Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:4170.50 km (w terenie 2763.57 km; 66.26%)
Czas w ruchu:204:21
Średnia prędkość:20.41 km/h
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:80.20 km i 3h 55m
Więcej statystyk

Mazovia Szydłowiec + dojazd + powrót

Niedziela, 4 lipca 2010Przejechane 125.55km w terenie 64.00km

Czas 06:33h średnia 19.17km/h

Temperatura 30.0°C

 

Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 18.99 km
Wyścig: 63,98 km
Powrót do Radomia: 42,58 km

Po odpuszczeniu maratonu w Radomiu obiecałem sobie, że do Szydłowca wybiorę się choćby nie wiem jak paskudne warunki były. Poza tym Skarżysko jest w także w zasięgu moich obecnych możliwości logistycznych, a to pozwala już zaistnieć w generalce klasyfikacji 'górskiej' na mazovii.
Cały tydzień pogoda była taka jaka lubię najbardziej, czyli ciepło może nawet za bardzo. Po częściowym objeździe w ubiegłą sobotę nie miałem wątpliwości, miejscami błoto na pewno będzie. To zdecydowało, że zabrałem plecak z bukłakiem zamiast bidonów. Trochę się wahałem nad tym czy po optymalne rozwiązanie, bo większość ludzi jeździ bez plecaków. Uznałem jednak, że zmiana nawyków przed wyścigiem to zły pomysł. Wolę jeździć z bukłakiem i jeszcze nie mam dodatkowych problemów z zabraniem dętek i narzędzi.
Rano po normalnym śniadaniu, czyli kanapkach z wędliną i pomidorem, wyruszyłem na pociąg o 8.30 do Szydłowca. Jak się okazało na miejscu miałem towarzystwo, które zmierzało także do Szydłowca. Po dojechaniu pociągiem do celu w miarę sprawnie dotarłem do miasteczka rowerowego, aby się zarejestrować. Obawiałem się kolejek, ale rejestracja poszła szybko i miałem jeszcze mnóstwo czasu. Sprawdziłem chipa na mecie, był ok, a potem pokręciłem kilka kółek po ulicach Szydłowca w ramach rozgrzewki. O 10.00 zrobiłem sobie ostatni posiłek przed startem.
Start był umiejscowiony na rynku w Szydłowcu. Tutaj dowiaduję się z banerów, że Mega zostało wydłużone z 54km na 67km. Dla mnie to była dobra wiadomość, bo czułem, że po 54km miałbym niedosyt, a dystans Giga w terenie to za dużo jak na mnie. Wziąłem jeszcze redbull'a od miłych dziewczyn i ustawiłem się w 10 sektorze. Trochę potem żałowałem tego redbull'a bo zachciało mi się na siku jeszcze przed startem. Trudno jak trzeba będzie to zatrzymam się na trasie.
Po starcie sektora raczej nie wyrwałem do przodu. Było z górki, więc wszyscy równo ruszyli. Jak tylko się poluzowało można było przycisnąć i jeszcze przed zjazdem w teren minąłem kilka zawodniczek z 9 sektora. Potem była polna droga, więc także wyprzedzanie szło sprawnie. Choć już to widziałem w tamtym roku w Radomiu, nadal lekkim szokiem jest dla mnie widok niemal tylko po wjechaniu w teren osób z łańcuchami w dłoniach czy zmieniających dętki. Po pewnym czasie na ścieżce zniknął szuter i została trawa. Zrobiło się wąsko i zaczęły się błotne kałuże. I stanie w kolejkach. Na pierwszej poważniejszej zrobił się zator, w którym stało się ponad 5 minut, a potem co chwila zsiadanie. Ambitniejsi zawodnicy próbują przeprowadzać przez krzaki bokami, ale rezygnują, bo za bardzo nie ma jak. Do cmentarza partyzanckiego nie było mowy o płynnej jeździe. Mimo, że niektóre miejsca dało się przejechać bokiem obok błota zazwyczaj zawodniczki przede mną zsiadały i prowadziły. Nie byłem chamski, nie wpychałem się i grzecznie za nimi czekałem. W jednym miejscu przeszarżowałem i zaliczyłem glebę wprost w kałużę błota. Od tego momentu przestałem się przejmować ilością błota na spodenkach, koszulce, nogach czy rękach. Przez chwilę zastanawiałem się tylko jak wezmę banana na bufecie w tak upieprzone dłonie, ale szybko mi przeszło. Trzeba było skupić się na ścieżce.
Na podjeździe w okolicach Skarbowej Góry czułem, że dwóch zawodników przede mną opóźnia i z przodu inni się oddalają. Wołam, żeby podciągnęli do nich, ale bez reakcji. Akurat zrobiło się szerzej to zacząłem wyprzedzać ich po prawej. Niestety patyk wkręcił się w przerzutki i zrzucił łańcuch. Musiałem się zatrzymać, wyciągnąłem go, ale znów byłem za tą dwójką zawodników. Potem trasa wiodła już leśną brukowaną drogą, więc było jak wyprzedzać.
Po wyjechaniu z lasu był 2 kilometrowy odcinek asfaltem z dwoma ściankami. Z górki wszyscy cięli równo, ale na podjazdach mogłem wyprzedzić kilkanaście osób. Asfalt kończył się bufetem. Złapałem połówkę banana i powerade'a. Dalej był podjazd na Altanę. Raczej tylko z nazwy, bo nie różnił się on od leśnej drogi trochę pod górę. Mimo to zawodnicy trochę się wlekli. Jak była okazja dawałem znać lewa, prawa i do przodu. Słyszałem, że za mną także inni wyprzedzają mijane osoby.
Zanim się obejrzałem, już byłem na szczycie Altany i rozpoczynał się zjazd najszybszy z dzisiejszych. Kilka tygodni temu dobiłem na nim dętkę, więc staram się nie dociążać za bardzo tylnego koła. Na jednym z zakrętów drzewo minąłem na centymetry. Przy tej prędkości to mogło skończyć się niedobrze. Po wyjeździe na asfalt w Huciskach widziałem, że ktoś dzwoni po pomoc medyczną, dwóch innych zmieniało dętki.
Za miejscowością Leszczyny trasa prowadziła wzdłuż linii wysokiego napięcia wśród trawy. Podejrzewam, że to wyjeżdżona przez quady ścieżka na potrzeby maratonu. Dla mnie fatalny odcinek. Nie dało się wyprzedzać, wyrypy cały czas, max na liczniku poniżej 10kmh. Po wjechaniu na 'rowerostradę' widziałem, że następni zawodnicy są daleko z przodu. Mimo wszystko udało mi się do nich dojść zanim skończyła się szutrówka. Za miejscowością Antoniów na szutrze zauważyłem, że jeden z zawodników leży na ziemi i generalnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Ktoś już przy nim był, więc spytałem czy wszystko w porządku. Sytuacja była już opanowana, pogotowie wezwane i czekają na przyjazd. Pojechałem dalej. Tutaj zaczął się świetny zjazd kamienistym strumieniem. Końcówkę i tak wszyscy sprowadzali pluskając po wodzie. Ależ to było orzeźwienie dla stóp. I buty opłukały się z błota.
Kawałek dalej zaczął się kamienisty podjazd pod Skłobską Górę. Bez tłoku dałoby się go pokonać z siodła, ale gdy inni podprowadzają ty też musisz. Wyrypisty zjazd to znów dobra dawka emocji. Tutaj najwięcej trudności sprawiały mi gałęzie po bokach. Trącane przez osoby z przodu dawały popalić po głowie i ramionach. Jedna chciała mnie nawet zsadzić z roweru, ale w ostatniej chwili złapałem ją ręką. Jednak zjazd pod dołach z jedną ręką na kierownicy to już dla mnie lekki hardcore. Koniec zjazdu i pojawił się drugi bufet. Zatrzymałem się, aby uzupełnić bukłak. Schodzi dłużej niż z bidonem, ale później jest wygodnie pić niemal w każdym momencie. Złapałem jeszcze batona i w drogę.

