Sobota, 30 czerwca 2012Przejechane 76.40km w terenie 45.00km
Czas 03:37h średnia 21.12km/h
Temperatura 31.0°C
Na ten dzień obnosiłem się z wypadem w okolice Skarżyska, ale pomysł zarzuciłem, bo: po pierwsze prognozowany był upał i o ile lubię letnie temperatury to powyżej 30 stopni jazda przestaje mi się układać. W pewnym momencie następuje zgon, koniec, marzę tylko o powrocie do domu i lepiej, żeby ten dom był w miarę niedaleko. Po drugie zaczął szwankować mi w rowerze przedni hamulec. Na płaskim problem był nie do zauważenia, ale podczas ostatnich zjazdów na Altanie trudno było nie odnieść wrażenia, że coś ewidentnie nie gra. Klamkę można było dociągnąć do kierownicy a i tak większego wpływu nie miało to na siłę hamowania. Prawdopodobnie zapowietrzony był układ - trzeba było zajrzeć przed wypuszczeniem się w trudniejszy teren. I po trzecie: chciałem trochę odespać po tygodniu pracy, więc plan spalił na samym początku. Nic to jednak, ponieważ w końcu pojawiła się mapka z trasą maratonu w Kozienicach. Szybki ogląd tracka, zgranie na telefon i nastąpił pewien zawód. Z tego co zostało opublikowane wynika, że będzie ganianie się głównie po drogach pożarowych praktycznie bez singli. Okolice Pionek i Jedlni-Letnisko całkowicie ominięte, więc górek na trasie nie będzie. Kilka fragmentów trasy nie znałem, ale nie liczyłem na jakieś podjazdy. Natomiast wiem, że jeśli nie popada 2-3 dni przed sobotą to można spodziewać się piachu, dużo piachu, miejscami wręcz nieprzebytych piaskownic. Z tego właśnie powodu raczej rzadko w miesiącach letnich zaglądam do puszczy, bo wiem jak potrafią być upierdliwe tamtejsze drogi. Z ciekawości jednak chcę zrobić zwiad na pętli Mega. Połowę trasy Fit znam ze wcześniejszych tegorocznych wypadów. Końcówka jest praktycznie identyczna jak w poprzednim roku na polandbike, czyli szeroka leśna droga, zaś do rozjazdu Mega-Fit jest nowy asfalt przez miejscowość Augustów, a wcześniej szutrówka, która przecina drogę na Królewskie Źródła. Poczekałem, aż zrobi się trochę chłodniej popołudniu w między czasie odpowietrzając hydrauliki i w końcu ruszyłem sprawdzić, czego spodziewać się za tydzień. Po wjeździe do puszczy wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Przy utrzymaniu się obecnej upalnej pogody będzie piaskowo. Dużo gorzej niż na przykład w Wyszkowie. Odsyłam z resztą to zdjęć ustrzelonych podczas jazdy. Jednak, żeby nie było, że tylko narzekam to trafiają się ciekawe fragmenty oddające ducha tej puszczy, w których jakoś dziwnym trafem nigdy nie byłem. Można by było dłużej delektować się takimi widokami, ale się nie dało. Rój latających potworów błyskawicznie zakwalifikował mnie jako potencjalną stołówkę. Meszki przy nich to małe piwo, bo to coś, chyba nazywa się to gzy [update: zostałem uświadomiony, że to są bąki, bo gzy nie gryzą] czy jakoś tak, atakują od razu i gryzą do krwi. Dlatego każdemu jeżdżącemu wolniej zalecam zaopatrzyć się w dobry repelent. Natomiast biada tym, którzy będą zmieniać dętkę.
Piątek, 29 czerwca 2012Przejechane 34.64km w terenie 0.00km
Czas 01:10h średnia 29.69km/h
Temperatura 23.0°C
Nareszcie udało mi się wyjść na piątkową pętlę jeszcze nie w całkowitych ciemnościach. Nawet można napisać, że wyszedłem za dnia. I chyba także po raz pierwszy w tym roku na wieczorno-piątkowy wypad ubrany byłem całkowicie na krótko. W końcu można było poczuć, że lato w pełni, również nocą.
