Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2012

Dystans całkowity:726.69 km (w terenie 203.50 km; 28.00%)
Czas w ruchu:34:45
Średnia prędkość:20.91 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:55.90 km i 2h 40m
Więcej statystyk

Mazovia Piaseczno

Niedziela, 15 kwietnia 2012Przejechane 73.01km w terenie 45.00km

Czas 04:00h średnia 18.25km/h

Temperatura 11.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 14.02 km
Wyścig: 47.87 km
Powrót: 11.12 km

O czego by tu zacząć opis tego maratonu? Może najpierw od tego, że Piaseczno wpisałem do swojego kalendarza zaraz po ujawnieniu terminów na tegoroczny sezon. Swego czasu, gdy do mojej świadomości docierało, że istnieje coś takiego jak maratony mtb, jadąc pociągiem z Radomia do Warszawy w okolicach Zalesia widziałem po raz pierwszy uczestników takiej imprezy. Ciekaw jak wygląda miejsce gdzie rodziła się frekwencyjna potęga mazovii wpis w kalendarzu otrzymał priorytet must be. Dopiero potem zacząłem szukać informacji czego można się spodziewać na trasie. I tutaj obraz wyśnionego maratonu zaczął się rozmazywać, bo według relacji zawsze było wyjątkowo płasko nawet jak na Mazowsze. Do tego okolice są generalnie podmokłe, więc może być błotniście. Nic to, nadal chciałem spróbować tego rdzenia mazovii. Potem jeszcze przeziębienie po zimowym Otwocku i opady przed maratonem, ale jak must be to must be. Najwyżej zabiorę chusteczki na drogę.
Rano czułem się niewyraźnie. Pogoda nie nastrajała rowerowo i nawet zacząłem się zastanawiać po co mi to. Jednak wczoraj już wszystko przygotowałem, więc plan trzeba zrealizować. W drodze do Piaseczna ogólne zmulenie ustąpiło i tylko pozostał lekki katar. Po zjawieniu się na miejscu przy biurze zjadłem banana i przygotowałem osprzęt do wyścigu. Nie miałem formalności do załatwiania w biurze, więc udałem się na start. Sprawdziłem chipa i chciałem jeszcze objechać początkowe kilometry. Pierwsze dwa kilometry to długie proste, zaś za nimi pierwsza przeprawa wodno-błotna. Z prawej strony było miejsce, aby je objechać. Dalej już spokojnie, więc to w tym miejscu miała się rozerwać stawka. Wróciłem na start i spokojnie czekałem w sektorze przy okazji zauważając, że zazwyczaj wracam mniej ubrudzony z roweru niż teraz czekając na wyścig.
W końcu start i od razu prysznic błota w twarz. Moment i okulary były zachlapane. Ruszyłem mocno, bo nie chciałem, żeby sektor mi uciekł tak jak w dwa tygodnie temu. Wyszło nieźle, nawet przesunąłem się do przodu. Potem zakręt w kałużę zapamiętaną przed startem i na szczęście byłem po prawej stronie. Wcześniej zjechałem na prawo i po korzeniach, gałęziach ominąłem błoto. Połowa ludzi ugrzęzła i nagle znalazłem się prawie na początku sektora. Następnie znów proste i gonitwy. Szczerze to nie wiele z tego pamiętam, ale widać nie było co zapamiętać. Dopiero jakieś urozmaicenie pojawiło się przy przeprawie przez rzeczkę. Były palety ułatwiające przejście, ale i tak zanurzone. Zimna woda po kostki. Przy tej temperaturze to niezbyt przyjemne. Potem zaś błoto i niestety w jakiś sposób złapałem patyka w tylne koło. Zanim się zorientowałem został już przemielony i tylko zaplątał się przy tarczy. Z czasem sam wypadł. Myślałem, że to koniec problemu, ale poczynił on szkody. Przerzutka była bardzo nienaturalnie wykręcona. Przełożenia dziwnie wchodziły, niektóre przepuszczały. Wiadomo hak skrzywiony, ale o wymianie nie było mowy. Nie w tych warunkach, z resztą już po maratonie na spokojnie miałem problem aby go odkręcić. Tak więc od 1/3 dystansu jechałem na rozregulowanej zmieniarce, przy okazji mocno niszcząc wózek łańcuchem. Kolejny maraton z krzywym hakiem.

Jechało mi się w miarę dobrze do dwudziestego któregoś kilometra, gdy pojawiło się sztywnienie nóg. Raczej mnie to nie zaskoczyło, bo wiedziałem, że jestem bez formy. Odpuściłem i postanowiłem jechać swoim tempem. Jednak i to tempo było za mocne. Chyba źle zrobiłem, że każde błoto starałem się przejechać. Szło mi nieźle, ale to bardzo wysysało siły. Lepiej było zejść i się przespacerować. Potem na prostych kolejni zawodnicy mi uciekali.

