Mazovia MTB Marathon - Radom

Niedziela, 20 września 2009Przejechane 89.13km w terenie 40.00km

Czas 03:50h średnia 23.25km/h

Temperatura 22.0°C

 

Dystans i czas wpisu jest razem z dojazdem i powrotem z lotniska. Z samej trasy Mega licznik pokazał 52.02 kilometry. W open zająłem miejsce 229/591 i 61/149 w swojej kategorii.
Wstałem niestandardowo jak na niedzielny poranek dość wcześnie. Zaraz po przebudzeniu okazało się, że nie czuje się za dobrze. Gardło boli i jakiś katar się plączę. No niestety noce są już chłodne i zacząłem żałować mojej piątkowej nocnej jazdy. Na szczęście nie czułem się jakoś osłabiony. Przed dziewiątą na zewnątrz nie było jeszcze ciepło dlatego decyduje się długie spodnie. Plecak sobie odpuszczam i do kieszeni załadowałem dwa snikersy, dodatkowe picie, dętkę, skuwacz do łańcucha, spinkę do łańcucha, chusteczki higieniczne, telefon. Pompkę do roweru przykręciłem wczoraj.
Spokojnie dojechałem do lotniska i chciałem wjechać do miasteczka trasą, którą będzie się jechać. A tu zonk. Godzina prawie 10, a brama zamknięta. Za ogrodzeniem widziałem ludzi już się rozgrzewających, ale jak wjechać na lotnisko. Zdecydowałem, że jadę pod główną bramę. Prawie już dojechałem, a z naprzeciwka nadjeżdża dwóch innych miejscowych bikerów i pytają czy tamta brama po drugiej stronie jest otwarta, bo tędy nie można. Zdziwienie i szybkie zastanawianie się gdzie jest wjazd. Akurat kilka samochodów z rowerami na dachach zawracało i jechały dalej, tak więc jadę za nimi. Na liczniku powyżej 30 km/h i spokojny dojazd szlak trafił. W końcu skręciłem w jaką boczną ulicę i widzę sznur samochodów zaparkowanych wzdłuż pobocza. Ok, to chyba tu.
Przeciskam się za innymi w stronę startu. Widzę kolejne sektory jeszcze puste. Myślę, dobra trzeba by sprawdzić czy chipa działa, ale jadę w sznurku za innymi w stronę startu, nie wiem po co. Po dotarciu wyjaśnia się, że wszyscy jadą sprawdzać chipa. Ok, mój także działa.
Wróciłem do wejścia do X sektora. Nikt na razie nie wchodził, choć z tyłu pokrzykują, żeby wchodzić bo sektor X jest otwarty. Jednak spiker prosił o opuszczenie sektorów, to każdy czeka na sygnał. Dobra, można wejść, stoję w 2-3 linii, do startu 25 minut. Zjadam snikersa, kończę dodatkowe picie. Nie ma gdzie wyrzucić pustej butelki, włożyłem do kieszeni.
W oczekiwaniu na start rozmowy o skróconym dystansie i jaka to będzie trasa, jaka nawierzchnia, o przeprawie przez rzeczkę.
Pierwszy sektor wystartował. Przesuwamy się do przodu całym sektorem. Tuż przed startem jestem w 3 linii. Trzy, dwa, jeden, Start. Wyczytałem wcześniej, że nie ma w tym momencie wielkiej taktyki tylko ogień i do przodu. Kilkanaście obrotów na środkowej zębatce i przerzucam na blat. Po 500 metrach koniec asfaltu a prędkość już znaczna. I pierwszy szok: tuman kurzu w powietrzu a ja mam tak szybko zjechać na tą wyboistą drogę wzdłuż ogrodzenia widząc tylko kilka metrów nawierzchni przed sobą? Nikt nie zwalnia, więc ryzyk fizyk, dam radę. Po kilkuset metrach tempo się uspokaja i do wyjazdu z lotniska nie wyprzedzam nikogo, choć czuję, że dałbym radę. Po wjeździe na asfaltu szum opon robi na mnie niesamowite wrażenie, coś pięknego. Przyciskam mocniej i wyprzedzam kilka grup przed zjazdem z asfaltu. Na wąskiej ścieżce wzdłuż torów znów kurz, dodatkowo wąsko i dostaje krzakami po rękach. Drugi szok: pierwsza osoba zmieniająca dętkę, za kawałek druga, jeszcze dalej już ktoś wraca prowadząc rower i trzymając w ręce łańcuch. Myślę, żeby tylko dojechać do mety bez awarii.
