Piątek, 10 maja 2013Przejechane 29.91km w terenie 0.00km
Czas 00:59h średnia 30.42km/h
Temperatura 24.0°C
Sezon letni oficjalnie uważam za otwarty. Pierwsza w tym roku nocna jazda na krótko została zaliczona. Miałem zamiar przejechać się po standardowej krótkiej pętli, ale w pewnym momencie zerwał się bardzo silny wiatr. Z pól zawiewało suchymi liśćmi, trawą i innym badziewiem. Okrutnie zaczęło się kurzyć, czułem jakbym jechał tuż za kombajnem. Mimo okularów oczy mi łzawiły od tego latającego syfu. Na dodatek ciemna chmura na horyzoncie zmusiła mnie do skrócenia trasy. Wolę nie jeździć w nowy i w deszczu.
Niedziela, 5 maja 2013Przejechane 85.22km w terenie 70.00km
Czas 04:21h średnia 19.59km/h
Temperatura 22.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 4.43 km Wyścig: 80.79 km Powrót: 0 km
Po trzech pierwszych maratonach rozgrzewkowych przyszedł czas na pierwszy poważniejszy sprawdzian. Sandomierz nie wydawał się szczególnie wymagającym maratonem w trudnym terenie, ale 80 kilometrów na masterze i 1300 metrów przewyższenia sprawiło, że zastanawiałem się chwilę czy nie porywam się z motyką na słońce. Jeszcze tyle w tym roku nie przejechałem rowerem za jednym podejściem w terenie, nie mówiąc już o przewyższeniu. Jednak rodzący się w głowie główny cel na ten rok, czyli generalka master na ślr wymaga poświęcenia i zaciętości. Sam maraton w Sandomierzu to łatwiejszy wyścig w cyklu, więc jeśli nie jechałbym tutaj najdłuższego dystansu to gdzie? Jak to się mówi 'Bez ryzyka nie ma sławy' dlatego zdecydowałem się na mastera. Najwyżej będę umierał na trasie. Sandomierz przywitał wręcz idealną pogodą dla mnie. Słonecznie, ciepło, suche powietrze, ale nie upalnie. Warunki wyśmienite na długą trasę. Sam start i meta usytuowane na malowniczym rynku. Chyba wszystkich to nastrajało w doskonałe humory. W końcu wyruszyliśmy, jeszcze tylko honorowa runda wokół ratusza, kontrolowany zjazd brukowaną ulicą w stronę zamku i wreszcie na lekkim podjeździe właściwy start. Mój plan na dziś był prosty: Jechać swoje, nie patrzeć na innych tylko słuchać własnego organizmu. Zresztą innego rozsądnego planu być nie mogło. Te 80 kilometrów wcześniej czy później zweryfikuje ile ma pod nogą, a liczenie na jazdę w grupie przy około setce zawodników nie miało sensu, bo i tak każdy jedzie na siebie. Jak ktoś uciekał z zasięgu wzroku nie goniłem. W taki sposób początek starałem się pojechać na miękko. Trasa w tym pomagała, ponieważ nie było długich, płaskich prostych, na której liczą się umiejętności szosowe. Cały czas kluczyła między kolejnymi sadami poprowadzona wąską polną dróżką. Nie było jednak łatwo. Co chwila był łagodny podjazd. Dodatkowo miękkie podłoże sprawiało, że mała tarcza przy korbie się nie nudziła. Przy pierwszym bufecie się nie zatrzymywałem. Złapałem tylko kubek z izo, bo zawsze to jakaś oszczędność zasobów bukłaka. Generalnie starałem się pić co kilka minut po dwa, trzy łyki, czasami trochę na siłę. Na drugim bufecie już się zatrzymałem na dwa kubki izo. Zsiadłem całkiem z roweru, bo te kilkanaście sekund pozwalało się wyprostować i zmienić ułożenie ciała. Jak na razie jechało mi się dobrze. Na liczniku przekręcił się 40 kilometr. czyli półmetek, a u mnie nie było kryzysów i nadal czułem się w miarę lekko. Z tyłu gdzieś tam po sadach słuchać już było pilota dystansu Fan, ale do rozjazdu mnie nie dogonił. Znaczyło to, że strata