Autor: Piotr Marchel

Było błotniście, miejscami bagno, przez wycinkę w lesie, przez rozmokłą trawę. Jednak naprawdę źle zrobiło się po złączeniu trasy z fitem. Przypomniał mi się Szydłowiec 2011 tylko wtedy było ciepło. Tam też wiadomo było, gdzie biegnie trasa, tutaj w pewnym momencie koniec ścieżki i przed tobą podmokły las. Zawodnicy stworzyli ponad pięćdziesięciometrowy szpaler. Dobrze, że widać innych z przodu to przy najmniej wiadomo było, w którym kierunku się poruszać. Po tym odcinku zaliczyłem zgon. Dosłownie. Nogi nie wytrzymały i dostałem takich skurczy, że jazda stała się niemożliwa. Przewróciłem się w trawę i przez minutę lub więcej dochodziłem do stanu, w którym można wsiąść na rower. W końcu się udało, ale wiem, że dzisiaj multum ludzie mnie objechało. Ostatnie proste i wjechałem na metę. Dobrze, że się to skończyło, bo na więcej nie miałem ochoty.
Od razu ustawiłem się w gigantycznej kolejce do myjki. Rower maksymalnie zafajdany błotem, że żal było patrzeć. To samo z ubraniem, a najbardziej żal mi było butów, które używam niecały miesiąc. Najgorsze jednak było to, że stojąc w tej godzinnej kolejce nie mogłem sobie przypomnieć jakiegoś fajnego fragmentu trasy. Zero singla, zero jakiejś górki. Przejechałem i nie wiem co robiłem przez te dwie i pół godziny oprócz taplania się w błocie.

Wynik:
M2: 47/69
Open: 211/441

 

Z katarem, ale zawsze coś

Środa, 11 kwietnia 2012Przejechane 39.05km w terenie 0.00km

Czas 01:51h średnia 21.11km/h

Temperatura 12.0°C

 

Trochę kosztował mnie maraton w Otwocku. Nie przyzwyczajony do jazdy na maksa przy takiej zimnicy musiało mnie coś dopaść. No i dopadło przeziębienie. Przez kilka dni się obroniłem, ale swoje musiałem odpłacić w święta. Obecnie jest już lepiej, chociaż jeszcze męczy mnie katar. Jednak na tyle stabilnie by można było się wybrać na wycieczkę po mieście i przewietrzyć się po pracy.

 

Mazovia Otwock

Niedziela, 1 kwietnia 2012Przejechane 61.28km w terenie 40.00km

Czas 03:19h średnia 18.48km/h

Temperatura 3.0°C

 

Dojazd + rozgrzewka: 11.41 km
Wyścig: 42.20 km
Powrót: 7.67 km

W końcu przyszedł ten dzień. Długie, zimowe miesiące rozpamiętywania poprzednich wyścigów można nareszcie zakończyć. Można odłożyć do zimy roztrząsanie co by było gdyby inaczej rozłożyć siły, przycisnąć by utrzymać się z grupką, wcześniej zjeść przysłowiowego banana. To wszystko teraz idzie w odstawkę, bo czas zacząć zbierać kolejne doświadczenia i próbować wcielać w życie wnioski wysnute przez zimę. Czas zacząć sezon maratonowy 2012. Miałem go rozpocząć już w poprzednim tygodniu, ale zmiana terminu polandbike'a na sobotę skomplikowała mi bardzo logistykę dotarcia na miejsce i musiałem odpuścić. Dlatego otwarcie sezonu letniego nastąpiło w Primaaprilisową niedzielę w Otwocku na mazovii. I jak na Prima Aprilis przystało letnia seria rozpoczęła się przy zimowej temperaturze. Ledwo kilka stopni powyżej zera, zimny wiatr i przechodzące śnieżyce. Miałem już nadzieję na schowanie zimowych ciuchów głęboko w szafie i nie sądziłem, że przyjdzie mi się w nich ścigać. Jednak życie szybko weryfikuje takie założenia. Pozostało tylko uczucie satysfakcji, że udało mi się dorobić na jesień porządnej bluzy, bo inaczej nie miałbym co założyć.
Stawiłem się w Otwocku już z załatwionymi wszystkimi formalnościami co by nie czekać w kolejce do biura, ale o dziwo o dziesiątej kolejek w biurze nie było. Nie do pomyślenia porównując to z tym co działo się w poprzednim roku. Kolejki do sprawdzenia chipa także nie było, więc po kilkunastu minutach byłem gotowy do startu. Trochę przeraziło mnie błoto na stadionie. Już wizualizowałem sobie jak to może wyglądać na trasie spoko przy biurze brodziło się w czarnej mazi. Pojechałem trochę się rozgrzać i poznać początek trasy, ale zimny wiatr szybko zagnał mnie z powrotem na start. Zacząłem marznąć od tego wiatru. Stanąłem znów do sprawdzenia chipa tym razie w ogromniej kolejce nie tyle aby coś sprawdzić, ale dlatego, że wśród ludzi było cieplej. Potem stawiłem się w sektorze i zaczęło się długie czekanie na start, raptem jakieś 20 minut. Dłużyło się mi przeokropnie i przeokropnie zmarzłem jak wszyscy wokół. Kilka minut przed startem zaczął padać śnieg. Trzęsło mną z zimna, ale nareszcie ruszyliśmy.

