Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:4170.50 km (w terenie 2763.57 km; 66.26%)
Czas w ruchu:204:21
Średnia prędkość:20.41 km/h
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:80.20 km i 3h 55m
Więcej statystyk

MTBCross Zagnańsk

Niedziela, 21 lipca 2013Przejechane 65.69km w terenie 60.00km

Czas 03:08h średnia 20.96km/h

Temperatura 24.0°C

 

Szybka i krótka jak na standardy ślr trasa. W sam raz na wakacyjne lenistwo.

Wynik:
M2: 15/25
Open: 30/70

 

Mazovia Nałęczów

Niedziela, 14 lipca 2013Przejechane 58.82km w terenie 45.00km

Czas 03:03h średnia 19.29km/h

Temperatura 19.0°C

 

Wyjeżdżając z Radomia ładnie słoneczko świeciło, a po dotarciu do Nałęczowa przywitała mnie ulewa. Poważnie się zastanawiałem czy w ogóle wystartować. Widać było, że wiele osób po dotarciu na miejsce popatrzyła na warunki jakie się święcą i wróciła do domu. Przed startem przestało padać, organizator coś wspominał o zmienionej trasie omijającej przy takiej pogodzie niebezpieczne fragmenty. Przebrałem się jednak i ustawiłem w sektorze wmawiając sobie, że zaraz wyjdzie słoneczko, przesuszy trasę, a opinie o lubelskim lessie są przesadzone. A szczerze, to jednak dawno już zaplanowałem dwudniówkę Puławy-Nałęczów i teraz byle deszcze nie będzie przeszkodzi mi w realizacji tego celu.

Po starcie znów zaczęło padać, a właściwie lać, więc naiwne można było przestać sobie zawracać głowę naiwnymi nadziejami o przejeździe w normalnych warunkach. Mimo to jechało mi się całkiem nieźle do czasu aż złapałem kapcia z przodu. Wszystko było w błocie: ja, rower, plecak i weź teraz zmieniaj dętkę. Strasznie długo się bawiłem z tą zmiana. Po ponownym ruszeniu w trasę nie było mowy o przyzwoitym wyniku. Została tylko przyjemność z jazdy, chociaż w tej wodzie i błocie był to już pewien rodzaj perwersji.

Dużą zasługę w pozytywnym motywowaniu do dalszej jazdy mieli mijani po drodze ludzie, którzy kibicowali wszystkim zawodnikom. Najbardziej zapadał w pamięć brukowany podjazd w Kazimierzu. Dzwonki, trąbki, uśmiechy i oklaski pozwalały skutecznie zwalczyć zwątpienie, tym bardziej, że niedaleko potem znów brnęło się przez błotniste pola.

W końcu pojawił się widok parku zdrojowego w Nałęczowie i zadziałał na mnie jak widok oazy na wędrowca przez pustynię. Jeszcze kilkaset metrów i wreszcie nastąpił koniec.

Po Nałęczowie miałem już dość na ten rok mokrych maratonów.

Wynik:
M3: 19/41
Open: 52/121

 

Mazovia Puławy

Sobota, 13 lipca 2013Przejechane 47.25km w terenie 47.00km

Czas 02:04h średnia 22.86km/h

Temperatura 18.0°C

 

Nowa miejscówka i od razu przyjemna trasa. W miarę szybka, ale z fajnymi zjazdami w śliskich wąwozach. Trzeba było uważać. Dobrze, że założyłem opony na poważniejsze warunki do ścigania.

Wynik:
M3: 23/99
Open: 56/265

 

MTBCross Suchedniów

Niedziela, 23 czerwca 2013Przejechane 82.99km w terenie 80.00km

Czas 05:38h średnia 14.73km/h

Temperatura 22.0°C

 

Najcięższy maraton w tym roku. Błotne podjazdy, a raczej podejścia zmasakrowały mnie.

Wynik:
M2: 21/29
Open: 37/64

 

Mazovia Kozienice

Niedziela, 16 czerwca 2013Przejechane 71.42km w terenie 60.00km

Czas 02:25h średnia 29.55km/h

Temperatura 28.0°C

 

Trasa prawie nie zmieniona w porównaniu do poprzednich lat. Było szybko, a nawet jeszcze szybciej niż ostatnio z powodu ukończonych prac na drogach leśnych w puszczy. Teraz to są drogi szersze niż nie jedna droga gminna. Ba, one są także równiejsze, ale czy o to chodzi w maratonie niby mtb?

