Poland Bike Warszawa Wawer
Dojazdy + rozgrzewka: 6.02 km
Wyścig: 51.38 km
Powrót: 4.80 km
Niestety nadszedł czas ostatniego wyścigowego weekendu w tym roku. Pogoda już nie ta co na wiosnę czy latem. Zimne i ciemne poranki nie nastrajają mnie dobrze przez ściganiem. Na szczęście tym razem maraton miałem prawie że pod nosem. Koszty dojazdu zerowe, bo dojechałem SKM'ą na bilecie miesięcznym. Dodatkowo start o 12, więc także mogłem pospać dłużej niż na tygodniu. Na razie same plusy, ale co z trasą w sporej części leżącej na terenie Warszawy. Czy tu w ogóle można wyznaczyć sensowną trasę nie wypaczającą idei jeżdżenia rowerem górskim? Po doświadczeniach z Piaseczna miałem wątpliwości, ale organizatorzy poland bike zapowiadali, że da się i mają prawdziwego asa w rękawie. Cóż, nie pozostawało nic innego jak powiedzieć 'Sprawdzam!'.
Na miejscu stwierdzam, że na poland bike dużo przyjemniej jest zorganizowane miasteczko zawodów niż chociażby na mazovii czy ślr. Można naprawdę poczuć sportowy klimat. Od strony obsługi zawodnika nie ma się do czego przyczepić. Nie ma kolejek, sprawy załatwia się w ekspresowym tempie. Tak więc po załatwieniu formalności chciałem się trochę rozgrzać, ale za bardzo nie było gdzie. Wokół normalny ruch miejski, a na trasie już rywalizowały dzieciaki. Poza tym zimno, mokro i nie za bardzo mi się chciało. Po zrzuceniu części ciuchów nie miałem ochoty wystawiać się niepotrzebnie na wiatr i resztę czasu spędziłem w oczekiwaniu na otwarcie sektorów. W międzyczasie tylko trochę się porozciągałem czy pomachałem kończynami. Zastanawiałem się jak z suchością trasy, bo asfalt wokół był całkiem mokry.
Jednak po starcie takie bzdety poszły w niepamięć. Wrzuciłem blat i ogień. Tym razem na rozbiegowym asfalcie wiele nie straciłem i w teren wjechałem w dobrym towarzystwie. Początkowo było szeroko, ale z upływem kilometrów robiło się wąsko. Nareszcie praktycznie nie było piachu czy denerwujących łąk. Co prawda znów ktoś w jednym miejscu zniszczył cześć oznakowania i podstępnie zagrodził właściwą ścieżkę gałęziami, ale taki już urok podwarszawskich maratonów.
Załapałem się do grupki, która nadawała mocne tempo, aż za bardzo jak dla mnie. Jakbym miał tak jechać cały dystans byłby problem. Na szczęście to były zawodnicy mini, więc luz, można skorzystać z tunelu sprinterów. W końcu uspokoił mi się oddech – znak, że wszedłem na właściwe obroty. W sam raz, bo był rozjazd. Prawie bym go przestrzelił tak przykleiłem się do koła sprinterów, że pojechałbym za nimi. Dobrze, że ktoś krzyczał i zdążyłem się zorientować w ostatniej chwili. Zrobiło się pustawo, ale przed sobą widziałem kilku zawodników – trzeba było dociągnąć. Jechało się całkiem przyjemnym lasem. Wiadomo nie było podjazdów, ale takie małe górki do pokonania na kilka obrotów korbą występowały w satysfakcjonującej ilości. Nie było też kilometrowych prostych, więc człowiek się nie nudził.
Prawdziwa esencja trasy zaczęła się po dotarciu w okolice rzek Świder i Mienia. Tak kapitalnych singli w tym roku jeszcze nie jechałem. Duży na to wpływ miało to, że nie były to kilkusetmetrowe odcinki, ale fragmenty po kilka kilometrów. Najbardziej przypominały mi okolice ścieżki na dojeździe do kładki na Pacynce w puszczy kozienickiej. Tylko tutaj było dużo węziej i kręto. Miejscami było tak wąsko, że ledwo mieściła się kierownica między drzewami. Na zakrętach niemal muskało się barkiem o pnie drzew by chwilę potem przejechać kilka centymetrów od krawędzi skarpy nad rzeką. Do tego górki, dołki i to wszystko pokonywane na pełnej płynności jazdy. Normalnie miałem banan od ucha do ucha. Czuć było, że ktoś wykorzystał to co najlepsze w okolicy. Poza tym trafiłem na dobrą grupkę czterech zawodników. Może jakoś specjalnie ze sobą nie współpracowaliśmy, ale pozytywnie się nakręcaliśmy co sprzyjało utrzymywaniu dobrego tempa. W końcowej części trasy jeden z nich, jak się okazało z pierwszego sektora, mocniej zaatakował. Uznałem, że utrzymanie koła za nim to moja szansa. Z naszej grupki zostało tylko nas dwóch. Z czasem tempo zrobiło się dla mnie masakryczne jednak dzielnie się trzymałem. Zaczęło mnie tak palić w nogach jak jeszcze nigdy w tym roku. Dopiero pojawiające się skurcze zmusiły mnie do odpuszczenia, ale chyba swoją szanse wykorzystałem. To już była końcówka dlatego większych strat nie zdążyłem zanotować.
Ma mecie musiałem chwilę ochłonąć. Co mnie zastanawiało, to sporo dobrych zawodników kręciło się w pobliżu mety, więc czas powinien wyjść całkiem przyzwoity. I wyszedł. Tylko niespełna 13 minut straty do zwycięscy przy 2 godzinach – tak dobrze to jeszcze nigdy nie pojechałem. Zaczynam zauważać, że najlepiej jeździ mi się na takich krętych trasach przy temperaturze około 15-17 stopni. Tak było na wiosnę w Legionowie i podobnie w zeszłym roku na jesień i wiosnę. A zawsze myślałem, że najlepiej jeździ mi się przy letnich temperaturach.
Podsumowując: maraton zaliczam do udanych, dopracowanych przez organizatorów. Nawet nie spodziewałem się, że na koniec sezonu zostanie taka wisienka.
Wynik:
M2: 10/26
Open: 33/145
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0