Autor: Zbyszek Kowalski

Za drugim bufetem zrobiło się strasznie pusto na trasie. Jechało mi się tak dziwnie. Nikogo w zasięgu wzroku przede mną ani za mną. Tylko co jakiś czas pojawia się pojedyncza osoba. Na 52km dopada mnie kryzys. Złapały mnie skurcze w obu udach. Jak się kręciło to nie było ich czuć, ale jak się przerwało to już było gorzej. Na dodatek znów przeprawy przez błota. Ciągłe zsiadanie pogłębiało ból. W pewnym momencie kolana same zaczęły się pode mną uginać. Z zaciśniętymi zębami wsiadłem i dobrze, że był dłuższy suchy kawałek. To pozwoliło rozjechać mięśnie. Nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu o zawodnicy z przodu zaczęli się oddalać. Zacząłem więcej pić i po paru minutach spokojniejszej jazdy ból przeszedł. Mogłem już gonić tych z przodu i wkrótce ich wyprzedziłem.
Powoli zbliżał się finisz i tempo ogólne wzrosło. Na ostatnich 2 kilometrach uformowała się wraz ze mną 4-osobowa grupka, która będzie walczyć między sobą na kresce. Ostatnie ciasne zakręty przez metą i pojedynek z dwoma zawodnikami to było coś czego nie przeżyłem jeszcze. Na jednym z takich zakrętów na mniej niż kilometr do mety po wewnętrznej wyprzedzam jednego z nich. Tempo cały czas rosło. Na ostatniej prostej lekko z górki daję w palnik ile sił. Zawodnik za mną też dociska. Dosłownie na ostatnich metrach wyprzedzam i pierwszy finiszuje. Już na mecie wymieniliśmy wzajemne podziękowania za tak emocjonującą walkę.