Potem robi się na tyle szeroko, że można w miarę bezpiecznie wyprzedzać. Trzymam się schematu: dojechać, odpocząć, wyprzedzić, szybko dojść do następnej grupki. Staram się składać w zakrętach, czyli noga zewnętrzna wyprostowana, drugą kolano do wewnątrz. Daje to efekt, bo mogę ciaśniej brać zakręty i kilka osób wyprzedzam po wewnętrznej. Kawałek asfaltu, jest okazja napić się z bidonu. Dojeżdżam do kontrowersyjnego miejsca z przeprawą przez rzeczkę. Wydaje się mi, że stała tam osoba z obsługi która mówiła, że do kładki kolejka, a kto chce może przechodzić. Nie chce na początku mieć mokro w butach, więc staje grzesznie w kolejce. Nikt się nie wpycha. Kolejka nie jest duża i nie minęło nawet 5 minut i jestem przy rzeczce. Ale zaraz nie ma kładki tylko taki bród po którym można przejechać. Dziewczyna przede mną puszcza mnie przed siebie, bo ona będzie czekać, aż będzie miejsce po drugiej stronie do zatrzymania się. Przejeżdżam z suchymi stopami.
W Jedlni piaszczysta droga lekko pod górkę. Wyprzedam kilkanaście osób. Znów kawałek asfaltem dojeżdża się do Siczek. Wyciągam bidon i pije. Nad zalewem w jednym miejscu gdzie jechało się trochę pod górę miedzy drzewami, zawodnik przede mną zwalnia prawie zatrzymując się. Nie chcąc uderzyć w jego tylne koło też hamuje, podpieram się nogą, z tyłu słyszę, że dwie osoby po moim manewrze też to muszą zrobić. Dalej wyprzedzanie staje się już utrudnione, rzadko wyprzedzam, ale jadę za zawodnikiem z dobrym tempem.
Przed wjazdem do puszczy jest kawałem asfaltu, znów w ruch idzie bidon. Po przecięciu szosy do Kozienic jechało się wyboistą drogą w kierunku Kieszek. Tłok, nie sposób zobaczyć po czym będzie za chwilę się jechać. Tyłek do góry, ręce rozluźnione na kierownicy, ale tak, żeby kontrolować jazdę. Potem droga znów jest w miarę szeroka i równa, dlatego znów stosuje schemat: szybko dojść, poczekać, wyprzedzić. W jednym miejscu jest mały piaszczysty podjazd. Dziwie się czemu ludzie schodzą z roweru kiedy jeszcze spokojnie dało się jechać. Ja cisnę. Powoli, ale się wciągam, z tyłu słyszę: Dajesz, dajesz. Z drugie strony krótki, piaszczysty zjazd jadę po drugiej stronie niż reszta, wyprzedzam trzy osoby.
Pierwszy bufet pojawia się jakoś tak nagle. Zanim się zorientowałem minąłem już wodę, łapie banana, potem powerade'a. Zaraz za bufetem rozjazd Mega/Giga. Jestem po tej stronie zakrętu, że nie ma obawy o wpadających na mnie zawodników z Giga. Nie mam za bardzo gdzie włożyć nowej butelki z piciem. Bufet się skończył, pustej nie ma jak wyrzucić. Wpycham jakoś do kieszeni tą pełną, ale po kilku minutach wypada mi na jakimś zjeździe. Nie ma mowy o zawracaniu, a zostało mi tylko niecałe pół bidonu. Zazwyczaj jeżdżę z plecakiem, stąd moje złe zarządzanie kieszeniami. No cóż niefart.
Zaczyna się atrakcyjna część trasy. Nikt nie wyprzedza, bo za bardzo nie ma miejsca. W jednym miejscu wyprzedzam jednego zawodnika na podjeździe, ale na zjeździe jestem na wewnętrznej zakrętu i nie mieszczę się. Wylatuje na zewnętrzną i walcząc, żeby nie utknąć w piachu, mocno odbijam do wewnątrz zajeżdżając drogę tym co skręcają. Przepraszam te dwie osoby które musiały tam hamować, żeby nie wjechać we mnie.
Za jakiś czas na kolejnym zjeździe wskakuję za zawodnikiem, który wyprzedza. Mijamy dwie osoby. Na końcu zjazdu był ostry zakręt z drzewem na zewnątrz. Kolega, za którym się puściłem nie wyrabia i zalicza glebę tuż przed moim kołem. Ostatkiem umiejętności zdążyłem zatrzyma się przed nim. Dwóch za mną też ratowało się awaryjnym hamowaniem.
Drugi bufet. Łapie wodę, żel i kubek z napojem. Zaczyna dziwnie boleć mnie głowa, ale po kilku minutach przechodzi. Także dopada mnie lekki kurcz przy wyprostowanej lewej nodze. Jak kręcę znika. W między czasie na trasie pojawiają się zawodnicy z hobby. Dzieciaki gdy się je mijało nie wyglądały na szczęśliwe. Ich opiekunowie też. Przy wąskich odcinkach całkiem stali przy trasie i czekali, aż reszta przejedzie.
Wjazd na asfalt i ktoś pyta obsługę ile do mety. Około 8 kilometrów. Znów wertepy, istne rodeo. Obsługa krzyczy: Uwaga przejazd przez tory. Ludzie schodzą, przeprowadzają. Z daleka widzę, że nie za wysokie. Podrzucam przednie koło, tył przeszedł, jeszcze raz przednie, tył przeszedł. Trzy oczka do góry.