była mniejsza niż 30 minut, czyli całkiem nieźle. Kolejny złapany w trakcie jazdy kubek z piciem i można było rozpocząć powtarzanie pętli. Zebrała się kilkuosobowa grupka. Akurat ten fragment trasy był bardziej płaski, dlatego jazda koło w koło pozwalała oszczędzać siły. Nie burzyło to mojego planu jazdy, bo było to tempo i rytm. które mi bardzo odpowiadało. Z czasem grupka zaczęła się rozpraszać, a i ja nie miałem siły dotrzymywać kroku najmocniejszym. W końcu to był już 70-siąty kilometr i nogi zaczynały się odzywać. Nie było jednak źle, ponieważ tym razem nie wystąpił kryzys 60-siątego kilometra. Widać spokojna jazda i regularne picie dało efekty. Na ostatnim bufecie zatrzymałem się, aby chwilę odsapnąć, wypić izo o innym smaku niż miałem w bukłaku, zjeść pomarańcza i ruszyć na ostatnie kilometry. Podczas postoju nikt mnie nie wyprzedził, więc postój zakończył się bez straty. Zostało trochę asfaltem, jeden fragment przez błoto i podejście pod kopiec z pomnikiem. Z tego miejsca zjazd w dół do Sandomierza. Przez miasto pojechałem trochę asekuracyjnie co by nie przestrzelić jakiegoś zakrętu i nie skończyć na masce samochodu. Jeszcze kawałek zjazdu po bruku i podjazd brukiem na metę. Dużo się ludzi kręciło i trzeba było jechać uważnie a wiadomo, że podjazd na 80 kilometrze potrafi ograniczyć postrzeganie rzeczywistości. Na tych ostatnich właściwie kilkudziesięciu metrach zostaję wyprzedzony przez jednego zawodnika. Nie próbowałem nawet gonić. Kilka sekund nie zrobiło różnicy, a jeśli już to trzeba było o nie walczyć na trasie. Przekroczenie mety i ulga, że się skończyło a zarazem satysfakcja, że się przejechało. Można teraz było spokojnie usiąść w cieniu i odpocząć. Popatrzeć na malowniczy rynek pełen ludzi i nie żałować, że przyjechało się pościgać w tak fajnym miejscu jakim jest Sandomierz.
Sobota, 4 maja 2013Przejechane 29.82km w terenie 0.00km
Czas 01:08h średnia 26.31km/h
Temperatura 14.0°C
Krótki wypad spokojnym tempem. Praktycznie można to opisać jako rozciąganie się na rowerze z jednym czy dwoma przyśpieszeniami. Główny zamysł to jednak pomiar znanej trasy, bo miałem wątpliwości co do wskazań licznika. Wychodziło mi, że za szybko jeżdżę, ale wygląda, że pomiar zgadza się z poprzednimi.
Piątek, 3 maja 2013Przejechane 64.40km w terenie 0.00km
Czas 02:32h średnia 25.42km/h
Temperatura 14.0°C
Cele na ten dzień były ambitne. Miałem wjechać na Altanę, zaliczyć pierwszą setkę w tym roku. Osprzęt naszykowany, zapasy na drogę zabrane, dojechałem do pierwszych świateł i... zaczęła się ulewa. Nie był to opad przelotny, więc przymusowy powrót do domu. Z setki wyszło półtora kilometra, szał. Poczekałem z jakieś półtora godziny, aż przestało podać i trochę obeschło. Dobra nie ma szans na setkę do zmroku, ale dałoby radę zrobić dużą pętlę przez Domaniów. Minąłem pierwsze światła, drugie, jadę Maratońską i przy stacji paliw coś mi dziwnie tył zaczęło wozić. Spojrzałem - kapeć. Nosz k., jak pech to pech. Choć z dwojga złego niech to się dzieje na przejażdżkach niż w bardziej nieodpowiednich chwilach. Zaparkowałem przy okolicznym słupie i zmieniam tą nieszczęsną dętkę. Jak to się będzie powtarzać to chyba pójdę w system bezdętkowy. Zaszło mi z tą wymianą i tym samym przeszła ochota na większe eskapady. Zredukowałem plan do dobrej 60-tki po wioskach. Z śmiałych założeń ostatecznie wyszło nic szczególnego, ale i tak czasami bywa.
