Skandia Warszawa

Sobota, 27 kwietnia 2013Przejechane 95.34km w terenie 20.00km

Czas 03:43h średnia 25.65km/h

Temperatura 21.0°C

 

Dojazdy + rozgrzewka: 15.26 km
Wyścig: 60.64 km
Powrót: 19.41 km

Są takie rzeczy, których w ogóle nie planuje się zrobić. Więcej, w ogóle nie wie się, że jest możliwość taką rzecz zrobić. Tak mniej więcej było z tym maratonem Skandii. W poprzednim roku chciałem wybrać się do Nałęczowa, aby zobaczyć jak to jest gdzie indziej, ale po przeniesieniu edycji do Lublina przeszła mi ochota. I tak nie pamiętam w jaki celu czy całkiem przypadkowo na tygodniu spojrzałem na stronę Skandii. Patrzę i za klika dni w Warszawie będzie pierwsza edycja w tym roku. Świetnie mi pasowało, bo rower miałem pod ręką a i okazja do spróbowania chleba z tego pieca doskonała przy rozrzuceniu imprez cyklu po całej Polsce. Wiadomo jakie opinie chodzą o Skandii, że to kpina z maratonów mtb, że to skandal robić z tego puchar Polski w maratonach mtb i w ogóle ten cykl to triumf reklamy na duchem mtb, itp., itd. Ja wychodzę z założenia, że własne zdanie można wyrobić sobie wtedy, gdy czegoś się osobiście spróbuje, dlatego dzień wcześniej poleciałem do biura zawodów na Agrykoli, zapłaciłem te 60 złotych czekając co dostanę w zamian. Na początek za wpisowe oprócz startu otrzymałem numer z czipem i jakieś tam gadżety w ramach pakietu startowego. Niby nic, ale rzecz coraz rzadziej spotykana. Generalnie tanio, czyli jak najbardziej plus po stronie Czesia. Miasteczko też imponowało rozmiarem. Widać było, że organizatorzy nie narzekają na brak sponsorów.
Dzień startu. W miasteczku nic nie musiałem już załatwiać, nie bardzo też musiałem się ogarnąć, bo zjawiłem się na miejscu już w rynsztunku do startu. W ramach rozgrzewki trochę pokręciłem się po okolicy przy stadionie Legii. Trzeba przyznać, że z wizerunkowego punktu start był ekstra ulokowany. Park Agrykola, okolice Łazienek przy łagodnym słońcu i zieleniących się drzewach bardzo malowniczo wyglądają. Do tego najazd kolorowych kolarzy. Wszystko to tworzyło atmosferę święta rowerowego. Tylko ten typ roweru tu nie pasował. Ja tam jestem przyjezdny i nie znam wszystkich zakamarków, ale zdarza mi się jeździć w tej okolicy i jakoś dotychczas tras nawet w stylu mazowieckie ‘mtb’ nie zauważyłem. Nawet podjazdu Agrykolą trasa maratonu nie przewidywała.
Ustawiłem się w sektorze Medio. Jeszcze raz błyski fleszy aparatów, kamery na wysięgnikach, przemówienia, poczułem się jakbym startował w Tour de Polonge, a nie w trzepackim maratonie.
W końcu wystartowaliśmy. Ulice w centrum pozamykane, jechało się jakbyśmy byli zawodowcami. A potem zjazd na ścieżkę. Sen się skończył wróciła rzeczywistość. Pierwszy raz ściągałem się ścieżką rowerową. O nieszczęśni Ci, którzy wybrali się na sobotnią przejażdżkę. Potem był wjazd na wał i dalej jazda nim. Tuman kurzu przepędzał wszelkie postronne osoby. Właściwie to był jeden z nielicznych odcinków nieutwardzonych. Dalej tylko asfalt i asfalt przepleciony betonowymi płytami. Właściwie to był wyścig szosowy, a nie mtb. Jeszcze nigdy nie jechałem w takim maratonie, gdzie utrzymywanie koła było tak kluczowe. Szczególnie przy tym wietrze. W którą stronę by się nie jechało zawsze było pod wiatr. Odpadałeś z grupy to zapomnij o dospawaniu. Jazda koło w koło to jest nadal temat, z którym mam problem.

