MTBCross Maraton Sandomierz
Dojazdy + rozgrzewka: 4.43 km
Wyścig: 80.79 km
Powrót: 0 km
Po trzech pierwszych maratonach rozgrzewkowych przyszedł czas na pierwszy poważniejszy sprawdzian. Sandomierz nie wydawał się szczególnie wymagającym maratonem w trudnym terenie, ale 80 kilometrów na masterze i 1300 metrów przewyższenia sprawiło, że zastanawiałem się chwilę czy nie porywam się z motyką na słońce. Jeszcze tyle w tym roku nie przejechałem rowerem za jednym podejściem w terenie, nie mówiąc już o przewyższeniu. Jednak rodzący się w głowie główny cel na ten rok, czyli generalka master na ślr wymaga poświęcenia i zaciętości. Sam maraton w Sandomierzu to łatwiejszy wyścig w cyklu, więc jeśli nie jechałbym tutaj najdłuższego dystansu to gdzie? Jak to się mówi 'Bez ryzyka nie ma sławy' dlatego zdecydowałem się na mastera. Najwyżej będę umierał na trasie.
Sandomierz przywitał wręcz idealną pogodą dla mnie. Słonecznie, ciepło, suche powietrze, ale nie upalnie. Warunki wyśmienite na długą trasę. Sam start i meta usytuowane na malowniczym rynku. Chyba wszystkich to nastrajało w doskonałe humory.
W końcu wyruszyliśmy, jeszcze tylko honorowa runda wokół ratusza, kontrolowany zjazd brukowaną ulicą w stronę zamku i wreszcie na lekkim podjeździe właściwy start. Mój plan na dziś był prosty: Jechać swoje, nie patrzeć na innych tylko słuchać własnego organizmu. Zresztą innego rozsądnego planu być nie mogło. Te 80 kilometrów wcześniej czy później zweryfikuje ile ma pod nogą, a liczenie na jazdę w grupie przy około setce zawodników nie miało sensu, bo i tak każdy jedzie na siebie. Jak ktoś uciekał z zasięgu wzroku nie goniłem.
W taki sposób początek starałem się pojechać na miękko. Trasa w tym pomagała, ponieważ nie było długich, płaskich prostych, na której liczą się umiejętności szosowe. Cały czas kluczyła między kolejnymi sadami poprowadzona wąską polną dróżką. Nie było jednak łatwo. Co chwila był łagodny podjazd. Dodatkowo miękkie podłoże sprawiało, że mała tarcza przy korbie się nie nudziła.
Przy pierwszym bufecie się nie zatrzymywałem. Złapałem tylko kubek z izo, bo zawsze to jakaś oszczędność zasobów bukłaka. Generalnie starałem się pić co kilka minut po dwa, trzy łyki, czasami trochę na siłę. Na drugim bufecie już się zatrzymałem na dwa kubki izo. Zsiadłem całkiem z roweru, bo te kilkanaście sekund pozwalało się wyprostować i zmienić ułożenie ciała.
Jak na razie jechało mi się dobrze. Na liczniku przekręcił się 40 kilometr. czyli półmetek, a u mnie nie było kryzysów i nadal czułem się w miarę lekko. Z tyłu gdzieś tam po sadach słuchać już było pilota dystansu Fan, ale do rozjazdu mnie nie dogonił. Znaczyło to, że strata była mniejsza niż 30 minut, czyli całkiem nieźle. Kolejny złapany w trakcie jazdy kubek z piciem i można było rozpocząć powtarzanie pętli.
Zebrała się kilkuosobowa grupka. Akurat ten fragment trasy był bardziej płaski, dlatego jazda koło w koło pozwalała oszczędzać siły. Nie burzyło to mojego planu jazdy, bo było to tempo i rytm. które mi bardzo odpowiadało.
Z czasem grupka zaczęła się rozpraszać, a i ja nie miałem siły dotrzymywać kroku najmocniejszym. W końcu to był już 70-siąty kilometr i nogi zaczynały się odzywać. Nie było jednak źle, ponieważ tym razem nie wystąpił kryzys 60-siątego kilometra. Widać spokojna jazda i regularne picie dało efekty.
Na ostatnim bufecie zatrzymałem się, aby chwilę odsapnąć, wypić izo o innym smaku niż miałem w bukłaku, zjeść pomarańcza i ruszyć na ostatnie kilometry. Podczas postoju nikt mnie nie wyprzedził, więc postój zakończył się bez straty. Zostało trochę asfaltem, jeden fragment przez błoto i podejście pod kopiec z pomnikiem. Z tego miejsca zjazd w dół do Sandomierza. Przez miasto pojechałem trochę asekuracyjnie co by nie przestrzelić jakiegoś zakrętu i nie skończyć na masce samochodu. Jeszcze kawałek zjazdu po bruku i podjazd brukiem na metę. Dużo się ludzi kręciło i trzeba było jechać uważnie a wiadomo, że podjazd na 80 kilometrze potrafi ograniczyć postrzeganie rzeczywistości. Na tych ostatnich właściwie kilkudziesięciu metrach zostaję wyprzedzony przez jednego zawodnika. Nie próbowałem nawet gonić. Kilka sekund nie zrobiło różnicy, a jeśli już to trzeba było o nie walczyć na trasie.
Przekroczenie mety i ulga, że się skończyło a zarazem satysfakcja, że się przejechało. Można teraz było spokojnie usiąść w cieniu i odpocząć. Popatrzeć na malowniczy rynek pełen ludzi i nie żałować, że przyjechało się pościgać w tak fajnym miejscu jakim jest Sandomierz.
Wynik:
M2: 28/43
Open: 54/98
Kategoria Maraton Komentarze 0