Środa, 1 maja 2013Przejechane 91.31km w terenie 12.00km
Czas 03:39h średnia 25.02km/h
Temperatura 12.0°C
Pogoda nie dopisała. Musiałem zrezygnować z tradycyjnej, pierwszomajowej wycieczki na górki za Skarżyskiem. Więcej, warunki były niepewne nawet na wypad na górki za Szydłowcem, chociaż miałem ochotę w końcu w tym roku zdobyć po raz pierwszy Altanę. Pozostała wersja absolutne minimum to jest wypad do Iłży na wzgórze zamkowe. Nic wielkiego, ale to trochę dłuższa znana mi trasa, na której mogę zobaczyć jak będzie sprawował się nowy rower. Niby jechało się normalnie, ale jakby szybciej niż się to wydaje. Jak po piachu jeszcze trudno powiedzieć, bo na razie za mokry. Za to zjazdy stają się o jeden poziom łatwiejsze. Nie trzeba aż tak bardzo nurkować z tyłkiem za siodło. Z innych wrażeń to odnoszę wrażenie, że przez zimę górka w Iłży się skurczyła. Jakoś za szybko mi się dzisiaj wjeżdżało. Udało mi się także wypatrzeć jeden podjazd, który dotychczas umykał mojej uwadze. Oprócz tego standardowo podjazd wąwozem, zjazd po ścieżce przy zboczu. Fajne urozmaicenie, ale chciałoby się więcej.
Niedziela, 28 kwietnia 2013Przejechane 38.63km w terenie 0.00km
Czas 01:39h średnia 23.41km/h
Temperatura 12.0°C
Powrót na stare śmieci z nowym rowerem. Ta się ułożyło, że nie miałem okazji pojeździć canyonem po okolicach Radomia. Do dzisiaj. Założenie było takie, przejechać się jedną z moich standardowych rund i porównać czy faktycznie 29erem jeździ się szybkiej, sprawniej czy raczej to efekt placebo. Jeśli miałbym oceniać po dzisiejszej jeździe to wynik jest tragiczny dla 29era. Noga w ogóle nie podawała, okropny wiatr uprzykrzał jazdę, jechało mi się bardzo ciężko. Sprawdzian trzeba odłożyć, aż wrócę do normalnego stanu.
Sobota, 27 kwietnia 2013Przejechane 95.34km w terenie 20.00km
Czas 03:43h średnia 25.65km/h
Temperatura 21.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 15.26 km Wyścig: 60.64 km Powrót: 19.41 km
Są takie rzeczy, których w ogóle nie planuje się zrobić. Więcej, w ogóle nie wie się, że jest możliwość taką rzecz zrobić. Tak mniej więcej było z tym maratonem Skandii. W poprzednim roku chciałem wybrać się do Nałęczowa, aby zobaczyć jak to jest gdzie indziej, ale po przeniesieniu edycji do Lublina przeszła mi ochota. I tak nie pamiętam w jaki celu czy całkiem przypadkowo na tygodniu spojrzałem na stronę Skandii. Patrzę i za klika dni w Warszawie będzie pierwsza edycja w tym roku. Świetnie mi pasowało, bo rower miałem pod ręką a i okazja do spróbowania chleba z tego pieca doskonała przy rozrzuceniu imprez cyklu po całej Polsce. Wiadomo jakie opinie chodzą o Skandii, że to kpina z maratonów mtb, że to skandal robić z tego puchar Polski w maratonach mtb i w ogóle ten cykl to triumf reklamy na duchem mtb, itp., itd. Ja wychodzę z założenia, że własne zdanie można wyrobić sobie wtedy, gdy czegoś się osobiście spróbuje, dlatego dzień wcześniej poleciałem do biura zawodów na Agrykoli, zapłaciłem te 60 złotych czekając co dostanę w zamian. Na początek za wpisowe oprócz startu otrzymałem numer z czipem i jakieś tam gadżety w ramach pakietu startowego. Niby nic, ale rzecz coraz rzadziej spotykana. Generalnie tanio, czyli jak najbardziej plus po stronie