Serwis

Sobota, 17 lipca 2010Przejechane 2.52km w terenie 0.00km

Czas 00:09h średnia 16.80km/h

Temperatura 35.0°C

 

Za gorąco, żeby gdziekolwiek się ruszyć. W zacienionym warsztacie zabrałem się za przegląd kilku części:
- serwis prawego pedała,
- wymiana haka przerzutki,
- serwis tylnej przerzutki (dolne kółeczko jest na wykończeniu),
- przegląd linek i pancerzy (mogą jeszcze być).
Do amortyzatora już dawno powinienem zajrzeć, ale jakoś mam lenia, a poza tym działa ok. Może w sierpniu będę miał trochę czasu to się nim zajmę.

 

Piątkowa pętla

Piątek, 16 lipca 2010Przejechane 28.30km w terenie 0.00km

Czas 00:57h średnia 29.79km/h

Temperatura 28.0°C

 

Standardowy wypad po pracy w piątek. Pomimo już późnej pory nadal było duszno. Cały tydzień starałem się wysypiać i dobrze jeść to i efekt był dzisiaj w postaci dobrze podającej nogi. Było bezwietrznie, więc pomiar w miarę wiarygodny.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

Do Iłży

Niedziela, 11 lipca 2010Przejechane 85.63km w terenie 11.00km

Czas 03:27h średnia 24.82km/h

Temperatura 33.0°C

 

Gorąco, że nie chciało mi się w południe wychodzić nawet z domu. Dopiero po 16 wybrałem się na rower. Chciałem wrócić przed 20, żeby zdążyć na finał MŚ, więc miałem około 4 godzin na jazdę. W sam raz na wypad do Iłży. Chociaż trasa jest łatwa prawie wyłącznie po równym to warunki dawały się we znaki. Miejscami od rozgrzanego asfaltu było 37 stopni.

W Iłży wjechałem na wzgórze zamkowe pod samą basztę, potem zjazd wąwozem obok i podjazd nim znów na wzgórze. Nie zatrzymując się zjechałem ze wzgórza i wróciłem tą samą drogą do Radomia.
Około 19.05 temperatura spadła poniżej 30 stopni. Podczas trzech i pół godziny wypiłem prawie trzy litry.

 

Zachodnie okolice Skarżyska

Sobota, 10 lipca 2010Przejechane 83.16km w terenie 45.00km

Czas 04:45h średnia 17.51km/h

Temperatura 31.0°C

 