Niedziela, 24 czerwca 2012Przejechane 74.36km w terenie 45.00km
Czas 03:17h średnia 22.65km/h
Temperatura 26.0°C
Dawno już sobie zaplanowałem, że ten dzień będzie wykorzystany na objazd trasy maratonu w Kozienicach i wykonanie małej dokumentacji foto. Niestety na niespełna dwa tygodnie przed imprezą nadal nie ma mapki. Albo organizator podchodzi po macoszemu do tej edycji albo wciąż przepycha się z leśnikami i policją, aby wycisnąć ciekawszy przebieg wyścigu niż ubiegłoroczny polandbike. Dlatego na tą chwilę nie wiadomo czy trasa pobiegnie w kierunku Radomia czy w kierunku północno-zachodnim, jednak ja obstawiam kierunek na Radom. Wydaje się być tutaj więcej atrakcji do wykorzystania, ale trzeba będzie zabezpieczyć ruchliwą szosę Radom-Kozienice. Z braku konkretnych informacji jak i pomysłu na inny cel niedzielnej przejażdżki wpadłem mimo wszystko do puszczy zobaczyć jakie obecnie panują tam warunki. Znając potencjał terenu do zamieniania się w ruchome piaski, na ten moment można napisać, że piachu praktycznie nie ma. W większości przypadków jest on dobrze ubity, a leśne drogi są bardzo szybkie. Trafiłem tylko na jeden kawałek zdewastowany przez ścinkę w lesie. Kałuż,a tym bardziej błota też nie ma. Jak będzie padało co kilka dni takie warunki się utrzymają, jeśli nie będzie padało, utrzyma się słoneczna pogoda i kilka razy przejedzie drogami ciężki sprzęt, może szykować się pustynna rzeźnia w środku lasu.
Sobota, 23 czerwca 2012Przejechane 114.24km w terenie 15.00km
Czas 04:39h średnia 24.57km/h
Temperatura 22.0°C
Jak już pisałem wcześniej zmiany w kalendarzu mazovii i legii wywróciły mi kalendarz lipcowy do góry nogami. W ten weekend od dawna miałem zarezerwowany na objazd trasy maratonu w Kozienicach, ale po pierwsze jeszcze nie ma na razie mapki z trasą, a po drugie przez dwa tygodnie sporo może się zmienić w kwestii podłoża. W taki sposób powstał mi luźny tydzień. Mogłem wybrać się na poland bike do Sochaczewa i prawie pół dnia się zastanawiałem czy tak nie zrobić. Ciekawość mnie ciągnęła, bo nie znam tamtych okolic, ale jak zobaczyłem jakie jest zapowiadane przewyższenie to ochota mi przeszła. 300 metrów na ponad 60-kilometrowej trasie, to jest tyle co kot napłakał. Okolice Radomia są płaskie, ale bez większych trudności mogę wymyślić coś co będzie miało więcej metrów pod górę, a koszt wpisowego i dojazdu zerowy. Tak więc z Sochaczewem dałem sobie spokój. Jak już miałem zostać na weekend w domu to postanowiłem poszukać większych podjazdów. Oczywiście wiele szukać nie trzeba, bo porządne podjazdy zaczynają się za Szydłowcem, a konkretniej pisząc to mam na myśli podjazd do Huciska a potem na szczyt Altany. Dalej, realizując idee 'Weekend zerowych kosztów', do Szydłowca jadę rowerem, bo trasa przyjemna a i znajdzie się kilka smaczków po drodze. Jednak właściwa zabawa zaczyna się na podjeździe do miejscowości Hucisko. Na pewno jest treściwie. W Huciskach opuszczam asfalt i atakuję do końca Altanę. Podłoże jest tutaj wyraźnie inne jak w innych lasach mazowieckich. Nie ma piachu, za to z ziemi wystają już kamienie różnej wielkości - taka namiastka gór. Las jest gęsty i mimo palącego słońca miejscami panuje głęboki cień. Wjazd pod wieżę obserwacyjną to chyba jeden z lepszych kawałków mtb w województwie mazowieckim. Zjeżdżam do granicy z województwem świętokrzyskim. Po drodze mijam innego mtb-bikera, który podjeżdżał Altanę od południowej strony. Skręcam do Ciechostowic i mam przed sobą długi kilometrowy, asfaltowy zjazd. Gdyby nie to, że wieś jest dość ruchliwa to można tutaj pokusić się o bicie rekordu na maksymalną prędkość, ale ja wolę zachować rozsądek, bo dzisiaj trafił mi się orszak weselny. Tak na marginesie, ile ja już w sobotnie popołudnia mijałem takich orszaków weselnych to nie ogarniam. Na pewno po kilka w każdym roku się trafi. Wracając do trasy, za wsią odbijam w prawo i zaczynam podjazd kamienisto-korzenno-trawiastą ścieżką. I tak trzy razy pętla przez szczyt i Ciechostowice. Na kolejnej pętli znów mijam tego samego bikera: ja zjazd, on podjazd. Po wszystkim wjeżdżam jeszcze do końca asfaltem w Huciskach by spojrzeć z wysokości na Polskę nizinną, do której trzeba było wracać.