Z mojej strony udało się nareszcie uniknąć błędów to i wynik wyszedł całkiem w porządku.

Wynik:
M3: 20/108
Open: 59/312

 

MTBCross Maraton Nowiny

Niedziela, 26 maja 2013Przejechane 70.14km w terenie 65.00km

Czas 04:37h średnia 15.19km/h

Temperatura 21.0°C

 

Maraton przełomowy dla mnie. Liźniecie co to znaczy prawdziwa jazda górska. I ten start z sektora - nobilitacja, aż się dziwnie poczułem... W trakcie wyścigu, a właściwie już na początku przestała działać przednia przerzutka co trochę uprzykrzało ściganie, ale ogólnych wrażeń nie mogła ona popsuć - trasa bajka dla mtb.. Naprawdę po tym wyścigu zdobyłem dużo materiału do przemyśleń i wspomnień.

Wynik:
M2: 18/24
Open: 44/69

 

Poland Bike Otwock

Niedziela, 12 maja 2013Przejechane 73.38km w terenie 58.00km

Czas 03:33h średnia 20.67km/h

Temperatura 16.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 8.06 km
Wyścig: 59.98 km
Powrót: 5.34 km

Wybrałem się na ten maraton z konkretnym celem. Pojechać dobrze i poprawić sektor po słabym wyniku w Nowym Dworze. Po tamtej jeździe ledwo co załapałem się do 5 sektora. Dzisiaj trzeba było wrócić od 3 lub 2 sektora.
Po ogarnięciu czynności przedstartowych ustawiłem się w sektorze trochę wcześniej niż zazwyczaj. Raczej bardziej z przodu niż z tyłu. Objazd początku i końca trasy sobie darowałem. Wiadomo, że początek to tak jak na mazovii w Otwocku jazda szerokim asfaltem, zaś koniec to do stadionu i prawie pełne okrążenie po stadionie. Nie sposób tego przegapić. Zresztą na polandbike nie bardzo jest jak zrobić rozgrzewkę, ponieważ wcześniej ścigają się dzieciaki. Rozejrzałem się po sektorze i parę znajomych twarzy także startowało z piątego sektora, chociaż zazwyczaj zaczynało bardziej z przodu. Widocznie nie tylko mi tragicznie poszło w Modlinie.

Start od razu zrobiłem mocny. Nie jest to dla mnie dobra taktyka, ale dzisiaj trzeba było gonić. Na asfalcie mógłbym się wyrwać przez sektor wolałem jednak powieźć się na kole. Przed zjazdem na szutrówkę doszliśmy ogon czwartego sektora. Nasza grupka z piątego hurtowo wyprzedzała. Szło to całkiem sprawnie. Potem zaczęły się górki i grupka się rozerwała. Na niektórych niemal wszyscy prowadzili, ale mi jakoś udawało się podjechać. Zawodnicy prowadzący ustępowali drogi i nie blokowali. Pełna kulturka, a obawiałem się czy nie utknę w zatorach.
Górki chociaż małe dawały popalić. Po 8-mym kilometrze i tempie, które sobie narzuciłem byłem pewien, że padnę przed metą na 58 kilometrze. Trochę przyhamowałem swoje zapędy.
Zaczął się bardziej płaski fragment. Ludzi na trasie jakby ubyło. Widocznie wpadłem w dziurę między trzeci a czwarty sektor. Ustawiłem sobie swoje mocniejsze tempo i goniłem pojedynczych zawodników. Po drodze miałem kilka wątpliwości nawigacyjnych, ale ogólnie nie było problemów.
Za rozjazdem zaczęły się sekcje błotne. Jedna za wiaduktem nie do przejechanie dziś dla mnie. Wolałem przebiec niż zarzynać napęd. Następnie szeroka ścieżka, kładka, a raczej luźno rzucona deska przez rów i wąski przesmyk wzdłuż ogrodzenia. Miałem tu trochę problemów. Jeszcze nie czuję dobrze szerokiej kierownicy i waham się przy ciasnych mijankach. Jednak tym razem nie było problemów i udało mi się płynnie przejechać.
Rozpoczęła się pętla max'a, która nie obfitowała w taką ilość podjazdów jak początek trasy, ale kilka ciekawych singli się trafiło. Za to bardzo obrodziło tym z czego słynną trasy w Otwocku. Mianowicie pojawiły się jakby to na mazovii nazwano 'kultowe sekcje po korzeniach'. Nie było one jakieś szczególne w porównaniu do na przykład tego co można spotkać na mysich górkach, ale były one na znacznie dłuższym odcinku. Trochę obrywały tutaj moje plecy, które jeszcze nie doszły do normy po Sandomierzu. Jak się okazało podobne cierpienia przeżywał zawodnik, z którym jechałem. Też był w Sandomierzu i także narzekał na plecy czekając na koniec fragmentu z korzeniami. Bardzo dobrze mi się z nim jechało. Razem przejechaliśmy ponad 25 kilometrów.
Przy powrocie na pętlę mini na wspominanej wcześniej wąskiej ścieżce przy ogrodzeniu zaliczyłem wywrotkę. Nie wyrobiłem z kierownicą obok drzewa, najechałem na wystający pieniek i leżałem na ziemi. Szybko się pozbierałem by zmierzyć się z kolejną przeszkodzą techniczną, czyli przejazd po kładce. Tym razem jest trudniej, bo przed najazdem trzeba skręcić na opadającą deskę. Ktoś krzyknął, że jest ślisko, ale postanowiłem ją jednak przejechać. Udało się.

