MTB Cross Maraton Kielce
Dojazd + rozgrzewka: 10.28 km
Wyścig: 56.35 km
Powrót: 5.67 km
To był chyba ostatni mocny maraton w tym roku. Jeszcze na jeden, może dwa, się wybiorę, ale to już będą płaskie gonitwy. W pierwszym wrażeniu wydawało się, że będzie łatwo, bo przecież pięćdziesiąt parę kilometrów na długim dystansie to betka i bywało, że dłuższy był krótki dystans. Jednak po przejechaniu kilku maratonów spod znaku ŚLR wiem, że tutaj nie ma łatwo i na pewno musiał być gdzieś haczyk. Rzut oka na profil trasy i wszystko jasne: praktycznie zero płaskich odcinków i tylko zjazd, podjazd, zjazd, podjazd…
Na miejscu zjawiłem się na styk. I tak pociąg do Kielc przyjechał późno to jeszcze w samych Kielcach pomyliłem dojazd na miejsce zawodów. Nadłożyło się trochę drogi i dotarłem na około, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż przy okazji objechałem koniec trasy. Szybkie załatwienie formalności, zrzucenie wierzchniej warstwy ubrania i można było ustawić się na starcie.
Początek trasy wiódł po asfaltowych przedmieściach Kielc, ale podjazdów nie brakowało, przez co zanim dotarło się do pierwszej nawierzchni nieutwardzonej stawka była już na tyle rozciągnięta, przez co nie było nerwowych sytuacji. Prędkości na zjazdowych, dziurawych szutrówkach były spore a mimo to miało się komfort psychiczny, że w razie awaryjnej sytuacji będzie czas, aby zareagować.
Wjazd we właściwy teren nastąpił na pierwszym przejazdem przez rzeczkę. Było mało wody to praktycznie odbyło się to o suchych butach. Potem był płaski kawałek przez las po korzeniach i piachu a dalej to już tylko góra dół, na przemian. W tym momencie zaczął o sobie przypominać zużyty napęd, bo przy skrajnych przełożeniach łańcuch zeskakiwać z koronek. Brakowało mi trochę przełożeń między młynkiem a środkową tarczą. Z raz czy dwa zaciągnął mi też łańcuch, ale na razie nie było tragedii. W końcu dotarłem do charakterystycznego miejsca na trasie, a konkretnie na stok narciarski, z którego się najpierw zjeżdżałoby potem go podjechać. Zjazd do szczególnie atrakcyjnych nie należał, po prostu duża prędkość i tuman kurzu z tyłu. Pojechałem asekuracyjnie, bo nie wiedziałem czego się spodziewać, a w poniedziałek do pracy trzeba iść, dlatego było bez szaleństw.
Za to podjazd z powrotem dawał w kość. Oczywiście przejście na młynek i miarowe, równe kręcenie, aby tylko nie zaciągnąć łańcucha, bo byłoby z buta. Udało wjechać się bez przeszkód i można było pomknąć dalej. Tutaj był ładny singiel i zjazd po luźnych kamieniach. W tym miejscu chyba pierwszy raz na ŚLR zauważyłem wykrzykniki ostrzegające zawodników. Następnie drugi przejazd przez rzeczkę tylko tym razem dużo głębszy niż poprzedni. Miałem chwilę zawahania czy nie wybrać kładki, ale jak się bawić to się bawić i wybrałem rzeczkę. Chlust zimnej wody nie był tak przyjemny jak mógłby być latem, ale spokojnie od przeżycia. Gorszy był piach tuż za przejazdem. Oblepił cały mokry napęd i oczywiście zaciągnął mi łańcuch. Od tej chwili wiedziałem, że będą problemy z napędem. Jeszcze udało się wjechać po zjeździe dla bardziej ekstremalnych odmian mtb, ale potem było już tylko gorzej. Na najmniejszą tarczę zrzucałem w ostateczności.
Na koniec pętli organizatorzy zafundowali morderczy dla mnie przejazd przez łąkę pod wiatr. Po przejechaniu przez czyjeś podwórko (pierwszy raz się z czymś takim spotkałem) wjeżdżało się na dróżkę lekko pod górę, ale wiatr powodował, że jechało się równie ciężko jak pod stok narciarski. Ciągnął mi się ten odcinek niemiłosiernie. Potem kawałek asfaltu i zjazd na drugą pętlę. I znów płytka rzeczka, piach w lesie, podjazdy, zjazdy i stok narciarski. Podjechałem w ślimaczym tempie, ale się udało. Chyba mocno mnie to wypruło z sił, bo na kamienistym zjeździe nie zachowałem wystarczająco uwagi i zaliczyłem lot przez kierownicę. Nie wiem dokładnie czemu nie pojechałem bokiem tylko centralnie przez największe dziury. Widać po prostu brak skupienia.
Potem drugi raz przez głębszą rzeczkę, następnie piach i od tego momentu napęd zaczął zachowywać się tragicznie. Właściwie nie można już było bezproblemowo podjeżdżać. Wjazd po ścieżce z hopkami musiałem pokonać z buta, bo łańcuch ciągle zaciągał, a ze środkowej tarczy i tak nie dałbym rady. Trochę przepłukałem napęd wodą z butelki i jakby ciut pomogło, ale o wrzucaniu młynka nie było już mowy. Na dodatek w lewej nogę zaczął mnie łapać skurcz mimo, że już wcześniej odpowiednio się zasuplementowałem. Jeszcze tylko ta mordercza łąka i można było pojechać w stronę mety. Myślałem, że to będzie kawałek, ale tutaj także było się gdzie zmęczyć. Łańcuch działał jak chciał, ale najbardziej przeszkadzał mi wiatr. Dobrze, że trasa kilka razy zmieniała kierunek to przynajmniej nie zawsze wiało w twarz. W końcu ostatni fragment trasy, który zapamiętałem z dojazdu i prosta do mety… wśród ludzi i samochodów. Nie finiszowałem, chociaż ktoś wyskoczył mi zza pleców, bo to było po prostu niebezpieczne.
Wjechałem na metę trochę zły. Wiem, że mogło być kilka minut lepiej gdyby nie te kilkanaście postojów spowodowanych przez zaciągający łańcuch. Kolejna rzecz do poprawienia w przyszłym roku to zjazdy, bo na ŚLR przekonałem się, że mam z nimi problem i odstaję od reszty. Z takimi przemyśleniami poszedłem odebrać plecak z biura, zjeść swój przydział makaronu, szybko umyć rower i chwilę odpocząć. Potem został już tylko powrót na dworzec i załadunek do pociągu.
Wynik:
M2: 32/47
Open: 63/104
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0