Piątek, 22 czerwca 2012Przejechane 34.78km w terenie 0.00km
Czas 01:20h średnia 26.09km/h
Temperatura 19.0°C
Gdy duża część narodu zasiadała przed telewizornią śledząc losy meczu Niemcy-Grecja, ja ruszyłem nieśpiesznym tempem na późno piątkową przejażdżkę. Wieczór i noc piękna, wszak to ta najkrótsza w całym roku. Długo jeszcze po zachodzie słońca na niebie dominowała ciemna czerwień a świat ogarniał już niby mrok, ale całkiem przenikliwy dla ludzkich oczu. No i ten cieniutki sierp zachodzącego księżyca. Dało to klimat niesamowity. Chociaż miejsce było mi doskonale znane, przejechane setki razy, to tym razem poczułem się jak na innej planecie, na przykład na takiej Shakuras. Miałem nawet pomysł na zdjęcie, ale po wyjęciu go zobaczyłem tylko napis 'Naładuj akumulator' i trzeba teraz czekać rok na kolejną okazję.
Niedziela, 17 czerwca 2012Przejechane 69.85km w terenie 55.00km
Czas 03:36h średnia 19.40km/h
Temperatura 30.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 2.48 km Wyścig: 67.37 km Powrót: 0 km
Nareszcie wybrałem się na porządny maraton. Półmetek sezonu za pasem i była to najwyższa pora na coś treściwszego niż gonitwy podwarszawskie. Mazowieckie maratony są ok, ale brakuje w nich czegoś epickiego. Brakuje mi przygody, bo nizinne tereny mam opatrzone na zwykłych wyjazdach i nawet szczere starania organizatorów za bardzo tego nie są w stanie mnie zaskoczyć. W poszukiwaniu nowych wrażeń trzeba ruszyć się na południe. Pierwszy przystanek do coraz większych gór to na pewno świętokrzyska liga rowerowa. Szkoda, że tak rzadko pojawiam się na tym cyklu. Z Radomia jest całkiem blisko, ale życie rzuca mnie raczej w kierunku stolicy. Niemniej jednak tym razem udało mi się zorganizować transport i zafundować dzień pełen wrażeń. Nie musiałem zostawiać zapasu sił na dojazdy i powroty, dlatego dzisiaj zdecydowałem się jechać najdłuższy dystans, czyli master. Tym razem jak na standardy ślr raczej krótki i łatwy, więc nie powinien mnie zniszczyć. Zapowiadane przewyższenia rzędu 900 metrów klasyfikowały maraton jako najbardziej płaski w serii, podczas gdy na Mazowszu taka wartość byłaby reklamowana jako super-hiper-górski maraton. W ogóle ta edycja miała być nietypowa jak na ślr: nie dość, że relatywnie płasko to jeszcze piaszczyście. Akurat od tego drugiego chciałem uciec, ale przewyższenie i tak wystarczająco mocno mnie przyciągało. To co mi się podobało to, że przed startem trzeba podjąć męską decyzję jaki dystans się jedzie. Nie ma zmian potem, bo org zakłada, że każdy wie na co się zapisał, a jak nie to będzie musiał się o tym przekonać już na trasie. Dzięki temu każdy dystans startuje w tym roku oddzielnie i to jest fajne, ponieważ wiadomo z kim się ścigamy. Co ciekawe są sektory, ale przed startem wszystkie się łączą. Full profska jak na pucharze świata ;) Przy małej ilości zawodników całkiem słuszny pomysł. Po chwili stania w żarze lejącym się z nieba ruszyliśmy. Spokojnie, bo początek po wąskiej uliczce i przez parking. Dopiero po wyjechaniu na drogę tempo wzrosło. W międzyczasie obsunąłem się praktycznie na koniec stawki. Trochę w tym było winy sprzętu i łańcucha, który nie chciał wejść na blat a po części słabej rozgrzewki, a praktycznie jej braku. Zostałem w ognie, ale jednak w główną grupą. Nie pchałem się do przodu, bo dystans długi a i tak najważniejsza będzie cześć między 18 a 50 kilometrem. Odrobić bądź stracić było gdzie, więc jechałem sobie. To było dobra decyzja. Od 10 kilometra przestaję skupiać się na utrzymaniu pozycji i zaczynam powolne wyprzedzanie. Rozgrzałem się już odpowiednio, ale przy tej temperaturze jak dzisiaj od razu puściłem soki. Pot zalewał mi oczy. Apogeum nastąpiło przed podejściem na jakąś hałdę czy żwirownię. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie widziałem. Pot zalał mi soczewkę powodując okropne pieczenie i szczypanie w prawym oku. Lewy patrzyłem tylko pod nogi, pchając rower sądziłem, że pieczenie przejdzie. Na szczycie rzut okiem lewym na krajobraz, fajny, ale przed sobą ujrzałem zjazd, że szczęka mi opadła. Nawet wypoczęty z normalnie funkcjonującymi oczami chyba nie odważyłbym się tam zjechać. To był zjazd z tych, które jak już się zacznie to trzeba jechać do końca. Przystanki po drodze na pewno byłyby bolesne. Zszedłem tam niemal na ślepo. Próbowałem dalej jechać, ale nie dało się. W końcu się zatrzymałem, zdjąłem okulary i delikatnie w miarę jeszcze czystą rękawiczką przetarłem oczy – po chwili wszystko wróciło do normy. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dzięki tej przerwie wróciłem do gry i nawet udało się dość szybko dogonić tych zawodników. W końcu pojawił się bufet, który jest całkiem inaczej zorganizowany niż na takiej np. mazovii. Nie ma podawaczy i jeśli coś się chce trzeba się zatrzymać. Wtedy do akcji wkracza bardzo miła obsługa. Dopytuje się czego potrzeba, napełnia bidony, bukłaki. Do tego owoce do wyboru, a arbuz smakował mi jak nigdy. Picie w kubeczkach, ale jeśli się stoi to nie przeszkadza, a dzięki temu nie marnuje się izotonik i potem butelki nie poniewierają się po trasie. Zawodnicy za bardzo się nie śpieszą i nie naskakują na siebie, bo wiedzą, że minuta straty generalnie nie ma znaczenia i po postoju będzie można ją spokojnie jeszcze nadrobić. Na kolejnym bufecie taka sama sytuacja. Dla mnie aż dziwne, że zawodnicy mają takie zdrowe, luźne podejście do ścigania. W ogóle przebieg tego maratonu był dla mnie dziwny, całkiem inny niż to co przejechałem w tym roku. Nie było prawie wcale jazdy na kole, bo każdy jechał na siebie bez oglądania się na innych. Zresztą już w połowie dystansu poczułem się jak na wycieczce. Jechało się samemu z majaczącą od czasu do czasu na dłuższej prostej koszulce innego zawodnika, z tyłu tak samo. Tempo jak na szybszej wycieczce przez las, przez który nie przejeżdżał nikt od dłuższego czasu. Pod kołami oprócz zapowiadanego piachu, którego nota bene nie było tak dużo przeważała leśna ściółka, mchy i czasami borówki. Chyba najbardziej zapadł mi właśnie taki odcinek lekko pod górę zarośnięty borówkami bez widocznej ścieżki czy drogi, ale całkiem spokojnie do przejechania. I chociaż nie było widać po czym się jechało to w ogóle nie trzęsło. Wszystko układało się na plus. Nareszcie nie było, a jak już to symbolicznie, po wertepiastej trawie co zawsze odbiera mi chęci do jazdy. Jeśli mogę się do czegoś przyczepić to do oznaczenia trasy, a właściwie do poprowadzenia końcówki trasy master. Różniła się ona do końca trasy fun. Pomijając już fakt różnych końcówek dla obu dystansów, to rozjazd powinien być oznaczony bardzo wyraźnie i najlepiej jeszcze pilnowany przez kogoś z obsługi. Nie mam zazwyczaj problemu z oznakowaniem, bo wiem, że oprócz jazdy trzeba także rozglądać się po mijanych drzewach, ale tutaj absolutnie nie mam pojęcia kiedy był zjazd. Na pewno zmęczenie też swoje zrobiło, mimo to w pewnym momencie po prostu