Widać pokonywanie podobnej przeprawy przez strumień w Rajcu dodało mi pewności. Tam też była chybotliwa deska i to nawet węższa niż tak i także na zakręcie.
Ciągnąłem do mety, ale po 50 kilometrze zaczęły mi odpływa siły. Mocny początek zaczął o sobie dawać znać. Musiałem odpuścić tempo i myślałem, że już spokojnym tempem dotoczę się do mety, gdy dogonił mnie grupka z piątego sektora. Wiedziałem, że jestem w czubie sektora, więc finish tej grupy do będzie walka o pudło sektorowe. Musiałem się z nimi zabrać. Załapałem się na końcu i chociaż początkowo było ciężko to adrenalina zrobiła swoje i przetrwałem kryzys. Poznałem zawodnika z welodromu i za cel obrałem wyprzedzenie go do mety.
Na dojeździe do stadionu udało mi się zmienić pozycję w grupie i wskoczyć mu na koło. Cała grupa wjechała na stadion i zaczęła się walka. Mimo że nie przepadam za takimi końcówkami to tym razem było się o co ścigać. Na przedostatniej prostej inny zawodnik prawie się wcisnął między mną a welodromowcem, ale na łuku ostro trzymałem się wewnętrznej i nie zrobiłem tyle miejsca, aby to się udało. Na ostatniej prostej wyprzedziłem po zewnętrznej, próbowałem jeszcze jednego zawodnika wyprzedzić, ale już metrów zabrakło.



Koniec, można było spuścić z tonu.
Pozostało ogarnięcie się po wyścigu, miska makaronu, myjka rowerowa i powrót na SKM'kę. W ostatecznym rozrachunku nawet zaskoczony byłem trasą. Polandbike zmierza w dobrym kierunku wyciskając z okolic, w których się odbywają etapy, możliwie najlepsze trasy w terenie. Mi się udało wrócić do 2 sektora i szkoda, że polandbike odwiedzę dopiero w sierpniu w Kozienicach. Szkoda mi szczególnie Wąchocka, bo tam może być ciekawa trasa.

Wynik:
M2: 20/42
Open: 75/217

 

MTBCross Maraton Sandomierz

Niedziela, 5 maja 2013Przejechane 85.22km w terenie 70.00km

Czas 04:21h średnia 19.59km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 4.43 km
Wyścig: 80.79 km
Powrót: 0 km

