Mazovia Skarżysko + dojazd + powrót
Dojazd ze stacji + rozgrzewka: 19,80 km
Wyścig: 61.98 km
Powrót na stację: 8,82 km
Maraton w Skarżysku-Kamiennej był prawdopodobnie główną moją imprezą tego sezonu. Na edycję mazovii do Krakowa raczej się nie wybiorę, więc na tym zakończę klasyfikację 'górską'. Początkowo docelowym maratonem w tym roku miała być ŚLR w Suchedniowie, ale wczesne wersja tego wyścigu miała składać się z części szosowej i mtb. Nie mam szosówki a na dodatek była kolizja terminów z Szydłowcem, w którym także chciałem wziąć udział. Później zostało w Suchedniowie tylko mtb w sobotę, więc już nie było pokrywających się terminów, ale chyba nie dał bym rady pojechać maratonu dzień po dniu. Kuszący świetną trasą maraton ŚLR wolałem odpuścić i w Szydłowcu zdobyć jakiś przyzwoity sektor na Skarżysko.
Na miejsce docieram pociągiem cały czas zastanawiając się czy będzie padać. Już od piątku bacznie obserwowałem prognozy pogody i początkowo nie były one korzystne. Dopiero sobotnie zapowiadały, że będzie padać w niedzielę popołudniu, czyli już po maratonie. Po zjawieniu się na stadionie okazało się, że byłem jednym z niewielu, który ubrał się na długo. Dla mnie dzisiaj tak było komfortowo, nie zmarzłem, nie zgrzałem się na podjazdach. Ogólnie to atmosfera na starcie była jakaś smętna co pewnie wynikało z rozproszenia miasteczka rowerowego po niemałym stadionie.
Po załatwieniu formalności w biurze zabrałem się za rozgrzewkę. Kilka kółek wokół stadionu i rozpoznanie początku trasy. Od razu zaskoczył mnie krótki brukowany podjazd i ścieżka w lesie. Sam podjazd fajny, jak ma się w nogach to można uciec, ale potem wąska ścieżka w lesie mogła to zneutralizować. W takiej sytuacji wolałem ustawić się z przodu sektora. Zająłem miejsce w mniej więcej 3 linii i czekałem na start.
Po starcie wszyscy wycięli do przodu, ale nie był to taki start jak z 10 sektora. Było spokojnie, nikt nie odskoczył od razu. Na bruku jakoś tempo siadło. Już w połowie byłem w czubie sektora i nie wyrywałem do przodu, zastanawiając się czemu wszyscy tak zwolnili. W końcu widać było, że niejeden zawodnik miał kilka sezonów w maratonach za sobą, więc może jest jakiś chytry plan na takie początki. Wolałem zostać z sektorem i obserwować co będzie się działo.
A działo się niewiele. Gęsiego wszyscy dojechali do asfaltu. Tutaj przestałem się zastanawiać i rozpocząłem pogoń za zawodnikami z przodu. Szło odporniej niż jak przy starcie z 10 sektora, ale dawało radę. Co prawda inni także mnie wyprzedali. Na pierwszym poważniejszym podjeździe pod Kamienną Górę zaczęła formować się grupa zawodników, których wcześniej czy później widywałem na trasie. Sam podjazd szedł mi całkiem sprawnie.
Po zjeździe z szutrówki zaczął się pierwszy odcinek przełajowy z tzn. 'wiecznymi' kałużami. Dawało się to odjechać bokiem, ale często chcąc lub nie chcąc trzeba było zsiadać z roweru. Jak ktoś wyprzedzał to na pieszo. Za tym fragmentem był także pierwszy kręty zjazd. Normalnie to nie jechałbym tam z taką prędkością. Rower trochę jakby się ślizgał, ale uczucie fajne.