zniknęły niebieskie strzałki z master a zostały tylko zielone z fun. Wiedziałem, że coś nie gra, lekko spuściłem z tempa i zastanawiałem się o o chodzi. Dogonił mnie jakiś zawodnik i zawodniczka, zapytałem się czy to dobra trasa, ale jasnej odpowiedzi nie dostałem. I tak za daleko zajechałem aby zawracać, więc jadę za nimi. Zaczął się asfalt i praktycznie meta a ja już widziałem, że na 100% to nie jest właściwa trasa, bo co innego objechałem ramach rozgrzewki. Na metę wjechałem bez przekonania z myślą, że dostanę DNS, bo tutaj z takimi rzeczami się nie patyczkują. Jednak do dzisiaj nie dostałem, więc chyba org przymknął na to oko. Cała trasa była dobrze oznakowana, nigdzie nie miałem wątpliwości, ale w newralgicznym miejscu zabrakło zabezpieczenia. Po maratonie zostało mi jeszcze rytualne obmycie z piachu i błota roweru oraz siebie, aby nadawać się wejścia do samochodu. Na koniec jeszcze miska makaronu, trochę skromna, ale może być i pożegnałem się z Sielpią. Trzeba było niestety szybko wracać do domu.
Piątek, 15 czerwca 2012Przejechane 27.55km w terenie 0.00km
Czas 01:20h średnia 20.66km/h
Temperatura 17.0°C
Nie bardzo miałem chęci na jazdę po pracy, nie bardzo miałem pomysł gdzie jechać, nie bardzo miałem czas na dłuższe jeżdżenie, nie bardzo pasowało robić jakieś mocniejsze jazdy. Z tego wszystkiego wyszło krótko i niemal relaksacyjna przejażdżka ze zwiedzaniem. Czasami i takie bujnięcie się ze spinania się też jest potrzebne.
Czwartek, 14 czerwca 2012Przejechane 51.08km w terenie 0.00km
Czas 02:05h średnia 24.52km/h
Temperatura 16.0°C
Niby wszystko poszło po myśli, bo wróciłem wcześniej niż zazwyczaj z pracy, ale ostatnio mam tam dom wariatów, więc po powrocie za bardzo nie miałem ochoty na rower. Musiałem trochę ochłonąć. Trochę wyciągnąłem się na przymus, ale na szczęście niechcenie przeszło mi na dobre po paru obrotach korbą. Co prawda było już późno i kolejny raz szykował się nocny rajd. Nawet to dobrze wyszło, bo zawsze mniej spotyka się zawali dróg. Raczej była to spokojna jazda, bo o innej w mieście nie ma mowy, ale udało się zrobić kilka sztywnych podjazdów pod wiadukty i inne takie naturalne elementy przyrody w mieście.
Niedziela, 10 czerwca 2012Przejechane 98.54km w terenie 50.00km
Czas 04:20h średnia 22.74km/h
Temperatura 26.0°C
Dojazdy + rozgrzewka: 19.69 km Wyścig: 61.51 km Powrót: 17.34 km
Zaczynam się powtarzać, bo znów pojechałem na maraton spoza planu. Niestety organizatorzy, przynajmniej na mazowszu, pozmieniali terminy w lipcu i jeśli na początku roku lipiec zapowiadał się z czterema maratonami to teraz w moim kalendarzu zostały tylko dwa a właściwie to tylko Kozienice są pewnym punktem. Chociaż to najbliższy mi maraton to prawdopodobnie najnudniejszej, bo w znanej mi okolicy. Ponownie z pomocą w zapełnianiu wolnych terminów przyszedł poland bike. Pierwsze spotkanie z tą serią nie zachwyciło mnie, ale z każdą edycją coraz bardziej się do niej przekonuje. Na tą chwilę to nawet bardziej podoba mi się poland bike niż mazovia. I chociaż na bufetach jest biedniej, w miasteczku jest mniej atrakcji to dla mnie są to rzeczy mało istotne. Za to jest coś co mnie przyciąga. Być może to coś co każdy organizator szumnie nazywa atmosferą, ale chyba rzeczywiście coś takiego istnieje co odróżnia sportowy poland bike od rodzinnej mazovii. Można to wyraźnie poczuć, bo miasteczko jest ciaśniej zorganizowane a mimo to nie ma wielkiego tłuku. Pewnie każdy organizator