiącym się na takie temperatury. Jeździłem wtedy raczej krótkie wycieczki, ale wraz ze wzrostem dystansów zacząłem zmieniać zdanie. Teraz wiem, że w moim przypadku duży dystans i upał potrafią doprowadzić mnie na skraj wycieńczenia, a jazda w takiej sytuacji staje się męczarnią. Lepiej unikać takich przypadków, bo na prawdę można obrzydzić sobie rower. Dlatego z wypadem czekałem na popołudnie ambitnie licząc, że uda się pokonać całą zaplanowaną trasę. Chciałem zrobić pętlę przez Szydłowiec z podjazdem pod Altanę i przejazdem przez Skłobską Górę.
Dojazd do Szydłowca wybrałem przez Jastrząb. Dopiero niedawno pierwszy raz jechałem tą drogą, ale liczyłem na własną pamięć w kwestii zapamiętania jak i w którym miejscu skręcić. Mówi się '-Umiesz liczyć, licz na siebie' ale trzeba było raczej liczyć bardziej na gps niż na własne majaki. Przestrzeliłem jedno skrzyżowania i trochę pobłądziłem. Trzeba było się wrócić. Przez to miałem opóźnienie w Szydłowcu i wiedziałem, że nie przejadę całej zaplanowanej trasy, bo noc by mnie zastała w drodze powrotnej.
Jednak nie wszystko było stracone. Na Altanie poćwiczyłem podjazdy oraz zjazdy. Potem przypomniałem sobie jeszcze drogę od miejscowości Antoniów, bo tutaj też trasa ulotniła mi się z głowy. Dzięki temu przy następnym podejściu nie powinno być już błądzenia. Dodatkowo wiem, że nie jest to trasa na popołudnie, bo zwyczajnie nie zdążę wrócić do Radomia przed wieczorem.

 

Rozgrzewka weekendowa

Piątek, 27 lipca 2012Przejechane 35.72km w terenie 0.00km

Czas 01:12h średnia 29.77km/h

Temperatura 26.0°C

 

Normalna, standardowa pętelka przez Dąbrówki, Kozinki, Taczów. Dystans wyszedł większy niż dotychczas, ponieważ przeskalowałem licznik. Dotychczas zaniżał wartości, nie przeszkadzało mi to na stałych trasach, ale zaczęło denerwować podczas maratonów. Wiedziałem ile mniej więcej oszukuje i na bieżąco przeliczałem podczas wyścigu. Nigdy jednak nie było to dokładne. Po porównaniu tegorocznych oficjalnych dystansów z tym co zmierzył mój licznik, wyciągnięciu średniej odchyłki, wprowadzeniu poprawki, w Zagnańsku licznik pokazywał już prawidłowo kilometraż a na stałych trasach i tak patrzę głównie na czas przejazdu.

 

MTB Cross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 22 lipca 2012Przejechane 96.80km w terenie 76.00km

Czas 04:53h średnia 19.82km/h

Temperatura 24.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 8.01 km
Wyścig: 79.49 km
Powrót: 9.3 km