Po trzech pierwszych maratonach rozgrzewkowych przyszedł czas na pierwszy poważniejszy sprawdzian. Sandomierz nie wydawał się szczególnie wymagającym maratonem w trudnym terenie, ale 80 kilometrów na masterze i 1300 metrów przewyższenia sprawiło, że zastanawiałem się chwilę czy nie porywam się z motyką na słońce. Jeszcze tyle w tym roku nie przejechałem rowerem za jednym podejściem w terenie, nie mówiąc już o przewyższeniu. Jednak rodzący się w głowie główny cel na ten rok, czyli generalka master na ślr wymaga poświęcenia i zaciętości. Sam maraton w Sandomierzu to łatwiejszy wyścig w cyklu, więc jeśli nie jechałbym tutaj najdłuższego dystansu to gdzie? Jak to się mówi 'Bez ryzyka nie ma sławy' dlatego zdecydowałem się na mastera. Najwyżej będę umierał na trasie.
Sandomierz przywitał wręcz idealną pogodą dla mnie. Słonecznie, ciepło, suche powietrze, ale nie upalnie. Warunki wyśmienite na długą trasę. Sam start i meta usytuowane na malowniczym rynku. Chyba wszystkich to nastrajało w doskonałe humory.
W końcu wyruszyliśmy, jeszcze tylko honorowa runda wokół ratusza, kontrolowany zjazd brukowaną ulicą w stronę zamku i wreszcie na lekkim podjeździe właściwy start. Mój plan na dziś był prosty: Jechać swoje, nie patrzeć na innych tylko słuchać własnego organizmu. Zresztą innego rozsądnego planu być nie mogło. Te 80 kilometrów wcześniej czy później zweryfikuje ile ma pod nogą, a liczenie na jazdę w grupie przy około setce zawodników nie miało sensu, bo i tak każdy jedzie na siebie. Jak ktoś uciekał z zasięgu wzroku nie goniłem.

W taki sposób początek starałem się pojechać na miękko. Trasa w tym pomagała, ponieważ nie było długich, płaskich prostych, na której liczą się umiejętności szosowe. Cały czas kluczyła między kolejnymi sadami poprowadzona wąską polną dróżką. Nie było jednak łatwo. Co chwila był łagodny podjazd. Dodatkowo miękkie podłoże sprawiało, że mała tarcza przy korbie się nie nudziła.
Przy pierwszym bufecie się nie zatrzymywałem. Złapałem tylko kubek z izo, bo zawsze to jakaś oszczędność zasobów bukłaka. Generalnie starałem się pić co kilka minut po dwa, trzy łyki, czasami trochę na siłę. Na drugim bufecie już się zatrzymałem na dwa kubki izo. Zsiadłem całkiem z roweru, bo te kilkanaście sekund pozwalało się wyprostować i zmienić ułożenie ciała.
Jak na razie jechało mi się dobrze. Na liczniku przekręcił się 40 kilometr. czyli półmetek, a u mnie nie było kryzysów i nadal czułem się w miarę lekko. Z tyłu gdzieś tam po sadach słuchać już było pilota dystansu Fan, ale do rozjazdu mnie nie dogonił. Znaczyło to, że strata była mniejsza niż 30 minut, czyli całkiem nieźle. Kolejny złapany w trakcie jazdy kubek z piciem i można było rozpocząć powtarzanie pętli.
Zebrała się kilkuosobowa grupka. Akurat ten fragment trasy był bardziej płaski, dlatego jazda koło w koło pozwalała oszczędzać siły. Nie burzyło to mojego planu jazdy, bo było to tempo i rytm. które mi bardzo odpowiadało.
Z czasem grupka zaczęła się rozpraszać, a i ja nie miałem siły dotrzymywać kroku najmocniejszym. W końcu to był już 70-siąty kilometr i nogi zaczynały się odzywać. Nie było jednak źle, ponieważ tym razem nie wystąpił kryzys 60-siątego kilometra. Widać spokojna jazda i regularne picie dało efekty.

Na ostatnim bufecie zatrzymałem się, aby chwilę odsapnąć, wypić izo o innym smaku niż miałem w bukłaku, zjeść pomarańcza i ruszyć na ostatnie kilometry. Podczas postoju nikt mnie nie wyprzedził, więc postój zakończył się bez straty. Zostało trochę asfaltem, jeden fragment przez błoto i podejście pod kopiec z pomnikiem. Z tego miejsca zjazd w dół do Sandomierza. Przez miasto pojechałem trochę asekuracyjnie co by nie przestrzelić jakiegoś zakrętu i nie skończyć na masce samochodu. Jeszcze kawałek zjazdu po bruku i podjazd brukiem na metę. Dużo się ludzi kręciło i trzeba było jechać uważnie a wiadomo, że podjazd na 80 kilometrze potrafi ograniczyć postrzeganie rzeczywistości. Na tych ostatnich właściwie kilkudziesięciu metrach zostaję wyprzedzony przez jednego zawodnika. Nie próbowałem nawet gonić. Kilka sekund nie zrobiło różnicy, a jeśli już to trzeba było o nie walczyć na trasie.
Przekroczenie mety i ulga, że się skończyło a zarazem satysfakcja, że się przejechało. Można teraz było spokojnie usiąść w cieniu i odpocząć. Popatrzeć na malowniczy rynek pełen ludzi i nie żałować, że przyjechało się pościgać w tak fajnym miejscu jakim jest Sandomierz.

