MTB Cross Maraton Zagnańsk
Dojazdy + rozgrzewka: 8.01 km
Wyścig: 79.49 km
Powrót: 9.3 km
Już tak bywa, że na coś cię człowiek szykuje pół roku, czeka na ten dzień, by potem tuż przed zrezygnować. U mnie z Zagnańskiem było całkiem na odwrót. Na start zdecydowałem się właściwie na dwa dni przed. Opłaciłem startowe, aby w sobotę wieczorem nie zaatakowały mnie wątpliwości i mogłem na spokojnie przestudiować rozkład kolejowy. Ponieważ publikowany w internecie rozkład nie zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości zasięgnąłem jeszcze rady w informacji kolejowej. Wielce utwierdzony słowami '- Tak, chyba tak' co do możliwości przewozu roweru nabyłem bilety.
Rano spokojnie załadowałem się do pociągu, który odjeżdżał kilka minut później niż to by wynikało z internetowego rozkładu. Nie przeszkadzało to, miałem zapas czasu, nawet mogłem jechać późniejszym, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. Jak czekając na przesiadkę w Skarżysku usłyszałem, że ma 90 minut spóźnienia to jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu jak patykiem na wodzie pisany jest rozkład TLK. Przy okazji spotkałem innego bikera z Radomia również w podróży do Zagnańska. Miał on o wiele mniej zaufania do transportu kolejowego i wziął dużo większą poprawkę na ewentualne obsunięcia pociągów. Czekał na przesiadkę już prawie 3 godziny.
Pociąg osobowy do Kielc przyjechał według rozkładu. Ciężko ten pojazd w ogóle nazwać pociągiem, bo autobus przegubowy jest większy. W środku ludzi mniej niż w zwykłym autobusie. Było więc dużo wolnego miejsca, klimatyzacja i zachęcające widoki za oknem. Ze stacji trzeba było jeszcze kilka kilometrów podjechać, ale to już w ramach rozgrzewki. Akurat przydało się, bo po załatwieniu formalności niewiele zostało mi czasu wolnego. Zdążyłem tylko odjechać ostatnie kilkaset metrów. Przy długim dystansie nie miało to jednak wielkiego znaczenia, i tak ostatnie kilometry jedzie się zazwyczaj samemu.
Start spokojny za samochodem. Przy mniej niż stu zawodnikach wszyscy początek jadą razem w peletonie. Widać czołówkę z przodu, nie ma nerwowości od pierwszych metrów, bo przy 80 kilometrach będzie jeszcze czas na wykazanie się umiejętnościami. Dopiero po kilometrze zaczęło się ściganie. Zresztą prawie natychmiast tempo się uspokoiło na pierwszym asfaltowym podjeździe. Bardzo pasuje mi taka sytuacja, bo nie lubię pierwszych kilometrów pokonywanych z dużą prędkością. Jak już stawka się rozciągnęła zaczęły się szerokie leśne szutry i właściwe ściganie. Nie byłem zaskoczony trasą, bo w sporej części pokrywała się ze Skarżyskiem 2010. W pierwszej części trasy jechało się przyjemne, łagodne podjazdy oraz równie przyjemne i dodatkowo szybkie zjazdy. Słońce świeciło, kamienie i gałęzie wystrzeliwały spod kół, nieliczne kałuże chłodziły nogi, temperatura do ścigania panowała idealna – czego chcieć więcej. Od czasu do czasu zdarzały się odcinki wolniejsze po trawie przez łąki, ale tutaj na ślr jakoś mniej wyboiste niż np. na mazovii. Pilnowałem się, aby nie zajechać się od początku. Starałem się realizować plan rozsądnej jazdy do półmetka, a potem się oceni co można zdziałać. Na 40 kilometrze czułem się całkiem nieźle, była jeszcze świeżość. Miałem już jakiś punkt odniesienia w postaci innych zawodników i mogłem gonić kolejnych. O