Zgodnie z planem wyjechałem rano pociągiem do Skarżyska na zapoznanie się z okolicami gdzie będzie odbywał się maraton w Skarżysku. Kompletnie nie znałem tamtych okolic, więc nastawiłem się na eksploracje w terenie z mapą. Z tego co widniało na mapie można było spodziewać się szerokich szutrówek plus pewnie wąskie ścieżki na szlakach pieszych.
Z dworca w Skarżysku bez problemów dojechałem nad Zalew Rejów. Z tego miejsca zawsze rozpoczynam wypady w kierunku zachodnim na Wykus i północne krańce Gór Świętokrzyskich. Wybierałem wtedy początek trasy po zachodniej stronie zalewu, gdzie droga szybko przechodzi w teren. Podczas maratonu będzie to końcówka przed metą. Jest tam szeroko, trochę korzeni, dołów, trochę piachu. Natomiast początek po starcie jedzie się po wschodniej stronie zalewu. Droga wzdłuż torów jest brukowana z bloczków betonowych i z czasem przechodzi w szuter. Po minięciu stacji skręciłem prawo i tutaj czekało kilkadziesiąt metrów piachu. Już teraz są spore łachy. Kawałek dalej przejazd przez jakiś strumyk i przejazd po metalowym szerokim mostku. Dalej był szeroki szuter. Kompletnie zgładziłem w miejscu gdzie trasa przekracza krajową siódemkę. Prowadzone są tam teraz prace modernizujące trasę, więc cała okolica jest rozkopana. Pewnie będzie przejeżdżać się wzdłuż Kamiennej pod wiaduktem, ale tam teraz bazę zrobili sobie drogowcy. Ja przejechałem przez przejście w Rejowie i niebieskim rowerowym szlakiem wróciłem na trasę maratonu.
Tutaj rozpocznie się prawdziwa walka. Szeroka szutrówka wysypana ubitym tłuczniem, ale i miejscami luźnym wspina się na Kamienną Górę. Właściwie od tego momentu zazwyczaj albo jest z górki, albo podjazd. Miejscami zaskakiwała nawierzchnia. Prawie niezniszczony asfalt lepszy niż na niektórych drogach, tak więc na prostych zjazdach będą duże prędkości. Potem znów szutrówka i luźny tłuczeń. Ciężkawo mi się po tym podjeżdżało. Na dodatek żar z nieba lał się niesamowity.
W pewnym momencie zjechałem na szlak zielony na Bramę Piekielną i Piekło Dalejowskie. Trzeba przyznać, że nazwy intrygujące. Początkowo nie było źle trochę patyków na ścieżce, ale potem trzeba było ciągnąć na sobą rower. Pnie zwalone w poprzek szlaku, trawa powyżej kolan, doły z wodą. W ogóle nie widać było szlaku, ścieżki, po prostu bagno. Na szczęście gęste oznakowanie szlaku nie pozwalało zgubić się w lesie. Na dodatek widać było świeży ślad kogoś kto także przedzierał się tędy z rowerem.

Niestety z czasem gubię szlak i jakąś ścieżką z gęstym błotem, w które zapadało się koło dotarłem szutrówki wysypanej tłuczniem. Pojechałem w kierunku miejscowości Jastrzębia. Droga przeszła znów w asfalt by w Jastrzębi wrócił szuter. Tutaj skręciłem w prawo i pojechałem kawałek przez las. Dojechałem do szutrówki. Cały czas trochę pod górkę, trochę z górki. Od krzyżówek robi się asfalt. Jakość nawierzchni taka, że można szosą śmigać. Przy kolejnych krzyżówka skręciłem w prawo by zaliczyć zjazd z Kopalnianej Góry znów szutrówką. Dojechałem do przecinki, ale trawa powyżej kolan zniechęciła mnie do przedzierania się. Wróciłem do asfaltu i pojechałem do czerwonego szlaku pieszego. Przy zjeździe z asfaltu trzeba było przenieść kawałek rower, ale potem można było śmiało jechać. W miejscowości Kopcie opuszczam czerwony i trasę maratonu. Śpieszyło mi się na pociąg i postanowiłem skrócić sobie drogę do skrzyżowania przy rezerwacie Świnia Góra. Potem tego żałowałem to połowę tego odcinka prowadziłem rower pod górę w piachu.
Powrót cały czas niebieskim rowerowym do miejscowości Rejów. Po drodze zrobiłem jeszcze postój na jedzenie.
Ogólnie tego dnia nieźle się ujechałem. Może to wina gorąca, może miałem zły dzień, a może trasa była wymagająca? Tak z wrażeń na gorąco jak wracałem pociągiem, to mogę napisać, że trasa według mapki ma na pewno ponad 60 kilometrów z czego około 30-40% to asfalt. Średnia prędkość powinna być zatem większa niż w Szydłowcu, chociaż nie ma tutaj płaskich odcinków.
Więcej zdjęć z objazdu trasy tutaj.