Autor: Ewincja

Udałem się za posiłek, ale wybór nie zachwycał. Kanapki z pasztetem sobie darowałem, złapałem pomarańcza, trochę ciasta i uzupełniłem napój w bukłaku. Nie stałem w kolejce po makaron, bo obiecałem, że na 17.00 będę w Radomiu. Pomaratonowym tempem wróciłem asfaltem z Szydłowca przez Zaborowie, Orońsko od domu.

Wynik:
M2: 57/99
Open: 186/407

 

Lipa

Niedziela, 16 maja 2010Przejechane 0.00km w terenie 0.00km

Czas h średnia km/h

Temperatura °C

 

Dzisiaj miałem stać na starcie Mazovii w Radomiu. Niestety rozchorowałem się. W takich warunkach jakie panowały na trasie (zapewne błoto po całonocnych opadach, deszcz przez cały maraton, zimno i wiatr) tylko pogorszyłbym ten stan, a czeka mnie pracowity tydzień. Z ciężkim sercem, ale zrezygnowałem. Jestem na siebie wkurzony jak cholera.

 

Mazovia MTB Marathon - Radom

Niedziela, 20 września 2009Przejechane 89.13km w terenie 40.00km

Czas 03:50h średnia 23.25km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dystans i czas wpisu jest razem z dojazdem i powrotem z lotniska. Z samej trasy Mega licznik pokazał 52.02 kilometry. W open zająłem miejsce 229/591 i 61/149 w swojej kategorii.
Wstałem niestandardowo jak na niedzielny poranek dość wcześnie. Zaraz po przebudzeniu okazało się, że nie czuje się za dobrze. Gardło boli i jakiś katar się plączę. No niestety noce są już chłodne i zacząłem żałować mojej piątkowej nocnej jazdy. Na szczęście nie czułem się jakoś osłabiony. Przed dziewiątą na zewnątrz nie było jeszcze ciepło dlatego decyduje się długie spodnie. Plecak sobie odpuszczam i do kieszeni załadowałem dwa snikersy, dodatkowe picie, dętkę, skuwacz do łańcucha, spinkę do łańcucha, chusteczki higieniczne, telefon. Pompkę do roweru przykręciłem wczoraj.
Spokojnie dojechałem do lotniska i chciałem wjechać do miasteczka trasą, którą będzie się jechać. A tu zonk. Godzina prawie 10, a brama zamknięta. Za ogrodzeniem widziałem ludzi już się rozgrzewających, ale jak wjechać na lotnisko. Zdecydowałem, że jadę pod główną bramę. Prawie już dojechałem, a z naprzeciwka nadjeżdża dwóch innych miejscowych bikerów i pytają czy tamta brama po drugiej stronie jest otwarta, bo tędy nie można. Zdziwienie i szybkie zastanawianie się gdzie jest wjazd. Akurat kilka samochodów z rowerami na dachach zawracało i jechały dalej, tak więc jadę za nimi. Na liczniku powyżej 30 km/h i spokojny dojazd szlak trafił. W końcu skręciłem w jaką boczną ulicę i widzę sznur samochodów zaparkowanych wzdłuż pobocza. Ok, to chyba tu.
Przeciskam się za innymi w stronę startu. Widzę kolejne sektory jeszcze puste. Myślę, dobra trzeba by sprawdzić czy chipa działa, ale jadę w sznurku za innymi w stronę startu, nie wiem po co. Po dotarciu wyjaśnia się, że wszyscy jadą sprawdzać chipa. Ok, mój także działa.
Wróciłem do wejścia do X sektora. Nikt na razie nie wchodził, choć z tyłu pokrzykują, żeby wchodzić bo sektor X jest otwarty. Jednak spiker prosił o opuszczenie sektorów, to każdy czeka na sygnał. Dobra, można wejść, stoję w 2-3 linii, do startu 25 minut. Zjadam snikersa, kończę dodatkowe picie. Nie ma gdzie wyrzucić pustej butelki, włożyłem do kieszeni.
W oczekiwaniu na start rozmowy o skróconym dystansie i jaka to będzie trasa, jaka nawierzchnia, o przeprawie przez rzeczkę.
Pierwszy sektor wystartował. Przesuwamy się do przodu całym sektorem. Tuż przed startem jestem w 3 linii. Trzy, dwa, jeden, Start. Wyczytałem wcześniej, że nie ma w tym momencie wielkiej taktyki tylko ogień i do przodu. Kilkanaście obrotów na środkowej zębatce i przerzucam na blat. Po 500 metrach koniec asfaltu a prędkość już znaczna. I pierwszy szok: tuman kurzu w powietrzu a ja mam tak szybko zjechać na tą wyboistą drogę wzdłuż ogrodzenia widząc tylko kilka metrów nawierzchni przed sobą? Nikt nie zwalnia, więc ryzyk fizyk, dam radę. Po kilkuset metrach tempo się uspokaja i do wyjazdu z lotniska nie wyprzedzam nikogo, choć czuję, że dałbym radę. Po wjeździe na asfaltu szum opon robi na mnie niesamowite wrażenie, coś pięknego. Przyciskam mocniej i wyprzedzam kilka grup przed zjazdem z asfaltu. Na wąskiej ścieżce wzdłuż torów znów kurz, dodatkowo wąsko i dostaje krzakami po rękach. Drugi szok: pierwsza osoba zmieniająca dętkę, za kawałek druga, jeszcze dalej już ktoś wraca prowadząc rower i trzymając w ręce łańcuch. Myślę, żeby tylko dojechać do mety bez awarii.