Autor: Patrycja Borkowska

Byłem w ogóle nie rozgrzany i na pierwszych asfaltach chciałem tylko, aby zrobiło mi się cieplej. Skutek tego był taki, że znalazłem się na końcu sektora. Mimo tego nie rzucam się do przodu, bo chcę pojechać swoje, a nie wystrzelać się do połowy trasy, by potem walczyć ze skurczami nóg. Na szczęście po zjechaniu tylko na szutry inni przestali mnie wyprzedzać, a przy trudniejszych fragmentach to mi udawało się przesuwać o pojedyncze oczka do przodu.
Te trudniejsze fragmenty to oczywiście podjaździki pod mini górki. O dziwo wszyscy wjeżdżają płynnie, ale to w końcu 2 sektor. Nie było tego nieszczęsnego zsiadania na środku czy zatrzymywania się w piachu. Po drugiej stronie górek mini zjazdy, które dzisiaj bardzo mi się podobały. Zazwyczaj trochę kręte, wąsko między drzewami. Miałem nawet wrażenia, że uciekam reszcie na nich. Duża w tym zasługa zmiany mostka na krótszy. Już przy pierwszej jeździe po podmiance zauważyłem, że rower gwałtowniej reaguje na ruchy kierownicą, ale dopiero teraz na maratonie mogłem stwierdzić, że chyba pozbyłem się mułowatości krossa. W szybkich zjazdach rower wręcz sam układał się w zakrętach. Ale żeby nie było tak słodko, jak to na mazowieckich trasach, sporo jechało się długich prostych. Nudzą mnie takie odcinki i jakoś zawsze tempo mi na nich spada przez co traciłem to wypracowałem na górkach.

Autor: Artur Grącki

Podobno wyróżnikiem maratonu w Otwocku są słynne fragmenty trasy po korzeniach. Faktycznie było trochę patatajki, ale nie żeby wylewała się uszami. Coś podobnego można spotkać na radomskich mysich górkach i nikt nie robi z tego sensacji.
No więc jechało się tak po drodze zaliczając kilka kałuż czy strumieni, ale większego błota nie było. Czasami wyglądało słońce za chmur, innym razem walczyło się w wiatrem. Około 35 kilometra poczułem pierwsze sztywnienie w nogach. Nie miałem co popić, bo jechałem bez własnego bidonu, licząc tylko na bufery. Niestety na drugim bufecie zgubiłem powerade'a. Załakomiłem się na banana, a trzeciej ręki nie posiadam. W rezultacie uszczknąłem tylko parę łyków i butelka uciekła pod koło. Z picia i jedzenia wyszły nici a przydałyby się. Trochę zaczynam odliczać kilometry do mety gdy pod koniec trasy rozpoczęła się śnieżyca. Widok ścieżki i majaczących gdzieś dalej sylwetek na rowerach bajkowy dopóki nie zaparowały okulary. W kilka minut zrobiłem się biały od śniegu. Zsunąłem okulary na czubek nosa, aby cokolwiek widzieć. W duchu zadowolony, że wyposażyłem się w soczewki, bo z okularami korekcyjnymi byłby problem.
Wpadłem na metę bez finishu. Wszystkie ciuchy były przemoczone i szybko znów zrobiło się mi zimno. Odebrałem posiłek i niemal się na niego rzuciłem. Dawno tak dobrze nie smakował makaron na maratonie, ale trzeba przyznać, że nowy posiłek na mazovii trzyma bardzo dobry poziom. Mam nadzieję, że to nie tylko tak na debiut firmy cateringowej. Potem odstałem swoje w kolejce do myjki i wracam przemarznięty marząc o ogrzewanej SKM'ce.
Podsumowując jestem częściowo zadowolony i częściowo niezadowolony z siebie po pierwszym maratonie w tym sezonie. Niezadowolony, bo straciłem drugi sektor, ale tutaj spodziewałem się straty. Głównie niezadowolony jestem, że znów rating na otwarcie jest poniżej 80% chociaż w moim odczuciu jechało mi się lepiej niż rok temu. Nie dopadły mnie większe skurcze, plecy nie protestowały i może jakby było cieplej byłby lepszy wynik, bo czułem jeszcze rezerwy. Temperatura poniżej 5 stopni to nie są moje warunki, ale tak też pewnie każdy inny ma, więc to czy mogę wykrzesać z siebie coś więcej niż 80% sprawdzę już za niespełna dwa tygodnie w Piasecznie. Mam nadzieję, że tym razem pogoda dopisze.

Wynik:
M2: 49/121
Open: 192/658