Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:724.51 km (w terenie 239.00 km; 32.99%)
Czas w ruchu:33:13
Średnia prędkość:21.81 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:55.73 km i 2h 33m
Więcej statystyk

Mazovia Otwock + dojazdy

Niedziela, 3 kwietnia 2011Przejechane 58.52km w terenie 42.00km

Czas 03:09h średnia 18.58km/h

Temperatura 18.0°C

 

Dojazdy (nie wszystko, zapomniałem wpiąć licznik): 11,86 km
Wyścig: 46,66 km

W tym roku obiecałem sobie, że sprawdzę ile jestem warty w tym moim ściganiu się na maratonach. Gdy tylko było wiadomo, że pierwszy maraton mazovii będzie w okolicach Warszawy postanowiłem wystartować, aby zachować sektor z poprzedniego roku. Start z dziesiątego a piątego to była różnica w poprzednim sezonie i zdecydowanie lepiej podobało mi się przy piątym. Można było w końcu znaleźć grupę z moim tempem i myśleć jak się w niej utrzymać zamiast jak zabrać się za kolejne wyprzedzanie.
Kilka dni przed startem w Otwocku z trzeciego sektora zastanawiałem się jak to będzie. Nie żebym miał jakiegoś stresa przedstartowego, bo zazwyczaj podchodzę z dystansem do takich rzeczy. Podejrzewałem, że na pierwszych kilometrach może być... no właśnie. Szybko czy raczej na luzie? Wyprzedzanie na krzywy ryj czy spokojnie? Jak z techniką pozostałych, czy poziom kosmiczny czy nadal przysłowiowe kałuże omijane z buta? Na dodatek poprzednie etapy w Otwocku to były podobno korzenie i piachy. Szczególnie za tymi drugimi nie przepadam. Do tego wszystkiego zima się ciągła niemiłosiernie długo i jeździć bardziej zacząłem dopiero z miesiąc temu, więc moja forma jeszcze daleka od optymalnej. Z resztą nigdy nie miałem jej na początku kwietnia. Start w pierwszym maratonie sezonu miał dać odpowiedzi na te kilka pytań.
Do Otwocka pojechałem SKM'ą i kilkanaście minut po 10 byłem na stadionie. Pierwsze wrażenie to dużo ludzi, ale jak dużo to przekonałem się jak zobaczyłem kolejkę do biura zawodów. Trzeba było swoje odstać w kolejce do sprawdzenia chipa gdzie zawsze odbywało się to bez czekania. Dobrze, że załatwiłem wszystkie formalności na tygodniu, ponieważ na pewno nie dałoby rady tego zrobić teraz. Pogoda od tygodnia była zapowiadana ładna na weekend, więc ludzi zjawiło się więcej niż przewidział organizator i nie dało się ich obsłużyć, mimo przesuniętego startu o prawie pół godziny. Przez to przesunięcie miałem trochę czasu, aby zapoznać się z asfaltowym początkiem trasy. Nawierzchnia była miejscami dziurawa, ale bez zakrętów, więc nie będzie tłoku przy skręcaniu.
Po podjechaniu do sektora panowało małe zamieszanie, który sektor jest który. Ludzie nie mieścili się w przejściu, więc zaczęli wchodzić do sektorów. Jakiś czas potem przyszedł sektorowy, ale sprawdzenie pełnego sektora zawodników, a nawet wylewającego się z niego zawodników było misją niemożliwą. Odhaczył swoje i tyle. Potem była jeszcze atrakcja w postaci startu helikoptera. Troszkę dziwnie się czułem stojąc w miarę blisko z zerowymi możliwościami manewru. Generalnie pojazd ten nie wzbudzał mojego zaufania. Przypominał mi blaszaną puszkę i pospawaną przez ojca kosiarkę do trawy.
Z zatłoczonego sektora start nie mógł być dynamiczny. Na początkowym asfaltowym odcinku prędkość nie była jakaś zabójcza, tak w okolicach 30-35 kmh. Więcej zaczęło się dziać po zjechaniu na drogę szutrową. Do 10 kilometra wyglądało to mniej więcej tak samo: dużo patyków i dużo rowerów co równało się dużo latających patyków. Jednym nawet słusznej wielkości dostałem w twarz. Jechałem asekuracyjnie, ponieważ nie chciałem się wystrzelać na pierwszych kilometrach tak jak w tamtym roku w Klwowie. Pojawiły się pierwsze łachy piachu i wszyscy sprawnie się przeprawiają. Ja również. Generalnie jechałem cały czas mniej więcej z tymi samymi osobami.
Na pierwszym błocie miałem pierwszą skuchę. Objeżdżając bokiem zawadziłem rogiem o gałęzie krzaków i skręciło mi kierownicę. Koleiny były trochę w tym błocie i się rozkraczyłem na środku. Dalej do 20 kilometra dużo się nie działo. Co parę minut popijałem z bukłaka, bo kurz szybko wysuszał usta, na równych fragmentach sięgałem do kieszonki po suszoną morelę. Na bufecie złapałem tylko kubek z izotonikiem. Batona nie brałem, bo i tak bym nie zjadł.
Na 20 kilometrze zaczęło wychodzić moje nieprzygotowanie. Gdy teren zaczął być lekko pofalowany złapały mnie skurcze w obu udach. Przez kilka minut spuściłem z tempa, ale cały czas kręciłem, bo chwila bezruchu tylko mogła pogłębić ten stan. Na szczęście po 2 kilometrach całkowicie odpuściło. To dobrze, bo zaczęły się fajne podjaździki i zjaździki, chociaż zapamiętałem tylko po jednym. Oczywiście były to te najbardziej 'ekstremalne'. Podjazd to widok pchających do góry rowery zawodników. Ale widzę, że ktoś bokiem atakuje. Przerzuciłem na młynek i można było jechać, bo przy podjeżdżaniu z młynka nie liczy się tak siła w nogach tylko docisk przedniego koła do ziemi. I szło mi całkiem nieźle, aż sam się dziwiłem. Wjechałbym to do końca, ale ktoś na wypłaszczeniu, na środku powoli ładował się na siodło, co w przypływie emocji, ale i w ostatniej chwili gryząc się w język wyraziłem w jego kierunku wyrazem 'KUR...czę', jednak za mną ktoś wyartykułował to dosadniej ;) Na zapamiętanym zjeździe popełniłem drugą skuchę. Za mało wychyliłem się na siodło i za bardzo ściskałem przedni hamulec zamiast tylnego. Zważyło mnie do przodu i ratując się posadziłem tyłek na ramie, prawą nogą szurając po ziemi. Nie słyszałem kurw za mną, z przodu zawodniczka za wiele nie uciekła, więc raczej straty nie było. Była jeszcze trzecia skucha, ale raczej powstała w zbiegu okoliczności. Zatrzymałem się w piachu, ponieważ na końcu stał zakopany zawodnik. Spokojnie bym go minął, ale na mną słyszę 'UWAGA JADĘ' od zawodniczki, z która przez większość trasy się tasowałem. Trochę spanikowałem, zjechałem na bok, zahamowałem i stanąłem w piachu. Ostatnia skucha na 40 kilometrze była całkowicie przypadkowa, ponieważ w kasetę wkręciła mi się gałązka. Łańcuch zaczął skakać po kasecie. Myślałem, że samo wypadnie, ale niestety trzeba był się zatrzymać i powyciągać ręką. Grupka z którą tak dobrze mi się jechało uciekła. Nogi po drugim kryzysie na 38 kilometrze protestowały przed pościgiem i do mety dojechałem z inną. Finishu nie było, bo nogi spuchły i więcej mocy nie były w stanie wykrzesać.