Autor: FotoMaraton.pl

Dalej szutrówką. Kilkaset metrów przed przejazdem kolejowym, który się objeżdżało z obu stron zaliczam dzwona. Za późno zauważyłem zawodnika który miał awarię i prowadził rower. Zdążyłem trochę przyhamować, ale trąciłem w jego kierownicę, koło podcięło się z koleinie i leżałem. Podnoszę się, ok wszystko mam na swoim miejscu. Rower koło przednie proste, kierownica nawet nie skrzywiła się, tylko łańcuch spadł. Otrzepałem się, wsiadam i jadę. Od siebie dochodzę po przejechaniu przejściem pod torami. Powrót na asfalt. Wiem, że to ponad 2 kilometrowy odcinek. Widzę daleko jakąś grupkę przed sobą. Cisnę ile sił. Wyprzedam. Nikt nie minął mnie na tym kawałku. Znów wzdłuż ogrodzenia na lotnisku po wybojach trzeba uważać. Zanim zaczął się 500 metrowy asfaltowy kawałek do mety wyrywam się z grupy i pedałuje ile sił zostało w nogach. Widzę, że jeden zawodnik jedzie za mną. Na ostatnich metrach nie wytrzymuję i zostaję wyprzedzony przez niego.
W miasteczku łapie picie i kawałek pomarańcza. Ponieważ ręce mam czarne nie nadaje się to do jedzenia. Muszę się trochę opłukać. Rower zostawiłem oparty o drzewa, biorę dwa kubki z wodą i obmywam ręce. Kolejnym kubkiem twarz. Teraz biorę dwa kawałki pomarańcza, napój, garść ciasta. Trochę już ochłonąłem. Idę po posiłek regeneracyjny. Był to całkiem zjadliwy ryż z sosem grzybowym. Zabieram jeszcze jeden kubek napoju i idę sprawdzić wyniki. Przy tablicy miłe zaskoczenie. Przepołowiłem w open i w swojej kategorii. Jestem zadowolony.

Autor: lark78

 
 
Komentarze
Mario | 11:27 piątek, 25 września 2009 | linkuj Gratuluje panu.Bardzo fajny blog bardzo mnie się podoba co pan tu robi:)
jasiu32 | 17:58 poniedziałek, 21 września 2009 | linkuj Gratulacje. Bardzo fajna relacja;)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa ieral
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]