życzyłby sobie wielokrotność tej liczby, ale dla mnie optimum na maratonie to około 400-600 uczestników. Powyżej 600 ludzi na starcie jakakolwiek atmosfera zaczyna niestety uciekać. Oczywiście wszystko to są dywagacje, bo i tak najważniejszy jest dojazd, a do Wyszkowa nie ma problemu dostać się z Warszawy dla niezmotoryzowanych, więc wybór był prosty. Jedynie rano zastanawiałem się czy to okularów brać pomarańczowe czy ciemne szkła. Szybkie zapoznanie się z prognozą pogody oraz zdjęciami satelitarnymi trasy i wiadomo, że będzie gonitwa przez pola przy pełnym słońcu. Biorę ciemne szkła. Tym razem miasteczko w nieciekawym miejscu, ale jak pisałem nie obchodzi mnie to. Ważna jest trasa i tutaj jest chyba najciekawsza końcówka jaką kiedykolwiek jechałem. Dwa podjazdy i zjazd na dosłownie ostatnich metrach. Przed tym ponad kilometr wąskiej ścieżki co prawda po krzakach, ale to praktycznie singiel. Będzie walka techniczna do samej mety, tak jak lubię. Nie lubię zaś długich, szerokich prostych z wyścigami sprinterskimi, choć wiem, że inni mają dokładnie odwrotne zdanie. Na objeździe zapamiętuje kiedy będzie robić się zwężenie, jak długo będzie trać. To kluczowe informacje na finishu. Po zapoznaniu się z końcówką trasy idę już ustawić się w sektorze. Nie chcę kolejny raz startować z końca, bo potem trzeba się nagimnastykować, aby przebić się do przodu. Cel na dzisiaj mam jeden: awansować z trzeciego do drugiego sektora. Czuję, że jestem dziś w stanie to osiągnąć. Start i asfalt na początek. Bardzo dużo asfaltu, może nawet z 8 kilometrów. Poczułem się jakbym jechał w wyścigu szosowym. Prędkość cały czas około 40 km/h, ciasno i świadomość, że w razie kraksy ma się zerowe możliwości manewru. Zawsze jeżdżę sam i jazda w grupie nie jest moją mocną stroną. Nie odstawiam nerwowych ruchów, ale jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Mimo to staram się trzymać blisko czoła grupy. W końcu zjeżdżamy na szuter i szyk się rozluźnia. Można zacząć atakować. Dobrze do tego motywuje unosząca się chmura kurzu i myśl, że z przodu powinno być lepiej. Pierwsza łacha piachu przejechana bez problemu, ale na drugiej zawodnik przede mną zakopał się, a nie chcąc w niego wjechać i się nie zatrzymać próbuje go ominąć. Niestety zahaczamy się kierownicami i ląduję w krzakach. Nic się mi nie stało oprócz paru zadrapań, ale przestał działać licznik. Szybko okazało się, że przekręcił się magnes na kole. Głupio było się zatrzymywać to poprawić, czekałem na jakiś korek, ale nic takiego nie nastąpiło. Tak więc dzisiaj jadę praktycznie na ślepo z żywieniem. Żele jem kiedy czuję taką potrzebę, a nie według kilometrażu. Bufety pojawiają się trochę z zaskoczenia, ale i tak jest tam tylko woda lub izo, więc nie gra to wielkiej roli. O dziwo nawet nieźle pod względem żywienia przebiega ten maraton, co jest nauczką na przyszłość, aby bardziej słuchać własnego organizmu niż bezmyślnie patrzeć na licznik. A trasa cały czas leci. Raczej jadę sam, bo brakuje chęci współpracy. W 3-4 osoby zawsze lepiej wyglądają zmiany, bo przy większej ilości osób zawsze znajdzie się wozikoło i ogólnie spada poziom zmian. Jeśli ktoś się nie męczy to dlatego ja mam. O ile do rozjazdu z mini, który prawie przeoczyłem, jest przyjemnie, to po rozjeździe, a szczególnie po nawrocie w stronę Wyszkowa, trasa robi się upierdliwa. Niemal cały czas pośród pól po dróżkach wyjeżdżonych przez ciągniki. I tak albo jest bardzo piaszczyście