Już tak bywa, że na coś cię człowiek szykuje pół roku, czeka na ten dzień, by potem tuż przed zrezygnować. U mnie z Zagnańskiem było całkiem na odwrót. Na start zdecydowałem się właściwie na dwa dni przed. Opłaciłem startowe, aby w sobotę wieczorem nie zaatakowały mnie wątpliwości i mogłem na spokojnie przestudiować rozkład kolejowy. Ponieważ publikowany w internecie rozkład nie zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości zasięgnąłem jeszcze rady w informacji kolejowej. Wielce utwierdzony słowami '- Tak, chyba tak' co do możliwości przewozu roweru nabyłem bilety.
Rano spokojnie załadowałem się do pociągu, który odjeżdżał kilka minut później niż to by wynikało z internetowego rozkładu. Nie przeszkadzało to, miałem zapas czasu, nawet mogłem jechać późniejszym, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. Jak czekając na przesiadkę w Skarżysku usłyszałem, że ma 90 minut spóźnienia to jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu jak patykiem na wodzie pisany jest rozkład TLK. Przy okazji spotkałem innego bikera z Radomia również w podróży do Zagnańska. Miał on o wiele mniej zaufania do transportu kolejowego i wziął dużo większą poprawkę na ewentualne obsunięcia pociągów. Czekał na przesiadkę już prawie 3 godziny.
Pociąg osobowy do Kielc przyjechał według rozkładu. Ciężko ten pojazd w ogóle nazwać pociągiem, bo autobus przegubowy jest większy. W środku ludzi mniej niż w zwykłym autobusie. Było więc dużo wolnego miejsca, klimatyzacja i zachęcające widoki za oknem. Ze stacji trzeba było jeszcze kilka kilometrów podjechać, ale to już w ramach rozgrzewki. Akurat przydało się, bo po załatwieniu formalności niewiele zostało mi czasu wolnego. Zdążyłem tylko odjechać ostatnie kilkaset metrów. Przy długim dystansie nie miało to jednak wielkiego znaczenia, i tak ostatnie kilometry jedzie się zazwyczaj samemu.
Start spokojny za samochodem. Przy mniej niż stu zawodnikach wszyscy początek jadą razem w peletonie. Widać czołówkę z przodu, nie ma nerwowości od pierwszych metrów, bo przy 80 kilometrach będzie jeszcze czas na wykazanie się umiejętnościami. Dopiero po kilometrze zaczęło się ściganie. Zresztą prawie natychmiast tempo się uspokoiło na pierwszym asfaltowym podjeździe. Bardzo pasuje mi taka sytuacja, bo nie lubię pierwszych kilometrów pokonywanych z dużą prędkością. Jak już stawka się rozciągnęła zaczęły się szerokie leśne szutry i właściwe ściganie. Nie byłem zaskoczony trasą, bo w sporej części pokrywała się ze Skarżyskiem 2010. W pierwszej części trasy jechało się przyjemne, łagodne podjazdy oraz równie przyjemne i dodatkowo szybkie zjazdy. Słońce świeciło, kamienie i gałęzie wystrzeliwały spod kół, nieliczne kałuże chłodziły nogi, temperatura do ścigania panowała idealna – czego chcieć więcej. Od czasu do czasu zdarzały się odcinki wolniejsze po trawie przez łąki, ale tutaj na ślr jakoś mniej wyboiste niż np. na mazovii. Pilnowałem się, aby nie zajechać się od początku. Starałem się realizować plan rozsądnej jazdy do półmetka, a potem się oceni co można zdziałać. Na 40 kilometrze czułem się całkiem nieźle, była jeszcze świeżość. Miałem już jakiś punkt odniesienia w postaci innych zawodników i mogłem gonić kolejnych. O ile na podjazdach nie miałem problemów to podczas zjazdów inni za bardzo uciekali. Na szybkim dość szerokim zjeździe, jakich było mnóstwo dzisiaj, nie odpuściłem uciekającemu i zakończyło się moją wywrotką. Ba, to był dzwon jakiego jeszcze podczas jazdy w terenie nie miałem. Niezwykłe uczucie gdy z podskakującego roweru nad którym się już nie panuje rozpoczyna się faza swobodnego, niczym nie zakłóconego lotu. Czas zaczął płynąć dużo wolniej, bo przez zaledwie ułamek sekundy zdążyłem przemyśleć, że to będzie porządny dzwon i jakie to dziwne uczucie tak lecieć. Potem czekałem tylko na kontakt z ziemią. Normalny upływ czasu wrócił wraz z donośny trzaskiem pękającego kasku. Zrobiłem piękne otb i centralnym upadkiem na głowę. Z perspektywy mogę napisać, że to było szczęście w nieszczęściu, że główne uderzenie przyjąłem na kask. Szybko w szoku wstałem i pierwsze co zrobiłem to obmacałem ręce i nogi, czy nie nastąpiło uszkodzenie konstrukcji. Wszystko było na swoim miejscu, brak śladów krwi czy całkiem okej. Kask jakiś powgniatany się zrobił i luźny, ale nic na to nie można było poradzić. Rower też był w dobrym stanie. Przekręciły się rogi na kierownicy, jednak ogólnie bez strat na sprzęcie. Wsiadłem na rower i wydawało się, że szybko o upadku zapomnę, gdy po jakiejś minucie odezwały się plecy. Na nierównościach musiałem wstawać. To jednak było nic, bo w następnej minucie dały o sobie znać dłonie, szczególnie lewa. Zauważyłem, że środkowe place mam zakrwawione i ledwo mogłem trzymać kierownicę. Na wybojach prawie wyrywało mi ją z rąk. Spod rękawiczek widziałem tylko jak siwieją mi nadgarstki. Widać uderzenie przyjąłem nie tylko na kask. Dodatkowo zaczęła się pętla jechana tylko przez Master, która była dużo bardziej nierówna niż to co dotychczas na Fan. Walczyłem już tylko o to, aby przejechać maraton. Przepuszczałem wszystkich, którzy pojawiali się z tyłu, kawałki prowadziłem rower gdy nie dawałem już rady trzymać kierownicy. Jeszcze w tym wszystkim musiało mi paść na oczy, bo zgubiłem trasę. Musiałem się wrócić. Cały fragment przez fajny las marzyłem tylko aby się on skończył.

