Mazovia Legionowo
Dojazdy + rozgrzewka: 10.38 km
Wyścig: 55.25 km
Powrót: 9.15 km
Kolejny weekend to kolejny maraton. Po zimowej posusze to prawie jak bajka. Do pełni szczęścia brakuje tylko formy, ale tą sprawę już pominę by nie zakłócać tego idyllicznego obrazu. Założenie na dziś jest tylko jedno. Ma być dużo lepiej niż ostatnio. Koniec, kropka.
Dojazd do Legionowo odbywam standardowo pociągiem KM, chociaż można było także SKM’ą. Wolę być jednak trochę wcześniej. Po wysypaniu się z pociągu razem z innymi bikerami ktoś rzuca zwyczajowe pytanie: Wiecie gdzie to dokładnie jest? Wśród odpowiedzi króluje „Mniej, więcej” i tak mniej więcej jedziemy, gdy na skrzyżowaniu dogania nas pani bikerka. Na już wcześniej wymienione pytanie o drogę pada „-Tak, wiem, jestem z Legionowa”. Nie wypada z takiej sytuacji nic innego jak puścić panią przodem.
Miasteczko jako to zazwyczaj na mazovii w Legionowie bardzo ładnie usytuowane przy Legionowo Arena. Wszystko sprawnie zorganizowane, brak kolejek do biura, świetna pogoda. Nie pozostaje nic innego jak ustawić się w sektorze.
Start i ruszamy. Trasa jest taka sama jak w poprzednich latach, więc bez zaskoczeń na początku. Najpierw jedzie się trochę po utwardzonych drogach po Legionowie a potem wjazd do lasu. Pierwszy zjazd z asfaltu i pojawia się tuman kurzy. Jakże mnie to ucieszyło. Może to dziwne, ale po tylu miesiącach o wodzie, błocie i śniegu kurz stał się przyjemnym doznaniem. Znakiem, że naprawdę sezon letni się rozpoczął.
Jadę zachowawczo i głową. Staram się dostosowywać do metody, którą w poprzednim roku stosowałem, że do połowy dystansu jechać w miarę spokojnie, korzystać z koła. Jeśli jakiś pociąg jedzie za wolno gonić następny. Jeśli koło jest za szybkie odpuszczać, bo i tak nie wytrzymam. Wszystko po to, aby na półmetku ocenić zapas sił, mieć jasność jak potoczy się dalsza jazda. Dzięki temu dojazd na metę nie staje się udręką i można zjechać do domu z uczuciem, że to był dobrze spędzony dzień.
Trasa nie zaskakuje. Już kilka maratonów jeździłem po tym lesie, dlatego nie będę się powtarzał z opisem. Po prostu dużo szerokich duktów, sporo zakrętów i parę podjazdów pod wydmy. Nie wiem czy to zasługa 29era czy jeszcze nie zdążyły się zapiaszczyć, ale każdą dało się podjechać bez problemów. Raz zostałem tylko przyblokowany, co zaskutkowało niegroźna wywrotką i musiałem te kilka metrów zrobić z buta. Niby nic te kilka metrów, ale niestety uciekł mi przez to dobry pociąg. Nie mogłem już dospawać i trzeba było walczyć samemu. W miarę czasu i kilometrów w nogach i ten pociąg zaczął się rozpadać, więc do mety jechało się z pojedynczymi zawodnikami.
Ostatnia prosta to prawie kilometrowy finisz. Wszyscy się spięli i dają maksa w pedały. Kiedyś też tak robiłem, ale ostatnio odpuszczam sobie finiszowanie. Rozumiem sens gdy idzie walka o miejsce na pudle, ale w mojej sytuacji większego znaczenia nie mam. Zysk czasowy jest minimalny, a ryzyko groźnego upadku, zderzenia duże. Lepiej po prostu siły odkładane na końcówkę wykorzystać na trasie.
Na mecie okazuje się, że rower w ogóle nie ubłocony, jedynie ukurzony. Jeździec podobnie plus dodatkowo zmęczony, ale nie zajechany. Po sprawdzeniu wyników 2 sektor utracony, ale nie wiele brakowało do zachowania stanu poprzedniego. Generalne fajny maraton jak na początek sezonu, nareszcie świetna pogoda na rower, a i z kondycją może nie jest tak źle.
Wynik:
M3: 48/189
Open: 137/523
Kategoria Maraton Komentarze 0