 

Piątkowe jeżdżenie

Piątek, 9 lipca 2010Przejechane 37.33km w terenie 0.00km

Czas 01:18h średnia 28.72km/h

Temperatura 26.0°C

 

Kolejna piątkowa pętla po powrocie z pracy. Trasa przez Taczów, Zakrzew, Golędzin, Cerekiew, Kozinki to nic specjalnego jednak lubię te wypady przy zachodzącym słońcu. Chociaż dzisiaj spokój zmąciły dziwne dźwięki z okolic przerzutki tylnej. Chyba skrzywiłem hak, albo wózek, albo jeszcze coś innego.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

Mazovia Szydłowiec + dojazd + powrót

Niedziela, 4 lipca 2010Przejechane 125.55km w terenie 64.00km

Czas 06:33h średnia 19.17km/h

Temperatura 30.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 18.99 km
Wyścig: 63,98 km
Powrót do Radomia: 42,58 km

Po odpuszczeniu maratonu w Radomiu obiecałem sobie, że do Szydłowca wybiorę się choćby nie wiem jak paskudne warunki były. Poza tym Skarżysko jest w także w zasięgu moich obecnych możliwości logistycznych, a to pozwala już zaistnieć w generalce klasyfikacji 'górskiej' na mazovii.
Cały tydzień pogoda była taka jaka lubię najbardziej, czyli ciepło może nawet za bardzo. Po częściowym objeździe w ubiegłą sobotę nie miałem wątpliwości, miejscami błoto na pewno będzie. To zdecydowało, że zabrałem plecak z bukłakiem zamiast bidonów. Trochę się wahałem nad tym czy po optymalne rozwiązanie, bo większość ludzi jeździ bez plecaków. Uznałem jednak, że zmiana nawyków przed wyścigiem to zły pomysł. Wolę jeździć z bukłakiem i jeszcze nie mam dodatkowych problemów z zabraniem dętek i narzędzi.
Rano po normalnym śniadaniu, czyli kanapkach z wędliną i pomidorem, wyruszyłem na pociąg o 8.30 do Szydłowca. Jak się okazało na miejscu miałem towarzystwo, które zmierzało także do Szydłowca. Po dojechaniu pociągiem do celu w miarę sprawnie dotarłem do miasteczka rowerowego, aby się zarejestrować. Obawiałem się kolejek, ale rejestracja poszła szybko i miałem jeszcze mnóstwo czasu. Sprawdziłem chipa na mecie, był ok, a potem pokręciłem kilka kółek po ulicach Szydłowca w ramach rozgrzewki. O 10.00 zrobiłem sobie ostatni posiłek przed startem.
Start był umiejscowiony na rynku w Szydłowcu. Tutaj dowiaduję się z banerów, że Mega zostało wydłużone z 54km na 67km. Dla mnie to była dobra wiadomość, bo czułem, że po 54km miałbym niedosyt, a dystans Giga w terenie to za dużo jak na mnie. Wziąłem jeszcze redbull'a od miłych dziewczyn i ustawiłem się w 10 sektorze. Trochę potem żałowałem tego redbull'a bo zachciało mi się na siku jeszcze przed startem. Trudno jak trzeba będzie to zatrzymam się na trasie.
Po starcie sektora raczej nie wyrwałem do przodu. Było z górki, więc wszyscy równo ruszyli. Jak tylko się poluzowało można było przycisnąć i jeszcze przed zjazdem w teren minąłem kilka zawodniczek z 9 sektora. Potem była polna droga, więc także wyprzedzanie szło sprawnie. Choć już to widziałem w tamtym roku w Radomiu, nadal lekkim szokiem jest dla mnie widok niemal tylko po wjechaniu w teren osób z łańcuchami w dłoniach czy zmieniających dętki. Po pewnym czasie na ścieżce zniknął szuter i została trawa. Zrobiło się wąsko i zaczęły się błotne kałuże. I stanie w kolejkach. Na pierwszej poważniejszej zrobił się zator, w którym stało się ponad 5 minut, a potem co chwila zsiadanie. Ambitniejsi zawodnicy próbują przeprowadzać przez krzaki bokami, ale rezygnują, bo za bardzo nie ma jak. Do cmentarza partyzanckiego nie było mowy o płynnej jeździe. Mimo, że niektóre miejsca dało się przejechać bokiem obok błota zazwyczaj zawodniczki przede mną zsiadały i prowadziły. Nie byłem chamski, nie wpychałem się i grzecznie za nimi czekałem. W jednym miejscu przeszarżowałem i zaliczyłem glebę wprost w kałużę błota. Od tego momentu przestałem się przejmować ilością błota na spodenkach, koszulce, nogach czy rękach. Przez chwilę zastanawiałem się tylko jak wezmę banana na bufecie w tak upieprzone dłonie, ale szybko mi przeszło. Trzeba było skupić się na ścieżce.