Czesia. Miasteczko też imponowało rozmiarem. Widać było, że organizatorzy nie narzekają na brak sponsorów. Dzień startu. W miasteczku nic nie musiałem już załatwiać, nie bardzo też musiałem się ogarnąć, bo zjawiłem się na miejscu już w rynsztunku do startu. W ramach rozgrzewki trochę pokręciłem się po okolicy przy stadionie Legii. Trzeba przyznać, że z wizerunkowego punktu start był ekstra ulokowany. Park Agrykola, okolice Łazienek przy łagodnym słońcu i zieleniących się drzewach bardzo malowniczo wyglądają. Do tego najazd kolorowych kolarzy. Wszystko to tworzyło atmosferę święta rowerowego. Tylko ten typ roweru tu nie pasował. Ja tam jestem przyjezdny i nie znam wszystkich zakamarków, ale zdarza mi się jeździć w tej okolicy i jakoś dotychczas tras nawet w stylu mazowieckie ‘mtb’ nie zauważyłem. Nawet podjazdu Agrykolą trasa maratonu nie przewidywała. Ustawiłem się w sektorze Medio. Jeszcze raz błyski fleszy aparatów, kamery na wysięgnikach, przemówienia, poczułem się jakbym startował w Tour de Polonge, a nie w trzepackim maratonie. W końcu wystartowaliśmy. Ulice w centrum pozamykane, jechało się jakbyśmy byli zawodowcami. A potem zjazd na ścieżkę. Sen się skończył wróciła rzeczywistość. Pierwszy raz ściągałem się ścieżką rowerową. O nieszczęśni Ci, którzy wybrali się na sobotnią przejażdżkę. Potem był wjazd na wał i dalej jazda nim. Tuman kurzu przepędzał wszelkie postronne osoby. Właściwie to był jeden z nielicznych odcinków nieutwardzonych. Dalej tylko asfalt i asfalt przepleciony betonowymi płytami. Właściwie to był wyścig szosowy, a nie mtb. Jeszcze nigdy nie jechałem w takim maratonie, gdzie utrzymywanie koła było tak kluczowe. Szczególnie przy tym wietrze. W którą stronę by się nie jechało zawsze było pod wiatr. Odpadałeś z grupy to zapomnij o dospawaniu. Jazda koło w koło to jest nadal temat, z którym mam problem. Całe ściganie sprowadzało się do trzymania się grupy, gonienia następnej, zachęcania innych z grupy do pościgu. Jedyny nietypowy i niebezpieczny moment wynikał z niedopatrzenia organizatorów. W jednym miejscu należało przejechać wzdłuż torów, praktycznie torami. Jakież było zaskoczenie gdy akurat wtedy musiał przejechać pociąg towarowy. Policjant zabezpieczający to miejsce zgłupiał nie wiedząc co robić. Cóż nikt nie czekał na przejazd pociągu, wszak trasa nie przecinała torów. Kawałek dało się jeszcze przejechać, ale potem to z buta i lawirowanie po nasypie między krzakami na wystającymi hakami i łańcuchami przejeżdżającego wagonu. Apogeum to było przejście po mostku po którym jechał pociąg. Musiałem trochę się nagimnastykować, aby zmieścić się z kierownicą między barierką a jadącym pociągiem. Całe szczęście, że nikt nie zaczepił się o ten pociąg, bo pojechał by razem z nim. Dobrze, że zdążyłem się przepchnąć, bo przez korek przepychał się już pilot mini. Po nasypie dawał jeszcze radę, ale przekroczyć mostu nie miał szans. Musiał czekać, aż przejedzie skład. Z tego co wiem, to czołówka mini się tam nieźle zagotowała. Dalej było już bez takich emocji. Prawie cały czas asfalt, trzymanie koła i walka z wiatrem. A jednak na ostatnich kilometrach dałem się ograć jak dziecko. Wyszedłem na zmianę. Wiozłem się przez ostatnie