Dojechałem do asfaltu w miejscowości Jastrzębia i tutaj zlokalizowany był pierwszy bufet. Zabrałem powerade'a i batona, który był niemiłosierni słodki. Za słodki. Po jednym kęsie wywaliłem go. W tym czasie jak zajmowałem się degustacją grupa przede mną odskoczyła na duża odległość. Musiałem się nieźle napracować, żeby dojść do nich. Udało mi się do dopiero w lasku. Za nim był odcinek na skraju lasu. Tempo prawie wycieczkowe. Główna trudność to koleiny i góra dwa metry widoczności nawierzchni przed sobą. Co jakiś czas ktoś zsuwa się ze środka do koleiny i ładuje w krzakach. Mi także się to raz zdarzyło. Wyjazd na szutrówkę i kawałek dalej pierwszy piach. Nieduży i mokry, więc było twardo. Na podjeździe pod Kopalnianą Górę nie szarżowałem, starałem się odpocząć, poza tym tempo ogólne było dobre dla mnie w tym momencie. Przejazd przez asfaltówkę i kolejny zjazd. Tym razem cały czas prosto po szutrówce. W pewnym momencie wszyscy hamują, ponieważ jedna z zawodniczek zaliczyła dzwona. Z miny nie wyglądała, że jest ok. Poza tym nie mogła stanąć na prawej nodze. Chyba już ktoś ją z teamu ściągał z drogi, więc nie zatrzymywałem się na dłużej. Zanim znów się rozpędziłem ktoś z przodu zsiadał z roweru. Na drodze wyrwa. Było miejsce to przejechałem po tych kamieniach na dnie, bo tutaj nie było potrzeby zsiadać. Po tej przeszkodzie z przodu zrobiło się pusto. Tylko daleko widać było jakiegoś zawodnika. Goniłem go do końca tej prostej.
Po zakręcie w lewo zaczął się najlepszy fragment trasy. Szczerze to działo się tutaj tyle, że nie wiele z tego pamiętam. Krótkie, konkretne podjazdy, wycofująca się zawodniczka, trzy górki. Pierwsza totalnie z zaskoczenia. Dobrze, że miałem prędkość, więc poszła cała. Druga także gładko, ale trzeciej nie dałem rady. Parę metrów brakło. Może jakbym zmienił przełożenia na miększe w trakcie podjeżdżania, a tak zablokowało korby i koniec jechania. Do wypłaszczenia trzeba było z buta. Potem najlepszy zjazd. Jak go zobaczyłem zza zakrętu to dążyłem tylko pomyśleć 'WOW!'. Tyłek za siodło i strzałka. Zjazd zebrał ładne żniwo kapci. Na końcu kilka osób wymieniało dętki.
Autor: Zbyszek Kowalski
Potem chyba był podjazd z piaszczystym w kilku miejscach korytem strumienia. Kilka razy trzeba było dawać z buta. Następnie zjazd asfalto-szutrówką i podjazd. Tutaj dochodzę grupkę, która dawała niezłe tempo. Żeby się z nią utrzymać musiałem dobrze cisnąć. Na rozjeździe Giga/Mega jeden zawodnik skręca na pętlę Giga, reszta w tym i ja prosto na Mega do mety. Z wspomniną wcześniej grupką naprawdę dobrze się powiozłem. Do ostatniego podjazdu po kostce tempo było akurat. Natomiast ten ostatni podjazd wyssał ze mnie resztki sił. Pociąg nie uciekł, ale ja wszedłem w stan ograniczonej świadomości. W tym lasku za podjazdem w pewnym momencie przyhamowałem przodem, był jakiś dołek i zaliczyłem klasyczne OTB w piach. Na szczęście prędkość była mała to nie doznałem szkód, ale mimo że szybko się zebrałem reszta odjechała i nie mogłem ich już dogonić. Na wjeździe na wiadukt odpuściłem i już nie walczyłem. Na asfalcie do stadionu kilka osób mnie wyprzedza. Mi się już bateryjka skończyła i wolałem resztki zachować, aby bronić się na finiszu. Jednak na metę wpadłem sam.
Autor: Marcin Górajec
Podjechałem do bufetu i jakoś tak mało ludzi było, czyli powinien być w porządku wynik. Zjadam trochę ciasta i pomarańczy. Przy okazji zagadał do mnie zawodnik 154 także z 5 sektora, który jak się okazało cały czas gdzieś tam z tyłu za mną jechał. Dopiero na wiadukcie wyprzedził mnie.
Poszedłem trochę rower opłukać i siebie doprowadzić do porządku. Posiłek musiałem odpuścić, bo śpieszyłem się już na pociąg do Radomia. Spróbowałem jednej kanapki z pasztetem i ogórkiem, ale według mnie końcowy posiłek to żenada w porównaniu do tego co widziałem tydzień wcześniej na legii. Za to trasa jak na mazowieckie maratony rewelacja. Marzy mi się jeszcze maraton w Starachowicach, bo Suchedniów już od dawna zaklepany przez ŚLR.
Wynik:
M2: 44/94
Open: 134/400
Kategoria Cały dzień, Maraton Komentarze 1