Potem robi się na tyle szeroko, że można w miarę bezpiecznie wyprzedzać. Trzymam się schematu: dojechać, odpocząć, wyprzedzić, szybko dojść do następnej grupki. Staram się składać w zakrętach, czyli noga zewnętrzna wyprostowana, drugą kolano do wewnątrz. Daje to efekt, bo mogę ciaśniej brać zakręty i kilka osób wyprzedzam po wewnętrznej. Kawałek asfaltu, jest okazja napić się z bidonu. Dojeżdżam do kontrowersyjnego miejsca z przeprawą przez rzeczkę. Wydaje się mi, że stała tam osoba z obsługi która mówiła, że do kładki kolejka, a kto chce może przechodzić. Nie chce na początku mieć mokro w butach, więc staje grzesznie w kolejce. Nikt się nie wpycha. Kolejka nie jest duża i nie minęło nawet 5 minut i jestem przy rzeczce. Ale zaraz nie ma kładki tylko taki bród po którym można przejechać. Dziewczyna przede mną puszcza mnie przed siebie, bo ona będzie czekać, aż będzie miejsce po drugiej stronie do zatrzymania się. Przejeżdżam z suchymi stopami.
W Jedlni piaszczysta droga lekko pod górkę. Wyprzedam kilkanaście osób. Znów kawałek asfaltem dojeżdża się do Siczek. Wyciągam bidon i pije. Nad zalewem w jednym miejscu gdzie jechało się trochę pod górę miedzy drzewami, zawodnik przede mną zwalnia prawie zatrzymując się. Nie chcąc uderzyć w jego tylne koło też hamuje, podpieram się nogą, z tyłu słyszę, że dwie osoby po moim manewrze też to muszą zrobić. Dalej wyprzedzanie staje się już utrudnione, rzadko wyprzedzam, ale jadę za zawodnikiem z dobrym tempem.
Przed wjazdem do puszczy jest kawałem asfaltu, znów w ruch idzie bidon. Po przecięciu szosy do Kozienic jechało się wyboistą drogą w kierunku Kieszek. Tłok, nie sposób zobaczyć po czym będzie za chwilę się jechać. Tyłek do góry, ręce rozluźnione na kierownicy, ale tak, żeby kontrolować jazdę. Potem droga znów jest w miarę szeroka i równa, dlatego znów stosuje schemat: szybko dojść, poczekać, wyprzedzić. W jednym miejscu jest mały piaszczysty podjazd. Dziwie się czemu ludzie schodzą z roweru kiedy jeszcze spokojnie dało się jechać. Ja cisnę. Powoli, ale się wciągam, z tyłu słyszę: Dajesz, dajesz. Z drugie strony krótki, piaszczysty zjazd jadę po drugiej stronie niż reszta, wyprzedzam trzy osoby.
Pierwszy bufet pojawia się jakoś tak nagle. Zanim się zorientowałem minąłem już wodę, łapie banana, potem powerade'a. Zaraz za bufetem rozjazd Mega/Giga. Jestem po tej stronie zakrętu, że nie ma obawy o wpadających na mnie zawodników z Giga. Nie mam za bardzo gdzie włożyć nowej butelki z piciem. Bufet się skończył, pustej nie ma jak wyrzucić. Wpycham jakoś do kieszeni tą pełną, ale po kilku minutach wypada mi na jakimś zjeździe. Nie ma mowy o zawracaniu, a zostało mi tylko niecałe pół bidonu. Zazwyczaj jeżdżę z plecakiem, stąd moje złe zarządzanie kieszeniami. No cóż niefart.
Zaczyna się atrakcyjna część trasy. Nikt nie wyprzedza, bo za bardzo nie ma miejsca. W jednym miejscu wyprzedzam jednego zawodnika na podjeździe, ale na zjeździe jestem na wewnętrznej zakrętu i nie mieszczę się. Wylatuje na zewnętrzną i walcząc, żeby nie utknąć w piachu, mocno odbijam do wewnątrz zajeżdżając drogę tym co skręcają. Przepraszam te dwie osoby które musiały tam hamować, żeby nie wjechać we mnie.
Za jakiś czas na kolejnym zjeździe wskakuję za zawodnikiem, który wyprzedza. Mijamy dwie osoby. Na końcu zjazdu był ostry zakręt z drzewem na zewnątrz. Kolega, za którym się puściłem nie wyrabia i zalicza glebę tuż przed moim kołem. Ostatkiem umiejętności zdążyłem zatrzyma się przed nim. Dwóch za mną też ratowało się awaryjnym hamowaniem.
Drugi bufet. Łapie wodę, żel i kubek z napojem. Zaczyna dziwnie boleć mnie głowa, ale po kilku minutach przechodzi. Także dopada mnie lekki kurcz przy wyprostowanej lewej nodze. Jak kręcę znika. W między czasie na trasie pojawiają się zawodnicy z hobby. Dzieciaki gdy się je mijało nie wyglądały na szczęśliwe. Ich opiekunowie też. Przy wąskich odcinkach całkiem stali przy trasie i czekali, aż reszta przejedzie.
Wjazd na asfalt i ktoś pyta obsługę ile do mety. Około 8 kilometrów. Znów wertepy, istne rodeo. Obsługa krzyczy: Uwaga przejazd przez tory. Ludzie schodzą, przeprowadzają. Z daleka widzę, że nie za wysokie. Podrzucam przednie koło, tył przeszedł, jeszcze raz przednie, tył przeszedł. Trzy oczka do góry.