kilometry, więc trzeba być koleżeńskim i uczciwie odpracować swoje. Niestety po mnie nikt nie chciał wyjść i zamiast wrócić do swojego tempa nadal ostro prowadziłem. Efekt tego był taki, że się kompletnie zajechałem. W końcu ktoś wyskoczył za pleców, za nim reszta a ja zostałem. Jeszcze próbowałem odspawać, ale jak wcześniej pisałem strata koła to wypadnięcie z pociągu. Na tych ścieżkach rowerowych koło mostu Siekierkowskiego w ogóle już nie miałem ochoty dociskać. Potem wjazd na ulicę i tutaj całkiem zacząłem jechać jak na zwyczajnej przejażdżce. Normalny ruch jak to w środku dnia. Niby policjanci pomagają się włączyć do ruchu, ale na ich sygnały kierowcy głupieli. O mało a całowałbym zderzak takiego jednego, którego policja zastopowała, aby niby łatwiej mógł pokonać skrzyżowanie. Dalej na kładkę po schodach i już prosto chodnikiem do parku Agrykola.Dla mnie to luz, ale chciałbym zobaczyć czołówkę polskiego mtb jak pruje tym chodnikiem mijając po drodze matki z wózkami, babcie z zakupami, dzieci na hulajnogach i resztę kibiców na przystankach autobusowych. Cóż, uroki trasy w wielkim mieście . Wjazd na metę to już formalność, chociaż udało mi się jeszcze coś tam wykrzesać na finisz. Korzystam z miasteczka. Organizacyjnie było świetnie. Nie miałem problemów ze znalezieniem myjki rowerowej, było gdzie opłukać twarz i ręce, był bufet z izotonikiem i ciastkami oraz kilka rodzajów posiłku regeneracyjnego do wyboru. Na trasie także nie było problemów z oznaczeniami czy bufetami. Jedyna wpadka, ale za to całkiem spora to ta z pociągiem. Średnia z wyścigu prawie 30km/h – dla mnie szok. Przewyższenie na 60km, mniej niż 100m. Mimo wszystko dobrze się ujechałem, chociaż to był dziwny maraton.
Czwartek, 25 kwietnia 2013Przejechane 62.25km w terenie 0.00km
Czas 02:37h średnia 23.79km/h
Temperatura 12.0°C
Jazda z cyklu 'spokojniej, ale dłużej'. Na ten cel dobrze się nadawała mała pętla po prawobrzeżnej Warszawie, chociaż w okolice zoo też zabłądziłem. Właściwie to przejażdżka powinna być rozbita na dwa dni, bo cześć już odbyła się po północy. Trochę już idę w ekstremum, ale takie nocne jazdy mają swój urok i wciągają. Miejsca zazwyczaj pełne ludzi pustoszeją, ruch na ulicach maleje, wszystko otacza mgiełka tajemniczości, a jeśli do tego dodać księżyc świecący w pełni to już w ogóle robi się bardzo klimatycznie.
Środa, 24 kwietnia 2013Przejechane 40.95km w terenie 0.00km
Czas 01:43h średnia 23.85km/h
Temperatura 14.0°C
Praktycznie powtórka ćwiczeń z poprzedniego wieczora, czyli podjazdy Podleśną i Dewajtis. Dzisiaj szło mi ciężej. Zdecydowanie czułem w nogach wczorajsza jazdę.
Wtorek, 23 kwietnia 2013Przejechane 46.92km w terenie 0.00km
Czas 02:00h średnia 23.46km/h
Temperatura 15.0°C
Kolejny odcinek z cyklu wieczorne jeżdżenie. Właściwie to nawet wolę tak, bo ścieżki są już opustoszałe i można pojeździć szybciej. W ten wieczór zaplanowałem sobie pod znakiem szybkich podjazdów. W Warszawie trudno o jakieś większe podjazdy, ale kilka takich do pokonania na sztywno się znajdzie. Ja lubię okolice lasku bielańskiego, czyli pętle z wykorzystaniem ulic Dewajtis i Podleśnej. Dojazd też można zorganizować w taki sposób, aby było parę kładek i wiaduktów do pokonania.