Tak naprawdę ostatnie 20 kilometrów to było odliczanie do mety. Pod koniec trasa wróciła na leśne szutrówki co było ulgą dla dłoni, ale i tak odpuszczałem, bo przy większej prędkości nie mogłem utrzymać kierownicy. Dopiero na asfalcie przed metą coś mocniej przycisnąłem, ale to już tak na otarcie łez. Na metę wjechałem nie tyle zmęczony co umęczony przez bolące plecy i dłonie. Wyniku nawet nie sprawdzałem, bo widziałem, że wyprzedzili mnie prawie wszyscy. Niech świadczy o tym fakt, że niedługo po mnie przyjechał koniec wyścigu, więc nie ma o czym pisać.
Opłukałem się z błota, zjadłem przydział makaronu i zabrałem się za powrót. Pierwotnie miałem wracać rowerem do Skarżyska, ale mi przeszło. Po sprawdzeniu, że zdążę na pociąg z Kielc pojechałem na stację w Zagnańsku. Oczywiście nie pamiętałem dokładnie drogi i pobłądziłem. Dopiero po zasięgnięciu języka u miejscowych zostałem dobrze pokierowany. Niemal sprintem dotarłem na stację i wjeżdżający na nią pociąg. Identyczna sytuacja jak po Kozienicach. Jeszcze trochę poćwiczę i zrobię z tego mój numer popisowy.
Tracka brak – nie nagrał się :(

Wynik:
M2: 30/36
Open: 62/74

 

Rozkręcanie nogi

Sobota, 21 lipca 2012Przejechane 37.70km w terenie 0.00km

Czas 01:28h średnia 25.70km/h

Temperatura 22.0°C

 

Nic specjalnego jak na sobotę. Do południa podjechałem na dworzec dowiedzieć się jakie są możliwości transportu do Zagnańska, bo czasami internetowy rozkład potrafi oszukiwać a ja potrzebowałem 100% pewnej informacji. Odpowiedź mnie satysfakcjonowała, dlatego potem mogłem udać się na standardową piątkową-nocną pętlę. Na spokojnie obejrzałem okolice tym razem za dnia.

 

Tydzień po Kozienicach

Niedziela, 15 lipca 2012Przejechane 92.98km w terenie 68.00km

Czas 04:13h średnia 22.05km/h

Temperatura 24.0°C

 

Ciekaw byłem jak wyglądała trasa tydzień po maratonie. Różne opinie się czyta na temat tego jaki jest stan szlaków po przejeździe maratończyków. Chodzi tu najbardziej o zaśmiecenie. Nie ma się co potem dziwić, że wyścigi omijają najciekawsze miejsca, bo te zazwyczaj mają jakiegoś zarządce, a ten jak zobaczy jaki śmietnik zostawia tak liczny maraton jak mazovia to później nie ma już ochoty zapraszać takich gości. Często porusza się ten problem i większość jest nauczona/wyczulona aby swoje rzeczy zabierać ze sobą, ale spora część to chyba już genetyczni śmieciarze. Sam tydzień temu dwa razy zwracałem takim osobnikom uwagę i usłyszałem tylko głupie sorry, przepraszam. Co mi po takich przeprosinach. Trzeba było nie wyrzucać butelki, tubki po żelu, a jak już przyznajesz się do winy to wracaj i zabieraj swojego śmiecia. Rozumień, że można coś zgubić, sam miałem tak kilka razy, ale to były wykonane z cała świadomością i premedytacją.
Normalnie ręce opadły jak przejechałem się kawałek trasą. Może ten był słabo posprzątany, bo butelki walamy się po drodze i obok w rowie. Ile było w krzakach można tylko zgadywać. Org taśmy z drzew też mógłby zabrać.
Już chyba wolę, żeby nie było ścigania się po co lepszych miejscach w puszczy. Przy najmniej dla miejscowych pozostaną nietknięte.