Na podjeździe w okolicach Skarbowej Góry czułem, że dwóch zawodników przede mną opóźnia i z przodu inni się oddalają. Wołam, żeby podciągnęli do nich, ale bez reakcji. Akurat zrobiło się szerzej to zacząłem wyprzedzać ich po prawej. Niestety patyk wkręcił się w przerzutki i zrzucił łańcuch. Musiałem się zatrzymać, wyciągnąłem go, ale znów byłem za tą dwójką zawodników. Potem trasa wiodła już leśną brukowaną drogą, więc było jak wyprzedzać.
Po wyjechaniu z lasu był 2 kilometrowy odcinek asfaltem z dwoma ściankami. Z górki wszyscy cięli równo, ale na podjazdach mogłem wyprzedzić kilkanaście osób. Asfalt kończył się bufetem. Złapałem połówkę banana i powerade'a. Dalej był podjazd na Altanę. Raczej tylko z nazwy, bo nie różnił się on od leśnej drogi trochę pod górę. Mimo to zawodnicy trochę się wlekli. Jak była okazja dawałem znać lewa, prawa i do przodu. Słyszałem, że za mną także inni wyprzedzają mijane osoby.
Zanim się obejrzałem, już byłem na szczycie Altany i rozpoczynał się zjazd najszybszy z dzisiejszych. Kilka tygodni temu dobiłem na nim dętkę, więc staram się nie dociążać za bardzo tylnego koła. Na jednym z zakrętów drzewo minąłem na centymetry. Przy tej prędkości to mogło skończyć się niedobrze. Po wyjeździe na asfalt w Huciskach widziałem, że ktoś dzwoni po pomoc medyczną, dwóch innych zmieniało dętki.
Za miejscowością Leszczyny trasa prowadziła wzdłuż linii wysokiego napięcia wśród trawy. Podejrzewam, że to wyjeżdżona przez quady ścieżka na potrzeby maratonu. Dla mnie fatalny odcinek. Nie dało się wyprzedzać, wyrypy cały czas, max na liczniku poniżej 10kmh. Po wjechaniu na 'rowerostradę' widziałem, że następni zawodnicy są daleko z przodu. Mimo wszystko udało mi się do nich dojść zanim skończyła się szutrówka. Za miejscowością Antoniów na szutrze zauważyłem, że jeden z zawodników leży na ziemi i generalnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Ktoś już przy nim był, więc spytałem czy wszystko w porządku. Sytuacja była już opanowana, pogotowie wezwane i czekają na przyjazd. Pojechałem dalej. Tutaj zaczął się świetny zjazd kamienistym strumieniem. Końcówkę i tak wszyscy sprowadzali pluskając po wodzie. Ależ to było orzeźwienie dla stóp. I buty opłukały się z błota.
Kawałek dalej zaczął się kamienisty podjazd pod Skłobską Górę. Bez tłoku dałoby się go pokonać z siodła, ale gdy inni podprowadzają ty też musisz. Wyrypisty zjazd to znów dobra dawka emocji. Tutaj najwięcej trudności sprawiały mi gałęzie po bokach. Trącane przez osoby z przodu dawały popalić po głowie i ramionach. Jedna chciała mnie nawet zsadzić z roweru, ale w ostatniej chwili złapałem ją ręką. Jednak zjazd pod dołach z jedną ręką na kierownicy to już dla mnie lekki hardcore. Koniec zjazdu i pojawił się drugi bufet. Zatrzymałem się, aby uzupełnić bukłak. Schodzi dłużej niż z bidonem, ale później jest wygodnie pić niemal w każdym momencie. Złapałem jeszcze batona i w drogę.