Wynik:
M2: 28/43
Open: 54/98

 

Skandia Warszawa

Sobota, 27 kwietnia 2013Przejechane 95.34km w terenie 20.00km

Czas 03:43h średnia 25.65km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 15.26 km
Wyścig: 60.64 km
Powrót: 19.41 km

Są takie rzeczy, których w ogóle nie planuje się zrobić. Więcej, w ogóle nie wie się, że jest możliwość taką rzecz zrobić. Tak mniej więcej było z tym maratonem Skandii. W poprzednim roku chciałem wybrać się do Nałęczowa, aby zobaczyć jak to jest gdzie indziej, ale po przeniesieniu edycji do Lublina przeszła mi ochota. I tak nie pamiętam w jaki celu czy całkiem przypadkowo na tygodniu spojrzałem na stronę Skandii. Patrzę i za klika dni w Warszawie będzie pierwsza edycja w tym roku. Świetnie mi pasowało, bo rower miałem pod ręką a i okazja do spróbowania chleba z tego pieca doskonała przy rozrzuceniu imprez cyklu po całej Polsce. Wiadomo jakie opinie chodzą o Skandii, że to kpina z maratonów mtb, że to skandal robić z tego puchar Polski w maratonach mtb i w ogóle ten cykl to triumf reklamy na duchem mtb, itp., itd. Ja wychodzę z założenia, że własne zdanie można wyrobić sobie wtedy, gdy czegoś się osobiście spróbuje, dlatego dzień wcześniej poleciałem do biura zawodów na Agrykoli, zapłaciłem te 60 złotych czekając co dostanę w zamian. Na początek za wpisowe oprócz startu otrzymałem numer z czipem i jakieś tam gadżety w ramach pakietu startowego. Niby nic, ale rzecz coraz rzadziej spotykana. Generalnie tanio, czyli jak najbardziej plus po stronie Czesia. Miasteczko też imponowało rozmiarem. Widać było, że organizatorzy nie narzekają na brak sponsorów.
Dzień startu. W miasteczku nic nie musiałem już załatwiać, nie bardzo też musiałem się ogarnąć, bo zjawiłem się na miejscu już w rynsztunku do startu. W ramach rozgrzewki trochę pokręciłem się po okolicy przy stadionie Legii. Trzeba przyznać, że z wizerunkowego punktu start był ekstra ulokowany. Park Agrykola, okolice Łazienek przy łagodnym słońcu i zieleniących się drzewach bardzo malowniczo wyglądają. Do tego najazd kolorowych kolarzy. Wszystko to tworzyło atmosferę święta rowerowego. Tylko ten typ roweru tu nie pasował. Ja tam jestem przyjezdny i nie znam wszystkich zakamarków, ale zdarza mi się jeździć w tej okolicy i jakoś dotychczas tras nawet w stylu mazowieckie ‘mtb’ nie zauważyłem. Nawet podjazdu Agrykolą trasa maratonu nie przewidywała.
Ustawiłem się w sektorze Medio. Jeszcze raz błyski fleszy aparatów, kamery na wysięgnikach, przemówienia, poczułem się jakbym startował w Tour de Polonge, a nie w trzepackim maratonie.
W końcu wystartowaliśmy. Ulice w centrum pozamykane, jechało się jakbyśmy byli zawodowcami. A potem zjazd na ścieżkę. Sen się skończył wróciła rzeczywistość. Pierwszy raz ściągałem się ścieżką rowerową. O nieszczęśni Ci, którzy wybrali się na sobotnią przejażdżkę. Potem był wjazd na wał i dalej jazda nim. Tuman kurzu przepędzał wszelkie postronne osoby. Właściwie to był jeden z nielicznych odcinków nieutwardzonych. Dalej tylko asfalt i asfalt przepleciony betonowymi płytami. Właściwie to był wyścig szosowy, a nie mtb. Jeszcze nigdy nie jechałem w takim maratonie, gdzie utrzymywanie koła było tak kluczowe. Szczególnie przy tym wietrze. W którą stronę by się nie jechało zawsze było pod wiatr. Odpadałeś z grupy to zapomnij o dospawaniu. Jazda koło w koło to jest nadal temat, z którym mam problem.