ile na podjazdach nie miałem problemów to podczas zjazdów inni za bardzo uciekali. Na szybkim dość szerokim zjeździe, jakich było mnóstwo dzisiaj, nie odpuściłem uciekającemu i zakończyło się moją wywrotką. Ba, to był dzwon jakiego jeszcze podczas jazdy w terenie nie miałem. Niezwykłe uczucie gdy z podskakującego roweru nad którym się już nie panuje rozpoczyna się faza swobodnego, niczym nie zakłóconego lotu. Czas zaczął płynąć dużo wolniej, bo przez zaledwie ułamek sekundy zdążyłem przemyśleć, że to będzie porządny dzwon i jakie to dziwne uczucie tak lecieć. Potem czekałem tylko na kontakt z ziemią. Normalny upływ czasu wrócił wraz z donośny trzaskiem pękającego kasku. Zrobiłem piękne otb i centralnym upadkiem na głowę. Z perspektywy mogę napisać, że to było szczęście w nieszczęściu, że główne uderzenie przyjąłem na kask. Szybko w szoku wstałem i pierwsze co zrobiłem to obmacałem ręce i nogi, czy nie nastąpiło uszkodzenie konstrukcji. Wszystko było na swoim miejscu, brak śladów krwi czy całkiem okej. Kask jakiś powgniatany się zrobił i luźny, ale nic na to nie można było poradzić. Rower też był w dobrym stanie. Przekręciły się rogi na kierownicy, jednak ogólnie bez strat na sprzęcie. Wsiadłem na rower i wydawało się, że szybko o upadku zapomnę, gdy po jakiejś minucie odezwały się plecy. Na nierównościach musiałem wstawać. To jednak było nic, bo w następnej minucie dały o sobie znać dłonie, szczególnie lewa. Zauważyłem, że środkowe place mam zakrwawione i ledwo mogłem trzymać kierownicę. Na wybojach prawie wyrywało mi ją z rąk. Spod rękawiczek widziałem tylko jak siwieją mi nadgarstki. Widać uderzenie przyjąłem nie tylko na kask. Dodatkowo zaczęła się pętla jechana tylko przez Master, która była dużo bardziej nierówna niż to co dotychczas na Fan. Walczyłem już tylko o to, aby przejechać maraton. Przepuszczałem wszystkich, którzy pojawiali się z tyłu, kawałki prowadziłem rower gdy nie dawałem już rady trzymać kierownicy. Jeszcze w tym wszystkim musiało mi paść na oczy, bo zgubiłem trasę. Musiałem się wrócić. Cały fragment przez fajny las marzyłem tylko aby się on skończył.
Tak naprawdę ostatnie 20 kilometrów to było odliczanie do mety. Pod koniec trasa wróciła na leśne szutrówki co było ulgą dla dłoni, ale i tak odpuszczałem, bo przy większej prędkości nie mogłem utrzymać kierownicy. Dopiero na asfalcie przed metą coś mocniej przycisnąłem, ale to już tak na otarcie łez. Na metę wjechałem nie tyle zmęczony co umęczony przez bolące plecy i dłonie. Wyniku nawet nie sprawdzałem, bo widziałem, że wyprzedzili mnie prawie wszyscy. Niech świadczy o tym fakt, że niedługo po mnie przyjechał koniec wyścigu, więc nie ma o czym pisać.
Opłukałem się z błota, zjadłem przydział makaronu i zabrałem się za powrót. Pierwotnie miałem wracać rowerem do Skarżyska, ale mi przeszło. Po sprawdzeniu, że zdążę na pociąg z Kielc pojechałem na stację w Zagnańsku. Oczywiście nie pamiętałem dokładnie drogi i pobłądziłem. Dopiero po zasięgnięciu języka u miejscowych zostałem dobrze pokierowany. Niemal sprintem dotarłem na stację i wjeżdżający na nią pociąg. Identyczna sytuacja jak po Kozienicach. Jeszcze trochę poćwiczę i zrobię z tego mój numer popisowy.
Tracka brak – nie nagrał się :(
Wynik:
M2: 30/36
Open: 62/74
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 0