Autor: Zbyszek Kowalski

Za drugim bufetem zrobiło się strasznie pusto na trasie. Jechało mi się tak dziwnie. Nikogo w zasięgu wzroku przede mną ani za mną. Tylko co jakiś czas pojawia się pojedyncza osoba. Na 52km dopada mnie kryzys. Złapały mnie skurcze w obu udach. Jak się kręciło to nie było ich czuć, ale jak się przerwało to już było gorzej. Na dodatek znów przeprawy przez błota. Ciągłe zsiadanie pogłębiało ból. W pewnym momencie kolana same zaczęły się pode mną uginać. Z zaciśniętymi zębami wsiadłem i dobrze, że był dłuższy suchy kawałek. To pozwoliło rozjechać mięśnie. Nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu o zawodnicy z przodu zaczęli się oddalać. Zacząłem więcej pić i po paru minutach spokojniejszej jazdy ból przeszedł. Mogłem już gonić tych z przodu i wkrótce ich wyprzedziłem.
Powoli zbliżał się finisz i tempo ogólne wzrosło. Na ostatnich 2 kilometrach uformowała się wraz ze mną 4-osobowa grupka, która będzie walczyć między sobą na kresce. Ostatnie ciasne zakręty przez metą i pojedynek z dwoma zawodnikami to było coś czego nie przeżyłem jeszcze. Na jednym z takich zakrętów na mniej niż kilometr do mety po wewnętrznej wyprzedzam jednego z nich. Tempo cały czas rosło. Na ostatniej prostej lekko z górki daję w palnik ile sił. Zawodnik za mną też dociska. Dosłownie na ostatnich metrach wyprzedzam i pierwszy finiszuje. Już na mecie wymieniliśmy wzajemne podziękowania za tak emocjonującą walkę.

Autor: Ewincja

Udałem się za posiłek, ale wybór nie zachwycał. Kanapki z pasztetem sobie darowałem, złapałem pomarańcza, trochę ciasta i uzupełniłem napój w bukłaku. Nie stałem w kolejce po makaron, bo obiecałem, że na 17.00 będę w Radomiu. Pomaratonowym tempem wróciłem asfaltem z Szydłowca przez Zaborowie, Orońsko od domu.

Wynik:
M2: 57/99
Open: 186/407

 

Piątkowa pętla

Piątek, 2 lipca 2010Przejechane 28.49km w terenie 0.00km

Czas 00:59h średnia 28.97km/h

Temperatura 24.0°C

 

To samo co wczoraj, ale już bez marudzącego łańcucha. Warunki nadal świetne. Szkoda, że nie zabrałem aparatu, bo była okazja na fajne zdjęcie.
Samopoczucie: przeciętne, a czasami nawet poniżej pewnie przez drugą z rzędu niedospaną noc.

 

Do Piastowa

Czwartek, 1 lipca 2010Przejechane 28.49km w terenie 0.00km

Czas 01:01h średnia 28.02km/h

Temperatura 24.0°C

 

Udało mi się dzisiaj wyjątkowo, bo w czwartek, wyjść wieczorem na rower. Warunki były doskonałe do jazdy: ciepło, bezwietrznie, i jeszcze to zachodzące słońce tak ładnie wszystko podświetlało. Trasa ta sama jak w ostatni piątek, czyli przez Dąbrówkę do Piastowa i powrót poboczem trasy nr 7.
Ostatnio źle zakułem łańcuch i znów się zerwał jak ruszałem spod świateł. Teraz ten będzie musiał być na dwie spinki.
Samopoczucie: bardzo dobre.