Całe ściganie sprowadzało się do trzymania się grupy, gonienia następnej, zachęcania innych z grupy do pościgu. Jedyny nietypowy i niebezpieczny moment wynikał z niedopatrzenia organizatorów. W jednym miejscu należało przejechać wzdłuż torów, praktycznie torami. Jakież było zaskoczenie gdy akurat wtedy musiał przejechać pociąg towarowy. Policjant zabezpieczający to miejsce zgłupiał nie wiedząc co robić. Cóż nikt nie czekał na przejazd pociągu, wszak trasa nie przecinała torów. Kawałek dało się jeszcze przejechać, ale potem to z buta i lawirowanie po nasypie między krzakami na wystającymi hakami i łańcuchami przejeżdżającego wagonu. Apogeum to było przejście po mostku po którym jechał pociąg. Musiałem trochę się nagimnastykować, aby zmieścić się z kierownicą między barierką a jadącym pociągiem. Całe szczęście, że nikt nie zaczepił się o ten pociąg, bo pojechał by razem z nim. Dobrze, że zdążyłem się przepchnąć, bo przez korek przepychał się już pilot mini. Po nasypie dawał jeszcze radę, ale przekroczyć mostu nie miał szans. Musiał czekać, aż przejedzie skład. Z tego co wiem, to czołówka mini się tam nieźle zagotowała.
Dalej było już bez takich emocji. Prawie cały czas asfalt, trzymanie koła i walka z wiatrem. A jednak na ostatnich kilometrach dałem się ograć jak dziecko. Wyszedłem na zmianę. Wiozłem się przez ostatnie kilometry, więc trzeba być koleżeńskim i uczciwie odpracować swoje. Niestety po mnie nikt nie chciał wyjść i zamiast wrócić do swojego tempa nadal ostro prowadziłem. Efekt tego był taki, że się kompletnie zajechałem. W końcu ktoś wyskoczył za pleców, za nim reszta a ja zostałem. Jeszcze próbowałem odspawać, ale jak wcześniej pisałem strata koła to wypadnięcie z pociągu. Na tych ścieżkach rowerowych koło mostu Siekierkowskiego w ogóle już nie miałem ochoty dociskać. Potem wjazd na ulicę i tutaj całkiem zacząłem jechać jak na zwyczajnej przejażdżce. Normalny ruch jak to w środku dnia. Niby policjanci pomagają się włączyć do ruchu, ale na ich sygnały kierowcy głupieli. O mało a całowałbym zderzak takiego jednego, którego policja zastopowała, aby niby łatwiej mógł pokonać skrzyżowanie. Dalej na kładkę po schodach i już prosto chodnikiem do parku Agrykola.Dla mnie to luz, ale chciałbym zobaczyć czołówkę polskiego mtb jak pruje tym chodnikiem mijając po drodze matki z wózkami, babcie z zakupami, dzieci na hulajnogach i resztę kibiców na przystankach autobusowych. Cóż, uroki trasy w wielkim mieście .
Wjazd na metę to już formalność, chociaż udało mi się jeszcze coś tam wykrzesać na finisz. Korzystam z miasteczka. Organizacyjnie było świetnie. Nie miałem problemów ze znalezieniem myjki rowerowej, było gdzie opłukać twarz i ręce, był bufet z izotonikiem i ciastkami oraz kilka rodzajów posiłku regeneracyjnego do wyboru. Na trasie także nie było problemów z oznaczeniami czy bufetami. Jedyna wpadka, ale za to całkiem spora to ta z pociągiem. Średnia z wyścigu prawie 30km/h – dla mnie szok. Przewyższenie na 60km, mniej niż 100m. Mimo wszystko dobrze się ujechałem, chociaż to był dziwny maraton.

Wynik:
M2: 27/58
Open: 99/257

 
 
Komentarze
htEc
| 21:16 poniedziałek, 6 maja 2013 | linkuj ''znanego blogera''... nie no ok, słodzić ludziom też trzeba umieć :D

A tak poważniej, to był to dobry maraton na szybkie przegonienie się. Właściwie można by go spokojnie nazwać ''Wielką Gonitwą Warszawską''. Nie zmienia to jednak faktu, że patrzę na ślad gps i mam pustkę w głowie.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa slanc
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]