Autor: Grzegorz Adamski

Maraton na pewno można zapisać do udanych pod względem trasy. Przed spodziewałem się czegoś bardziej płaskiego z większą ilością piachu, a nie było tak źle. Słynne korzenie nie były takie straszne. Uważam, że w Siczkach przy dojeździe na mysie górki są bardziej upierdliwe. Jeśli chodzi i moją dyspozycję to niestety spadek do czwartego sektora. Przed startem zakładałem realistycznie nawet spadek do piątego, ale jednak po cichu liczyłem na utrzymanie trzeciego i rating na 80%. Wyszło 78,3%. Może by się udało gdyby nie wkręcona w kasetę gałąź.

Wynik:
M2: 65/208
Open: 235/877

 

Dojazdy

Sobota, 2 kwietnia 2011Przejechane 10.68km w terenie 0.00km

Czas 00:36h średnia 17.80km/h

Temperatura 13.0°C

 

Do południa wymieniłem kasetę, kółeczko w przerzutce i do tego nowy łańcuch. Oprócz tych rzeczy zmieniłem chwyty na węższe, na tył założyłem crossmark'a plus lekką detkę. Potem mała runka czy wszystko trzyma się, czy łańcuch nie przepuszcza, ale wszystko było ok.
Popołudniem na dworzec pkp w Radomiu, wieczorem z warszawy zachodniej na Jelonki.

 

Nowa pętla

Piątek, 1 kwietnia 2011Przejechane 31.95km w terenie 0.00km

Czas 01:14h średnia 25.91km/h

Temperatura 12.0°C

 

Standardowa, piątkowa, wieczorna rundka. No może nie do końca standardowa, bo zmieniłem trochę trasę standardowej pętli o drogę na Taczów.
Jak zwykle wieczorem świetni mi się jechało. Nie było w ogóle wiatru, od asfaltu podwiewało przyjemnym ciepłem, ogólnie cisza, spokój. Dodatkowy bonus takiej jazdy to niebo z super widocznymi gwiazdami. Jak droga biegnie z dala od wsi i ulicznego oświetlenia to trudno nie zadzierać głowy do góry.