 

Na około do Domaniowa

Niedziela, 27 czerwca 2010Przejechane 83.15km w terenie 0.00km

Czas 03:11h średnia 26.12km/h

Temperatura 25.0°C

 

Dzisiaj kryterium wyboru trasy było takie, żeby się nie ubrudzić. Po wczorajszym czyszczeniu, smarowaniu, praniu butów i plecaka nie miałem ochoty na powtórkę. Miałem ochotę na 80km, trochę na dużo jak na kurs do Domianiowa, ale przed wyjściem wpadł mi do głowy pomysł jak zmodyfikować trasę. Przy okazji przejechać odcinek, który ostatnio jechałem na jesień.
Jadąc do Orońska zagaduje mnie gość na szosie:
- Dotąd jedziesz? (wiadomo, standardowe pytanie)
- Do Domaniowa.
- Do Domaniowa? To nie w tą stronę!
Trochę minęło zanim wyjaśniłem mój plan.

Dzisiaj lato w pełni, bez dokuczliwych upałów, słoneczne, w szumiącymi trawami po drodze. Takie jakie lubię.

 

Objazd Szydłowca i nie tylko

Sobota, 26 czerwca 2010Przejechane 122.97km w terenie 60.00km

Czas 07:23h średnia 16.66km/h

Temperatura 24.0°C

 

Wstałem jak na sobotnie warunki bardzo wcześnie, a mianowicie o 6.20. Plan na ten dzień to odjechać większość trasy maratonu w Szydłowcu, przejechać niebieskim szlakiem przez rezerwat Skałki Piekiełko i wrócić na rowerze z Szydłowca. Wstając za oknem pogoda nie nastrajała optymistycznie, ale prognozy były jednoznaczne: miało się wypogodzić w ciągu dnia. Nie przejmując się lekką mżawką zabrałem się za zamianę opon na crossmarki. Normalnie bez problemu ściągam kapcie palcami. Teraz nie szło tego zrobić. Chyba jeszcze nie do końca się obudziłem. Po kilku minutach męczenia się z nimi sięgnąłem po łyżki i poszło. Jeszcze przesmarowałem łańcuch, amora i sprzęt gotowy do wojaży.
Pojechałem na dworzec, wyszedłem na peron i za bardzo nie było gdzie rower wsadzić do pociągu. Tego dnia odbywał się rajd bractwa rowerowego oraz IPNu i pociąg do Szydłowca był cały zabity rowerami.
Na stacji w Szydłowcu całe towarzystwo łącznie ze mną wysypało się z pociągu. Uczestnicy zajęli się swoimi sprawami organizacyjnymi, a ja na uboczu zdjąłem bardziej cywilne ciuchy i ruszyłem w stronę miasta. Już na drodze ze stacji czułem, że to będzie udany dzień po względem rowerowym.
Na rynku zrobiłem postój na zdjęcie i zacząłem objazd przyszłotygodniowej trasy mazovii. Etap ten będzie jednym z etapów pierwszy raz w tym roku wprowadzonej specjalnej klasyfikacji szumnie nazwanej klasyfikacją górską. Czy ona będzie górska czy nie to już innym pozostawiam do oceny. Mi sam pomysł specjalnej klasyfikacji się podoba.

Rynek w Szydłowcu
Już na samym początku miałem problemy z odnalezieniem właściwej trasy. Szybko zgubiłem czerwony szlak pieszy i zamiast nim jechać przejechałem się drogą, którą będzie się wracać do Szydłowca. Teraz ten odcinek był ubity, ale do niedzieli może być to jeden kilometr po piachu. Wróciłem się i w końcu znalazłem szlak. Jest to bardzo przyjemny fragment trasy. Chociaż jest wąsko i po starcie może być ciasno to podobała mi się ta trawiasta ścieżka. Miejscami były zdradliwe kałuże w koleinach. Niby wydawały się płytkie to potrafiły mnie zaskoczyć. Z daleka wyglądały na max 5 cm głębokości dlatego przy pierwszej zdziwiłem się jak koło zanurzyło się po piasty. Lepiej trzymać się tutaj środka, przez co wyprzedzanie stanie się mocno utrudnione. Dodatkowo zaskoczyła mnie czystość wody w kałużach. Niemal przezroczysta, aż nie żal było buty zamoczyć, a nawet sprawiało to przyjemność.
Dalej cały czas czerwonym szlakiem znanym też jako Szlak Partyzantów Hubala. Jechało się ekstra, bez nudy, ciągle jakieś rowki, strumienie po bokach, kałuże wszystko przykryte wysoką trawą lub mchem. Ten ostatni też potrafił zaskoczyć. Wjeżdżam, i koło zapada się do połowy w wodę. Po chwili odpoczynku na asfalcie, znów wróciłem na szlak i nim jechałem w kierunku cmentarza partyzanckiego.