albo wyboisto, bo z prawej strony pole ziemniaków i z lewej strony pole ziemniaków a środkiem kilka razy przejechał traktor i to jest trasa maratonu. Dosłowne i najprawdziwsze w świecie kartoflisko. Próbuję kilku przełożeń, ale na żadnym nie daje się sensownie jechać. Apogeum wertepów następuje na odcinku wzdłuż szosy między rower a drzewami. Bardzo ciężki do przejechania kawałek. Niestety wychodzi tutaj cwaniactwo i chęć udowodnienia nie wiem czego przez niektórych. Chociaż oznaczenie wyraźnie pokazuje którędy należy jechać ponad połowa ludzi ucieka na asfalt, jakby im było go jeszcze mało po początkowych kilometrach. Nie zaprzeczę mi też przez głowę przeleciała taka myśl, ale po to przyjechałem na maraton, aby zdobywać doświadczenie w jeździe terenowej, podnosić technikę jazdy po trudnym podłożu. Na podium i nagrody, o ile takie są, nikt z tej grupy nie miał szans, więc po co takie zachowanie. Jak już ktoś miał serdecznie dość wertepów, w co wierzę, to niech zjedzie na drogę, ale niech potem poczeka na resztę. To byłoby w jakiejś mierze fair, a tak wyszło bardzo nieładnie. Budujące jest jednak, że były osoby, które potrafią walczy uczciwie. Jechałem akurat za czołową zawodniczką Mają Busmą i ta ani myślała o skrócie, chociaż wiedziała, że goni ją po defekcie Agnieszka Sikora. Po tym fragmencie chyba jednak się zdenerwowała, bo zapodaje zabójcze tempo. Początkowo jeszcze się jakoś trzymam, potem próbuję dospawać, ale i tak wychodzi lipa. Po prostu odpada. Musiałbym jechać w trupa, a jeszcze trochę zostało do końca. Nie wiem ile, bo licznik nie działa, ale strzałek z mini na razie nie ma. Muszę odpuścić i złapać drugi oddech. Pomogło to, bo po paru kilkunastu minutach wracam do gry i zaczynam doganiać kolejne osoby. Grupa, która mi uciekła porwała się i teraz każdy jedzie osobno. Kolejne osoby udaje mi się wyprzedzać. Powoli zaczynam czuć, że zbliżam się do Bugu i końcowego odcinka. Dochodzę jeszcze jednego zawodnika, wyprzedzam, pilnuje z tyłu, aby mi nikt nie wskoczył za pleców na wjeździe na singiel. Chociaż już zaczęły łapać mnie skurcze, na tym kawałku odżywam. Zawsze mnie takie ciasne ścieżki pobudzają. Na podjazdach za plecami nie mam nikogo, więc tylko zostało atakować tym z przodu. Nie jest łatwo, bo nie mogę przeszarżować. Jadę na granicy skurczów i mocniejsze depnięcie mogłoby oznaczać koniec. Skarpa zaliczona w siodle i zmieniam z młynka na średnią tarczę. Autor: Bogusław Lipowiecki
Na zjeździe mam ciemno przed oczami. Trochę to było niebezpieczne. Autor: Darek Cedel
Ostatni podjazd z palącymi nogami i zakręt. Udaje się nawet kogoś jeszcze wyprzedzić i jest meta. Kilka minut dochodzę do ciebie. Chcę się umyć i przy okazji rower, ale nie ma wody ani myjek na rowery. Minus jak nic. Ostatecznie twarz i ręce obmyłem w dwóch kubkach wody z bufetu. Zjadłem swoją porcję makaronu i uciekłem na pociąg. Na dzisiaj miałem dosyć. Aha, no i jest drugi sektor.
Sobota, 9 czerwca 2012Przejechane 31.94km w terenie 0.00km
Czas 01:23h średnia 23.09km/h
Temperatura 21.0°C
Ostatnio parę rzeczy odkręcałem w ramach przeglądu oraz eliminacji niepożądanych odgłosów i chciałem sprawdzić czy po ponownym zamontowaniu wszystko działa. Już raz wybrałem się po gmeraniu w sprzęcie na maraton bez sprawdzania i żałowałem, dlatego teraz dmucham na zimne. Wyszedł z tego spacer, no może oprócz kilku przyśpieszeń pod symboliczne górki, ale nogi miały się nie zmęczyć a jedynie rozciągnąć.