Autor: FotoMaraton.pl

Dalej szutrówką. Kilkaset metrów przed przejazdem kolejowym, który się objeżdżało z obu stron zaliczam dzwona. Za późno zauważyłem zawodnika który miał awarię i prowadził rower. Zdążyłem trochę przyhamować, ale trąciłem w jego kierownicę, koło podcięło się z koleinie i leżałem. Podnoszę się, ok wszystko mam na swoim miejscu. Rower koło przednie proste, kierownica nawet nie skrzywiła się, tylko łańcuch spadł. Otrzepałem się, wsiadam i jadę. Od siebie dochodzę po przejechaniu przejściem pod torami. Powrót na asfalt. Wiem, że to ponad 2 kilometrowy odcinek. Widzę daleko jakąś grupkę przed sobą. Cisnę ile sił. Wyprzedam. Nikt nie minął mnie na tym kawałku. Znów wzdłuż ogrodzenia na lotnisku po wybojach trzeba uważać. Zanim zaczął się 500 metrowy asfaltowy kawałek do mety wyrywam się z grupy i pedałuje ile sił zostało w nogach. Widzę, że jeden zawodnik jedzie za mną. Na ostatnich metrach nie wytrzymuję i zostaję wyprzedzony przez niego.
W miasteczku łapie picie i kawałek pomarańcza. Ponieważ ręce mam czarne nie nadaje się to do jedzenia. Muszę się trochę opłukać. Rower zostawiłem oparty o drzewa, biorę dwa kubki z wodą i obmywam ręce. Kolejnym kubkiem twarz. Teraz biorę dwa kawałki pomarańcza, napój, garść ciasta. Trochę już ochłonąłem. Idę po posiłek regeneracyjny. Był to całkiem zjadliwy ryż z sosem grzybowym. Zabieram jeszcze jeden kubek napoju i idę sprawdzić wyniki. Przy tablicy miłe zaskoczenie. Przepołowiłem w open i w swojej kategorii. Jestem zadowolony.

Autor: lark78