Całe ściganie sprowadzało się do trzymania się grupy, gonienia następnej, zachęcania innych z grupy do pościgu. Jedyny nietypowy i niebezpieczny moment wynikał z niedopatrzenia organizatorów. W jednym miejscu należało przejechać wzdłuż torów, praktycznie torami. Jakież było zaskoczenie gdy akurat wtedy musiał przejechać pociąg towarowy. Policjant zabezpieczający to miejsce zgłupiał nie wiedząc co robić. Cóż nikt nie czekał na przejazd pociągu, wszak trasa nie przecinała torów. Kawałek dało się jeszcze przejechać, ale potem to z buta i lawirowanie po nasypie między krzakami na wystającymi hakami i łańcuchami przejeżdżającego wagonu. Apogeum to było przejście po mostku po którym jechał pociąg. Musiałem trochę się nagimnastykować, aby zmieścić się z kierownicą między barierką a jadącym pociągiem. Całe szczęście, że nikt nie zaczepił się o ten pociąg, bo pojechał by razem z nim. Dobrze, że zdążyłem się przepchnąć, bo przez korek przepychał się już pilot mini. Po nasypie dawał jeszcze radę, ale przekroczyć mostu nie miał szans. Musiał czekać, aż przejedzie skład. Z tego co wiem, to czołówka mini się tam nieźle zagotowała.
Dalej było już bez takich emocji. Prawie cały czas asfalt, trzymanie koła i walka z wiatrem. A jednak na ostatnich kilometrach dałem się ograć jak dziecko. Wyszedłem na zmianę. Wiozłem się przez ostatnie kilometry, więc trzeba być koleżeńskim i uczciwie odpracować swoje. Niestety po mnie nikt nie chciał wyjść i zamiast wrócić do swojego tempa nadal ostro prowadziłem. Efekt tego był taki, że się kompletnie zajechałem. W końcu ktoś wyskoczył za pleców, za nim reszta a ja zostałem. Jeszcze próbowałem odspawać, ale jak wcześniej pisałem strata koła to wypadnięcie z pociągu. Na tych ścieżkach rowerowych koło mostu Siekierkowskiego w ogóle już nie miałem ochoty dociskać. Potem wjazd na ulicę i tutaj całkiem zacząłem jechać jak na zwyczajnej przejażdżce. Normalny ruch jak to w środku dnia. Niby policjanci pomagają się włączyć do ruchu, ale na ich sygnały kierowcy głupieli. O mało a całowałbym zderzak takiego jednego, którego policja zastopowała, aby niby łatwiej mógł pokonać skrzyżowanie. Dalej na kładkę po schodach i już prosto chodnikiem do parku Agrykola.Dla mnie to luz, ale chciałbym zobaczyć czołówkę polskiego mtb jak pruje tym chodnikiem mijając po drodze matki z wózkami, babcie z zakupami, dzieci na hulajnogach i resztę kibiców na przystankach autobusowych. Cóż, uroki trasy w wielkim mieście .
Wjazd na metę to już formalność, chociaż udało mi się jeszcze coś tam wykrzesać na finisz. Korzystam z miasteczka. Organizacyjnie było świetnie. Nie miałem problemów ze znalezieniem myjki rowerowej, było gdzie opłukać twarz i ręce, był bufet z izotonikiem i ciastkami oraz kilka rodzajów posiłku regeneracyjnego do wyboru. Na trasie także nie było problemów z oznaczeniami czy bufetami. Jedyna wpadka, ale za to całkiem spora to ta z pociągiem. Średnia z wyścigu prawie 30km/h – dla mnie szok. Przewyższenie na 60km, mniej niż 100m. Mimo wszystko dobrze się ujechałem, chociaż to był dziwny maraton.