 

Skłobska Góra

Sobota, 14 lipca 2012Przejechane 109.80km w terenie 15.00km

Czas 04:34h średnia 24.04km/h

Temperatura 20.0°C

 

To był dzień eksploracji i odkrywania tras do terenów znanych, ale nie do końca poznanych. W związku z problemami sprzętowymi odpuściłem sobie wypad do Skarżyska, ale nie znaczy to, że turlałem się tylko dookoła domu. Wykorzystując jakby tymczasowe uziemienie postanowiłem sprawdzić kolejny wariant dojazdu do Szydłowca. Moja dotychczasowa trasa przez Orońsko i miejscowość Ciepła jest wręcz idealna dla szosy, z równym asfaltem, małym ruchem, ale - trzeba być szczerym - nie jest to najkrótsza droga. Szybciej byłoby przez miejscowość Jastrząb, ale jakoś nigdy nie miałem okazji jechać tym wariantem. Dopiero teraz nabrałem wystarczającej motywacji, aby sprawdzić ten szlak.
Już na wstępie napiszę, że nie za bardzo nadaje się on dla szosowców. Za Rudą Wielka jest około dwukilometrowy odcinek szutrów. Może kiedyś będzie asfalt, ale na razie jest dobrze ubity drobny grysik. Potem już cały czas szosa tylko z większym ruchem niż przez Ciepłą. Na plus na pewno trzeba zaliczyć, że dojazd ten jest bardziej interwałowy. W ostateczności jest krótszy o cztery kilometry co przekłada się na jakieś 10 minut.
Druga część programu zakładała zbadanie czerwonego szlaku przez Skłobską Górę, aby ułożyć sobie bezproblemowy przejazd od miejscowości Antoniów do Chlewisk oczywiście cały czas terenem. Ułożenie wszystkich tych przejazdów w jedną spójną trasę pozwalałoby podczas pięciogodzinnego wypadu z Radomia zaliczyć podjazd do Huciska i na Altanę (408 m. n.p.m.), zjazd do Ciechostowic i stamtąd znów podjazd na Altanę, potem przyjemny łagodny zjazd do miejscowości Huta, dalej asfaltowy podjazd do Antoniowa i następnie zjazd w kierunku Chlewisk leśną drogą, która zmienia się w kamienisty strumień. Pozostawał odcinek przez Skłobską Górę (341 m. n.p.m.) z wymagającym zjazdem, ale tutaj zawsze się gubiłem, dlatego tym razem chciałem jechać od strony Chlewisk, aż dotrę do miejsca, które łatwo zlokalizować jadąc od Antoniowa. Przygotowując się wgrałem do telefonu szkic trasy, więc z pomocą gps musiało w końcu się udać wytyczyć te kilkanaście kilometrów solidnej 'górskiej' jazdy.
I tak nieśpieszne zjeżdżając asfaltem w kierunku Chlewisk zostałem chyba pierwszy raz w tym sezonie wyprzedzony przez mtbikera podczas takich weekendowych włóczęg. Ba, to było zjawisko wręcz niespotykane, bo wyprzedziła mnie szanowna koleżanka w pełnym ekwipunku. W takim byłem szoku, że na 'Cześć' prawie zapomniałem języka w gębie. Szkoda, że nie jechałem w stronę Szydłowca, bo na takim kole można jechać kilometrami, if you know what i mean...
Z rozpędu prawie przegapiłem skręt na czerwony szlak przez Skłobską Górę. Byłem zdziwiony jak ja dotychczas nie ogarnąłem tego przejazdu, ponieważ szlak był bardzo dobrze oznaczony. Z resztą widać było, że nie jeden wyścig się tutaj odbywał: tu i ówdzie drogę znaczyły poniewierając się tubki po żelach i stare taśmy smutnie wiszące na drzewach i krzakach. Dobiłem do pomnika upamiętniającego zwycięstwo powstańców w 1863 roku i wróciłem tą samą trasą do Chlewisk. Trochę brakowało mi przedniego hamulca, ale dałem radę. Tylko parę metrów musiałem sprowadzić, jednak to była konsekwencja wybrania złego toru jazdy.
Z Chlewisk szybko uciekłem do Szydłowca przed nadciągającym deszczem. Na próżno, bo i tak dopadł mnie w Szydłowcu. Elektronikę schowałem głębiej w plecaku, przezbroiłem się na wariant deszczowy i z dobrym wiatrem w plecy wróciłem starą trasą do Radomia. Teraz tylko w któryś weekend trzeba przejechać te wszystkie odcinki trasy za jednym zamachem.