Od cmentarza jechałem szlakiem żółtym. Było już wyraźnie sucho i pod górkę. Na krótkim odcinku około jednego kilometra z trzy, cztery razy przebiegają przez ścieżkę sarny. Dzicz normalnie :)
Jadąc za taśmami dotarłem do miejscowości Łazy i dalej asfaltem do podjazdu na Altanę. Jakoś ten podjazd nie zapadł mi specjalnie w pamięć. Ot droga przez las trochę pod górę. Podjazd od strony północnej jest krótszy, ale przynajmniej go widać i można go poczuć pod nogą. Za to zjazd tędy podnosi adrenalinkę. Prawie 50kmh na liczniku, drzewa i zakręty robi swoje.
Za podjazdem w miejscowości Hucisko zrobiłem sobie przerwę na popas. W miejscowości Leszczyny nie mogłem znaleźć ścieżki do wsi Borki. Jest tam droga, która się zgadza z mapką, ale ona jest nieprzejezdna. Krzaki po bokach tak się rozrosły, że trzeba by się czołgać. Pewnie inaczej tutaj będzie poprowadzona trasa. Wróciłem się i przez Majdanki asfaltem dojechałem do Borek.
Potem początkowo niebieskim szlakiem, asfaltową ścieżką przez las :o pojechałem do szosy i kawałek dalej do parkingu przy rezerwacie Skałki Piekiełko. Tutaj zaczyna się niebieski szlak i prowadzi on przez skałki.

Skałki Piekiełko pod Niekłaniem
Dalej wiódł przez podmokłe tereny. Było dużo prowadzenia roweru przez wodę. Na szczęście nie było to błoto tylko czysta woda po łydki. W taki sposób wróciłem na asfaltową ścieżkę i nią cofam się do zakrętu gdzie skręca trasa maratonu na "rowerostradę".
Po minięciu wsi Antoniów myślałem, że główne atrakcje mam już za sobą, ale ten zjazd strumieniem mnie rozbił. Z mapy wynika, że powinna być poważna ścieżka. W rzeczywistości jest potoczek. No po prostu miodzio :)

Było ekstra do momentu jak woda zrobiła się po kolana z mułem po kostki na dnie :/ Nie skończyłem tego odcinka, bo nie bawiło mnie pokonywanie kilkuset metrów z rowerem na plecach z takich warunkach. skręciłem wcześniej i pobłądziłem po Skłobskiej Górze. W końcu znalazłem się z rezerwacie Podlesie. Zjechałem do Chlewisk i postanowiłem, że to już koniec przygód na dzisiaj. Na liczniku było już prawie 80km w większości w terenie, ja byłem zmęczony, ubłocony i cały pocięty przez komary.
Wróciłem asfaltem do Radomia. Już w Radomiu przy podjeżdżaniu pod górkę zerwał mi się łańcuch. Dobrze, że tutaj a nie w lesie. Miałem na zapasie spinkę, więc po chwili serwisu mogłem spokojnie dojechać do domu.
Więcej zdjęć z trasy maratonu można znaleźć tutaj.
Mapa (nie uwzględnia błądzenia i szukania szlaków)