Poland Bike Długosiodło
Dojazdy + rozgrzewka: 18.36 km
Wyścig: 58.22 km
Powrót: 18.55 km
Jeszcze miesiąc temu w ogóle nie planowałem wybierać się na maraton do Długosiodła. W rozpisce z początku roku miałem zarezerwowany następny weekend i posmakowanie skandii w Nałęczowie. Niestety skandia wyprowadziła się do Lublina, a tam już nie miałem ochoty tłuc się pociągiem. Trzeba było poszukać zastępstwa, bo jeden wyścig w maju to by było mało, tak to ściganie mnie wciągnęło. Kusiły mnie Nowiny z ŚLR, ale ostatecznie wybór padł na polandbike'a. Właściwie to była jedyna sensowna propozycja. Chipa już był z Nowego Dworu Maz., rower miałem na miejscu w Warszawie i chociaż dojazd był z przesiadkami to nie były one uciążliwe. Tylko godziny przyjazdu trochę mało pasowne były, bo albo mogłem przez prawie cztery godziny czekać na start albo mniej niż półgodziny. Mógłby wtedy być problem z rejestracją, dlatego formalności załatwiłem w piątek i to półgodziny okazało się wystarczające.
Na miejscu w Długosiodle ogarnąłem się jeszcze przed wyścigiem, przyszykowałem i właściwie bez rozgrzewki ustawiłem w kolejce do sektora. Nie było już za bardzo czasu na rozpoznanie szczególnie końcówki trasy, co niestety później wyszło na minus. Potem jeszcze kilka minut oczekiwania na start w sektorze przy piekącym słońcu. Zapowiadało się nareszcie prawdziwie letnie ścigańsko.
Start zadziwił mnie lekkim rozleniwieniem. Organizator opisywał trasę jako szybką, więc przypuszczałem, że początek będzie na wariata. Być może szaleństwa na początku zneutralizowała piaszczysta droga, ale trochę mnie to martwiło. Jeśli to miała być szybka trasa to nie mogłem utknąć gdzieś na końcu sektora tylko raczej należało załapać się na jakieś dobre koło. Mocniej przycisnąłem i zabrałem się z odpowiednim dla mnie pociągiem. Nie rwałem się na czoło, bo nie miało to sensu. Do rozjazdu mini/max nie było po co się spinać, ponieważ i tak nie wiadomo z kim się ścigam. To zawodnikom z mini powinno w tej chwili zależeć na mocnym tempie, więc należało im zostawić miejsce do popisów i spokojnie się temu przyglądać z pozycji tylnego koła.
Dopiero za rozjazdem zaczęła się walka. Trasa zdecydowanie skręciła do lasu, podłoże zaczęło być nierówne, miejscami korzeniaste, a zawodnicy podkręcili tempo. Początkowo było deczko za szybko jak dla mnie, ale zdołałem to przetrzymać. Zdecydowanie jeden zawodnik wszystkich ciągnął przez dłuższy czas, ale w końcu daje znak o zmianę. Wyszedł na przód ktoś inny i podtrzymał tempo. Potem przyszła kolej na mnie. Starałem się utrzymywać średnią jak koledzy przede mną i jakiś czas tak dawałem radę. W końcu obejrzałem się do tyłu i zostali tylko ta dwójka, która wcześniej ciągnęła pociąg. Przez kilkanaście kilometrów tak razem jechaliśmy. Zmiany szły w miarę po równo, jednak najmłodszy kolega troszeczkę oszukiwał jak się potem okazało. Zmiany dawał rzadziej i krótkie, bo niby słaby był i nie miał sił, ale na dziesiątym kilometrze do mety jak wystrzelił to tyle go tylko widziałem. Próbował się zabrać z nim, ale to już było po frytkach. Ja już byłem dobrze ugotowany, a u niego była świeżość. Dobra nauczka na przyszłość, że i ściemniacze się trafiają.
Trasa pozytywnie mnie zaskoczyła, chociaż nie spodziewałem się rewelacji. Sami organizatorzy porównywali ją do ubiegłorocznych Kozienic, a tam raczej było biednie bez wykorzystania wielu atrakcji Puszczy Kozienickiej. Nie wiem jak było w przypadku Puszczy Białej, bo jej nie znam, ale atrakcji było zdecydowanie więcej. Spora część po lesie to typowy doubletrack pośród mchów, który od czasu do czasu przechodził w singiel przez górki. Z resztą takich niepozornych górek było nawet sporo. Szczególnie interesująco zrobiło się pod koniec gdzie pojawiła się ich cała seria a przez nie ścieżka w otoczeniu zielonych mchów i drzew. Wyglądało to na prawdę malowniczo, aż się chciało na chwilę zatrzymać i pożyczyć sobie takiej ścieżki w Puszczy Kozienickiej.
Chociaż okoliczności przyrody prezentowały to co miały najlepszego to ja niestety powoli zacząłem już odczuwać zbliżające się symptomy wyczerpania. Od około 45 kilometra moc na tyle siadła, ze dalsze pościgi przestały być możliwe. Częściowo podratowałem się żelem, ale dopiero magnez przywrócił mi wiarę, że zgon nie nastąpi przed metą. Niestety fatalny moment wybrałem na degustację, a mianowicie na wspomnianych wcześniej ostatnich górkach. Odkręcanie fiolki, picie zawartości gdy następuje zjazd a potem stromy podjazd i to wszystko z tylko jedną ręką na kierownicy skończyło się zatrzymaniem na podjeździe. Mógłbym się jeszcze uratować, ale śmiecić w takim ładnym miejscu nie wypadało, z resztą nigdzie nie wypada. Kawałek musiałem podprowadzić, gdy w tym czasie kilka osób mnie minęło. Po tym interwałowym kawałku siły jakby wróciły na tyle, aby nie odsuwać się dalej w klasyfikacji.
Słychać już było odgłosy miasteczka rowerowego i powoli szykowałem się do finishu, kiedy wyszedł brak rozpoznania końcówki. Co prawda zagapiłem się na fotografa i zastanawiałem się czemu postawił rower prawie na środku ścieżki. Takie krótkie rozluźnienie uwagi spowodowało, że nie zauważyłem strzałek w lewo i przestrzeliłem zakręt - z finishu wyszło wielkie nic. Patrząc na wyniki straciłem przez gapiostwo tylko jakieś 30 sekund, ale w klasyfikacji open przełożyło się to na co najmniej 5 pozycji. Jakby było to gdzieś na trasie to pewnie nie robiło by mi to różnicy, a tak przez jedno zdarzenie całość wydaje mi się popsuta.
W miasteczku jak to w miasteczku po maratonie. Chcę tylko coś zjeść i trochę opłukać się z brudu. Po tym względem polandbike zawsze się sprawdzał – miska z całkiem dobrym makaronem była, woda do umycia twarz i rąk była, za to kolejek do myjki rowerowej nie było. Więcej nie wymagam.
Szybko się zwinąłem, bo za kilkanaście minut miałem pociąg powrotny do Warszawy, a na następny nie chciałby czekać. Wynik sprawdziłem dopiero w rozklekotanym pojeździe kolei mazowieckich.
Wynik:
M2: 14/29
Open: 54/144
Kategoria Cały dzień, Maraton, Terenowo Komentarze 0