Wynik:
M2: 27/58
Open: 99/257

 

Mazovia Legionowo

Niedziela, 21 kwietnia 2013Przejechane 74.78km w terenie 50.00km

Czas 03:24h średnia 21.99km/h

Temperatura 17.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 10.38 km
Wyścig: 55.25 km
Powrót: 9.15 km

Kolejny weekend to kolejny maraton. Po zimowej posusze to prawie jak bajka. Do pełni szczęścia brakuje tylko formy, ale tą sprawę już pominę by nie zakłócać tego idyllicznego obrazu. Założenie na dziś jest tylko jedno. Ma być dużo lepiej niż ostatnio. Koniec, kropka.
Dojazd do Legionowo odbywam standardowo pociągiem KM, chociaż można było także SKM’ą. Wolę być jednak trochę wcześniej. Po wysypaniu się z pociągu razem z innymi bikerami ktoś rzuca zwyczajowe pytanie: Wiecie gdzie to dokładnie jest? Wśród odpowiedzi króluje „Mniej, więcej” i tak mniej więcej jedziemy, gdy na skrzyżowaniu dogania nas pani bikerka. Na już wcześniej wymienione pytanie o drogę pada „-Tak, wiem, jestem z Legionowa”. Nie wypada z takiej sytuacji nic innego jak puścić panią przodem.
Miasteczko jako to zazwyczaj na mazovii w Legionowie bardzo ładnie usytuowane przy Legionowo Arena. Wszystko sprawnie zorganizowane, brak kolejek do biura, świetna pogoda. Nie pozostaje nic innego jak ustawić się w sektorze.
Start i ruszamy. Trasa jest taka sama jak w poprzednich latach, więc bez zaskoczeń na początku. Najpierw jedzie się trochę po utwardzonych drogach po Legionowie a potem wjazd do lasu. Pierwszy zjazd z asfaltu i pojawia się tuman kurzy. Jakże mnie to ucieszyło. Może to dziwne, ale po tylu miesiącach o wodzie, błocie i śniegu kurz stał się przyjemnym doznaniem. Znakiem, że naprawdę sezon letni się rozpoczął.
Jadę zachowawczo i głową. Staram się dostosowywać do metody, którą w poprzednim roku stosowałem, że do połowy dystansu jechać w miarę spokojnie, korzystać z koła. Jeśli jakiś pociąg jedzie za wolno gonić następny. Jeśli koło jest za szybkie odpuszczać, bo i tak nie wytrzymam. Wszystko po to, aby na półmetku ocenić zapas sił, mieć jasność jak potoczy się dalsza jazda. Dzięki temu dojazd na metę nie staje się udręką i można zjechać do domu z uczuciem, że to był dobrze spędzony dzień.

Trasa nie zaskakuje. Już kilka maratonów jeździłem po tym lesie, dlatego nie będę się powtarzał z opisem. Po prostu dużo szerokich duktów, sporo zakrętów i parę podjazdów pod wydmy. Nie wiem czy to zasługa 29era czy jeszcze nie zdążyły się zapiaszczyć, ale każdą dało się podjechać bez problemów. Raz zostałem tylko przyblokowany, co zaskutkowało niegroźna wywrotką i musiałem te kilka metrów zrobić z buta. Niby nic te kilka metrów, ale niestety uciekł mi przez to dobry pociąg. Nie mogłem już dospawać i trzeba było walczyć samemu. W miarę czasu i kilometrów w nogach i ten pociąg zaczął się rozpadać, więc do mety jechało się z pojedynczymi zawodnikami.

Ostatnia prosta to prawie kilometrowy finisz. Wszyscy się spięli i dają maksa w pedały. Kiedyś też tak robiłem, ale ostatnio odpuszczam sobie finiszowanie. Rozumiem sens gdy idzie walka o miejsce na pudle, ale w mojej sytuacji większego znaczenia nie mam. Zysk czasowy jest minimalny, a ryzyko groźnego upadku, zderzenia duże. Lepiej po prostu siły odkładane na końcówkę wykorzystać na trasie.
Na mecie okazuje się, że rower w ogóle nie ubłocony, jedynie ukurzony. Jeździec podobnie plus dodatkowo zmęczony, ale nie zajechany. Po sprawdzeniu wyników 2 sektor utracony, ale nie wiele brakowało do zachowania stanu poprzedniego. Generalne fajny maraton jak na początek sezonu, nareszcie świetna pogoda na rower, a i z kondycją może nie jest tak źle.

Wynik:
M3: 48/189
Open: 137/523